Dzisaj, jako że nie pada 150 km z Niepier do Taupo pokonuję dużo szybciej niż wczoraj. Wiszące dalej nad górami chmury ponownie lekko się rozrzedzają,gdy tylko zamglone szczyty zostawiam we wstecznym lusterku. Nad jeziorem już prawie nie ma po nich śladu. Gorące słońce znudzone pewnie kilkudniową bezczynnością na tyle mocno grzeje, że niektórych zachęca do skoku ze skały w chłodną toń największego jeziora Nowej Zelandii. Śmiałków takich skoków mijam multum, objeżdżając jezioro od wschodniej ku południowej stronie. Na końcu nie skręcam jeszcze na zachód tylko trzymam się dalej południa w kierunku Whanganui. Kilkanaście kilometrów dalej w tym kierunku jest Park Narodowy Tongariro z najwyższym wulkanem północnej wyspy Mt. Ruapehu, mierzącym sobie 2797 m.n.p.m.  To już fajna wysokość i pewnie wulkan sam w sobie też jest malowniczy. Tylko żeby mi chmury go całkiem nie schowały modlę się w duchu, dyskretnie spoglądając w niebo. Póki co niebo w miarę czyste więc dodaję gazu, bo na wyspie na Pacyfiku nigdy nie wiadomo i błękitne niebo w parę minut morze zakryć się gradowymi chmurami. W drugą stronę też to podobno działa tylko jak na razie nie mogę się doczekać, bo chmur ciągle przybywa, a nie ubywa. Szczęście jednak mi dopisuje. Z daleka widzę lekko przykryty białym obłokiem szczyt Ruapehu, a z każdym przybliżającym się do  niego kilometrem, obłok bardziej i bardziej ulatuje, aż w końcu stanąwszy u stóp wulkanu widzę go w całej jego krasie. Gdyby nie to, że pojutrze muszę oddać samochód, a sporo drogi jeszcze przede mną, może pokusiłbym się o kilkugodzinną wędrówkę po okolicy. Pogoda, widoki i przewodnik bardzo do tego namawiają. Właśnie w przewodniku czytam, że mimo iż Nowa Zelandia słynie z bardzo wielu fantastycznych szlaków, to ten tu podobno jest najpiękniejszy. No nic – nie tym razem, tym bardziej, że muszę szanować i siły i nogi na dalszą trasę rowerem. Objeżdżam wulkan ile się da wte i we wte samochodem. Tu i ówdzie robię krótkie przerwy by się nacieszyć jego widokiem i więcej do szczęścia mi nie trzeba.

Droga na południowy zachód do leżącego nad Morzem Tasmańskim Whanganui mimo, że długa i stosunkowo monotonna  (wszystkie punkty widokowe z rozciągającą się po horyzont panoramą zielonych, wprawdzie urzekająco pięknych, ale bardzo do siebie podobnych wzgórz, są prawie identyczne) na szczęście urozmaicona jest, a to jakąś wijącą się jak wstążka rzeką, a to jednym czy drugim huczącym w dolinie wodospadem lub żelaznym mostem zawieszonym niby w przestworzach nad głębokim wąwozem. Nawet nie zauważam kiedy na liczniku przewróciły mi się następne dwie setki kilometrów i docieram do brzegów morza. Whanganui niczym szczególnym mnie nie zachwyca. Pobieżnie rzucam okiem tu i tam i bez dłuższej przerwy, którą tu planowałem jadę dalej. Miasta chyba nigdy nie będą miejscem, którym będę chciał poświęcać czas. Przerwę (a może nawet zostanę tam na noc?) planuję na przylądku Egmont około 2 godzin wzdłuż brzegu na północ. Przylądek brzmi bardziej zachęcająco niż jakiekolwiek miasto. Raz, raz i już jestem na skalistym zachodnim wybrzeżu, pod fantastyczną latarnią morską przylądka Egmont. Jednak niestety możliwości na dłuższy postój, nie mówiąc o noclegu nie ma. Urwiste kamieniste wybrzeże i wiatr wiejący od morza nie pozwalają długo tu posiedzieć. Wracam z powrotem na główną drogę,  jadę dalej na północ i co widzę? Wspaniałość widzę. Nagle ponad chmurami ukazuje mi się ośnieżony czubek wulkanu Taranaki 2530 m.n.p.m. Do tej pory przeważnie przy zachmurzonym niebie nie widziałem czubków wulkanów tylko ewentualnie podstawę. Teraz mam odwrotnie. Niebo niestety coraz bardziej zachmurzone zasłania mi cały wulkan udostępniając tylko widok samego wierzchołka. Czyż to nie cudne? A może jutro chmury znikną i wracając w kierunku Taupo po przeciwnej stronie wulkanu, będę miał możliwość zobaczyć go w całości – zastanawiam się, budząc w sobie nadzieję. Do jutra jednak jeszcze sporo czasu, a tu zbliża się wieczór i trzeba szukać miejsca na spanko. Fajnego miejsca. Przed samym New Plymonth – miasta, do którego chcę dotrzeć dopiero jutro rano, mam na mapie zaznaczone parę bezpłatnych miejsc campingowych. Pierwsze nad samym oceanem na Surfing Beach, nie bardzo mi odpowiada. Dużo ludzi, dużo samochodów, a i plaża i okolica taka sobie. Jadę dalej. Następne miejsce już jest znacznie znacznie sympatyczniejsze. Duży pusty parking na wzniesieniu nad plażą rokuje urokliwą i spokojną noc.  E tam – namiotu znowu nie rozbijam chociaż miejsce na to jest. Dałem radę jedną noc w samochodzie, dam i drugą. Tym bardziej, że nie mam pewności czy w nocy nie zacznie padać, bo znad oceanu nadciągają nowe, brzydkie chmury. Tak samo jak wczoraj przygotowuję sobie legowisko na rozłożonych siedzeniach, gotuję ciepłą kolację i przygotowany z pełnym brzuchem mogę oczekiwać zachodu słońca. Amatorów przyglądania się czerwonej kuli, topiącej się w spienionych falach oceanu jest coraz więcej. Parking z wolna się zapełnia. Ludzie z aparatami i komórkami siadają na zielonej łące przed moim samochodem i wszyscy wlepiają wzrok w stronę, gdzie czerwone słońce powoli, powoli zniża się nad horyzont, by po paru minutach całkiem za nim zniknąć. Cudowne przedstawienie równie powoli dobiega końca. Komórki i aparaty znacznie szybciej znikają w futerałach. Jeszcze szybciej odjeżdżają samochody. Aż w końcu zostaję sam na sam z szumem fal i coraz cichszym wrzaskiem mew.

 

Wrzaskiem mew, które im bardziej wieczorem milkły, tym bardziej równo o wschodzie słońca nasiliły jego natężenie. Nie ma rady trzeba wstawać, a to przecież jeszcze piątej nie ma. A niech tam. Niech sobie wrzeszczą. Ja nie wstaję. Zwyciężają po godzinie. Poskładany jak scyzoryk w akrobatyczny sposób wydostaję się z samochodu i … o lala – całą noc musiało nieźle lać, bo wszystko mokre, a ja nic nie słyszałem. To się nazywa zdrowy sen. Pierwsze co, to tak jak wczoraj dla rozprostowania zbolałych kości, przed śniadaniem godzinny spacerek. Tym razem nie w górę, a w dół do plaży, bardzo stromo w dół i potem płasko wzdłuż morza, by po powrocie móc się znowu trochę powspinać. Po takich wyczynach śniadanie jest jak najbardziej zasłużone, a że w cudownych okolicznościach przyrody, to już nawet nie wspominam.

New Plymonth 50.000 miasto, stolica regionu Taranaki przytrzymuje mnie w swych objęciach nieco dłużej niż zamierzałem. Nie dlatego, że zachwyca mnie swoją pięknością czy coś takiego. Nie. Miasto jak wszystkie, które do tej pory w Nowej Zelandii widziałem. Przeważa niska, drewniana zabudowa, jest dużo zieleni i parków. Ludzie nadzwyczaj mili i uprzejmi. Ulice szerokie i mało ruchliwe. Ot nic szczególnego, ale przyznać trzeba, że nowozelandzkie miasta mają pewien niebagatelny urok. Mnie jednak w New Plymonth zatrzymuje nie urok, a potrzeba kupna kabla do ładowania aparatu fotograficznego na USB, żebym mógł ładować w samochodzie. Obszedłem kilka sklepów z takimi artykułami, takiego kabla nie ma, a mój aparat już wyzionął ducha. I co teraz zrobię skoro tak bardzo lubię wszystko dokoła fotografować? W jednym ze sklepów proszę sprzedawcę, że skoro nie ma takiego kabla na USB, to może podłączyłby mi moją ładowarkę na godzinkę do gniazdka z 220V. Don’t worry – słyszę. Sprzedawca bierze moją ładowarkę, podłącza, a ja don’t worry idę w tym czasie zwiedzać miasto. Mam na to godzinę, czyli mnóstwo czasu. W przewodniku czytam co warto zobaczyć. Jest katedra z XIX wieku, jest wzgórze z punktem widokowym na miasto, jest park Pukekura z widokiem na wulkan Taranaki (ten którego czubek widziałem wczoraj) i jest muzeum. O!  W muzeum dawno  nie byłem. W 30 minut obchodzę całe miasto poza parkiem, bo zachmurzone niebo i tak nie rokuje szans na widok wulkanu, także 30 minut mogę poświęcić muzeum Puke Ariki.  Jest malutkie, ale bardzo fajnie urządzone. Trochę wiedzy o historii i współczesności, trochę kultury i cywilizacji Maorysów i późniejszych europejskich osadników, trochę eksponatów, trochę filmów i faktycznie w pół godziny można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Zapamiętałem legendę Maorysów o wulkanie Taranaki. Trochę podobną do tej zasłyszanej kiedyś w Meksyku. Zresztą oprócz ogromnej różnicy między rdzennymi mieszkańcami wysp Pacyfiku, a rdzenną ludnością Ameryki Południowej, to zadziwiająco dużo podobieństw zauważam w sztuce wyrobu biżuterii i ubrań, a teraz okazuje się, że i legend. No właśnie odbiegłem od tematu, amiała być legenda. otóż i ona. Tutejszy wulkan Taranaki należał kiedyś do grupy wulkanów w środkowej części wyspy – tam gdzie leży najwyższy Ruapehu. Jednak przed wiekami, a może jeszcze dawniej został stamtąd wydalony po tym jak przyłapano go z piękną Pihanga 1325 m (wulkan leżący w pobliżu jeziora Taupo) narzeczoną leżącego nieopodal potężnego wulkanu Tongariro 1967 m. Uciekając na zachód Taranaki pozostawił po sobie na ziemi olbrzymią bliznę, którą dzisiaj płynie rzeka Whanganui. On zaś samotnie pozostał na zachodnim wybrzeżu, zasłaniając twarz chmurami powstałymi z jego łez. No i teraz wiem skąd te chmury…

Aparat mam naładowany. Spokojnie mogę jechać dalej aczkolwiek wszystko dokoła mi mówi, że nie będą miał możliwości często go używać. Idzie deszcz. Wulkan Taranaki objeżdżam zgodnie z wczorajszym planem od drugiej strony i zgodnie z przypuszczeniami, a wbrew nadziei nie widzę go nic a nic. Tym bardziej cieszy fakt, że wczoraj przynajmniej kawałek mi się wyłonił. Dalej już jest tylko gorzej i gorzej. Deszcz leje miejscami tak, że muszę stanąć,bo wycieraczki nie nadążają zbierać. Pasterze zbierają w pośpiechu owce z hal. Nic nie widać, choć oko wykol i nagle coś przykuwa moją uwagę. Deszcz wprawdzie trochę ustał, nie leje tylko dżdży, lecz nisko wiszące chmury w dalszym ciągu nie pozwalają na obserwację terenu. A tu proszę – na wieży widokowej dwie kobitki stoją i patrzą w dal. Hmm – myślę – cóż one tam widzą skoro nic nie widać. Panie schodzą mokre do samochodu, w którym czekają susi panowie. Oni nie szli na górę. Dlaczego? Idę sprawdzić i już wiem. Faktycznie nic nie widać, ale pewnie można sobie co nieco wyobrazić – o ile się ma wyobraźnię. A kto ma wyobraźnię? Andrzej Poniedzielski w jednym ze swych monologów na temat różnicy między mężczyzną i kobietą i to nie takiej tam że to niby one z Wenus, a oni z Marsa – nie, nie – chodzi o coś znacznie większego, o dużo większą różnicę. Zauważył on, że najbardziej różnimy się właśnie wyobraźnią. Znaczy kobiety mają wyobraźnię i ta wyobraźnia jest niewyobrażalna, a mężczyźni nie mają. I to nas najbardziej różni. No i tu mi się to potwierdza. Mężczyźni siedzą bez wyobraźni w suchym samochodzie, a panie z wyobraźnią stoją,moknąc na wieży i oglądają to czego nie widać. Dobrze, że chociaż zdjęć nie robią 😉  Jadę dalej w strugach deszczu. Od czasu do czasu mijam samotną farmę, zazdroszcząc farmerowi, że ma lepiej niż królewna śnieżka. Ona mieszkając za siedmioma górami, siedmioma lasami i siedmioma rzekami wszędzie miała daleko. On tu ma wszędzie jeszcze dalej, znaczy ma lepiej. O takich to rzeczach sobie rozmyślam, bo jak mówi piosenka: „w czasie deszczu dzieci się nudzą”, a jak się nudzą to i głupie myśli przychodzą do głowy i nieświadom kiedy, dojeżdżam do miejsca 100 km przed Roturą. Gdzieś tu chciałbym zostać na noc. Samochód muszę oddać jutro o 10, to tak akurat stąd zdążę. Miejsce znajduję fantastyczne nad samą rzeką, cóż z tego jak nie da się wyjść z auta i tylko przez uchyloną klapę bagażnika mogę oglądać mokry, ale piękny świat. Rano jest ciut lepiej. Nie pada. Szybko pakuję plecak, zwijam śpiwór i karimatę, by mi nie zamokły i jeszcze zanim wszystko wsadzam na powrót do z grubsza posprzątanego auta znowu zaczyna lać. Leje cały dzień. Jak mam jechać dalej rowerem. Jeszcze nie wiem. Poczekam w hostelu w Rotorurze jeszcze dwa dni. Przez ten czas albo się coś zmieni albo będę układał plany zastępcze. Jak będzie – opiszę jak zwykle w następnym artykule.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł