Pociąg, który z Bangkoku wiezie mnie w głąb Tajlandii

Przychodzi taki moment, że trzeba się na nowo zorganizować. Cel, za którym podążałem od paru dni, czyli Bangkok, został osiągnięty i teraz zachodzi pytanie, – co dalej? Odpowiedzi na nie, szukam siedząc już na dworcu centralnym i zastanawiając się, jaki obrać kierunek dalszej podróży. W zasadzie miast i dużych ośrodków turystycznych mam póki co dość więc duża nadmorska Pattaya na południu i turystyczna Ayutthaya na północ od Bangkoku odpadają – przynajmniej na razie. Czasu też mam jeszcze dość. Wiza kończy mi się dopiero za 11 dni, mogę zatem trochę pomarudzić.  Może by więc tak trochę popodróżować bez planu, bez celu, tak po prostu przed siebie, omijając duże miasta, turystyczne centra i poprzyglądać się zwykłemu, codziennemu życiu w Tajlandii? Patrzę na tablicę informacyjną. Pierwszy pociąg odjeżdża za 15 minut. Nie wiem dokąd. Idę do kasy. Pytam o jakiś przystanek około 3 godziny drogi stąd. Pak Chong – słyszę w okienku. Pak Chong? – powtarzam by zapamiętać nazwę i kupuję bilet.

Za ponad 3 godziny wysiadam na małej stacji w niedużym miasteczku i od razu mi się podoba. Niezbyt zaludnione wąskie ulice, na których toczy się powolne życie uśmiechniętych Tajów, zachęcają do długiego spaceru. Idę sobie niespiesznie, przyglądam się uważnie. Tu coś zjem, tam coś skubnę i w kilkanaście minut mam przepieszone całe miasto. Jeszcze bardziej mi się podoba, gdy znalazłszy równie niewielki, ale bardzo przyjemny homestay dowiaduję się od właścicielki, że niedaleko stąd jest przepiękny park narodowy. Gdy spotkana polsko-francuska para (ona Polka, on Francuz) uświadamiają mi, że ów park to nie byle jaki skrawek zieleni, tylko wpisany na listę UNESCO jeden z ładniejszych zakątków świata PN Khau Yai, to po raz kolejny w mej podróży uświadamiam sobie, że mój Anioł Stróż nie tylko nade mną czuwa, ale jeszcze prowadzi za rękę. Nie mogę w inny racjonalny sposób wytłumaczyć sobie zupełnie przypadkowego dotarcia do tak wspaniałego miejsca. No hola, hola – jeszcze nie wiem czy tak wspaniałego. To się dopiero okaże jutro. Do parku mam około 30 km więc najpierw muszę zorganizować sobie transport. Jest autobus, którym mogę dostać się do bramy wjazdowej, ale dalej już nie. Dalej na własną rękę, a że park jest bardzo duży to na rękach byłoby ciężko. Właścicielka proponuje mi wynajem skutera. John, Amerykanin, który mieszka ze mną w pokoju, proponuje, że jak go podrzucę (on zostaje w parku na parę dni) to dorzuci się do kosztów więc od razu wszystko ustala się niejako same. Zaopatrzeni w narysowaną odręcznie przez gospodynię mapę parku, ruszamy jutro po śniadaniu, czyli o siódmej rano.

Park Narodowy Khau Yai (tha. เขาสวนใหญ่), to jak już wspominałem olbrzymi obszar o powierzchni 2143 km², położony w południowo-wschodniej części wyżyny Korat w Tajlandii. Południowy kraniec parku położony jest nisko nad poziomem morza, skąd podnosi się ku części centralnej do 1345 m n.p.m. więc zwiedzanie go na dwóch kółkach było ze wszech miar dobrym pomysłem, tym bardziej, że główne drogi przez park jak najbardziej są do tego przystosowane. Przystosowane pod względem nawierzchni, ale niekoniecznie pod względem użytkujących je osobników. Nie obawiam się dziur w drodze czy tego typu niespodzianek, ale zgodnie z przydrożnymi znakami ostrzegawczymi uważnie wypatruję: jadowitych węży, bengalskich tygrysów czy indyjskich słoni. Wszystkie te i dziesiątki innych zwierząt zamieszkują bowiem teren parku i przy odrobinie szczęścia lub niewielkim pechu można na jedne lub drugie się natknąć. Na drodze najczęściej są to słonie, a spotkanie z nimi (co już po powrocie z parku obejrzałem na youtube (https://www.youtube.com/watch?v=6gXGaKX5OdY ) nie zawsze bywa przyjemne. Mnie w odróżnieniu od bohaterów filmu, udaje się w odpowiednim momencie zawrócić nie robiąc szkody ani motorowi ani sobie. Po takiej przygodzie skuter na jakiś czas zostawiam na parkingu i w dalszym ciągu penetruję park pieszo. Krokodyla ani tygrysa, przedzierając się wzdłuż rzeki, na szczęście nie spotkam. Jednak spotykam i o mały włos nie ocieram się o wylegującego się na drzewie węża. Dostrzegam go dosłownie w ostatniej chwili. Kto wie jak wyraziłby swoje niezadowolenie gdybym go niechcąco obudził? Na wszelki wypadek ostrożnie, po cichu przechodzę drugą stroną ścieżki i to by było na tyle mrożących krew w żyłach przeżyć. Dalej jest już tylko pięknie. Kolorowe motyle, niespotykane ptaki i przepiękne widoki na mieszane lasy z dużym udziałem rosłego sandałowca sprawiają, że jak zwykle w takich okolicznościach przyrody czuję się niezwykle szczęśliwy.

Niezwykle szczęśliwy na pewno. Ale jak opisać stan mojego ducha, gdy podążając za drogowskazami docieram do dwóch wspaniałych wodospadów: Haew Suwat Waterfall i następnie Haew Narok Waterfall? Brak mi słów, a to jeszcze nic. Te dwa wodospady są piękne, ale z racji łatwego dostępu stosunkowo zatłoczone. Natomiast trzeci, który znajduję tylko dzięki wyrysowanej wczoraj mapie i muszę się trochę natrudzić, wspinając się po warstwie wulkanicznych skał, by do niego dojść, odbiera mi całkowicie mowę. Tu, na wzniesieniu naprzeciwko wodospadu, którego nazwy nie znam, jestem zupełnie sam. W całkowitym spokoju, słysząc tylko jego huk, mogę się nim sycić do woli.

Czas wracać do domu. Park opuszczam już po zmroku. Ostatnie minuty przed zachodem słońca spędzam na punkcie widokowym w gronie profesjonalnych fotografów z wycelowanymi obiektywami w oczekiwaniu na niezwykłe ujęcie – może przelatującego pojedynczego nietoperza lub całej ich chmary, które właśnie o tej porze lubią przefruwać nad parkiem, może jakiegoś okazałego ptaka, krążącego nad doliną, a może rodziny słoni podążającej do wodopoju lub tygrysa, uganiającego się za kolacją? Nie wiem. Mnie wystarczy widok kładącego się do snu Narodowego Parku KhaoYai i ogromna radość z przeżytych w nim wrażeń. Czy jeszcze kiedyś tu wrócę? – Zastanawiam się cicho. Wrócę, wrócę – krzyczę głośno do małp, które okrążyły mnie szczelnym kordonem, nie pozwalając zjeść zakupionego właśnie placka. No cóż –placek w tym miejscu to duży błąd. Ja natomiast w tym miejscu to ogromna radość.

Do Phanom Rung nie przyjeżdżam już zdając się na ślepy los, a za radą spotkanych w Pak Chong ludzi. Rozmowy ze spotkanymi turystami to jeden z najlepszych sposobów poruszania się po nieznanych terenach. Oni mówili, ja słuchałem i nie zastanawiając się długo wyznaczyłem na swojej mapie odpowiednią trasę i dlatego właśnie jestem tu gdzie jestem. Tym razem musiałem ponownie skorzystać z lokalnego autobusu, bo pociąg tu nie dociera i ponownie z plecakiem przemaszerować kilka kilometrów do centrum. Od czasu do czasu można. Phnom Rung nie posiada zbyt szerokiej oferty noclegowej toteż trochę zajmuje mi znalezienie bazy. Za to, gdy już ją znajduję to jest de Lux. Nie mając wyboru biorę, co jest i przez następne dwa dni mieszkać będę w wypasionych warunkach. Wprawdzie jest 4 dolary drożej niż zwykle (tzn. 100 % więcej) za to mam własny pokój z łazienką i rano podane śniadanie. Full wypas. No, ale nie po to tu przyjechałem. W okolicy, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów są niezwykłe ruiny minionych cywilizacji i właśnie na ich poszukiwanie wybieram się z samego rana na pożyczonym w hostelu skuterze. Bez skutera w Tajlandii nie ma szans na jakąkolwiek przygodę.

Pakuję do plecaka trochę prowiantu, oczywiście sporo wody i już jestem w drodze. Ruchu wielkiego nie ma, toteż 30 km udaje mi się przejechać w pół godziny i jeszcze zanim otwierają kasy, jako pierwszy zwiedzający, melduję się w Prasat Hin Khao Phanom Rung, co znaczy: Pałac z kamienia na górze Rung. W języku Khmer, Phnom Rung może też znaczyć – Szeroka Góra, bo góra, na której stoi pałac to wygasły wulkan. No właśnie – w języku Khmer! Myślałem, że z kulturą i cywilizacją Khmerów spotkam się dopiero w Kambodży, a tu taka niespodzianka już w Tajlandii. Wprawdzie do granicy z Kambodżą nie jest daleko, ale mimo wszystko czuję się zaskoczony. Pałac Hin Khao Phnom Rung to najwspanialsza khmerska budowla w Tajlandii. Tutejsze tereny należały od IX do XIII wieku do niezależnego od pobliskiego Angkor księstwa i dynastii Mahidharapura i z obecną Kambodżą, czyli Angkor, łączyła je tylko, zarośnięta już dzisiaj dżunglą, niezbyt szeroka droga. Ja natomiast zmierzam już szeroką i długą na 160 metrów kamienną drogą, prowadzącą mnie do położonych na wysokości 381 metrów pałacowych zabudowań. Nie będę się rozpisywał teraz o historii i architektonicznych zdolnościach Khmerów, bo wszystko na ten temat można znaleźć w Internecie. Powiem tylko, że jestem pod olbrzymim wrażeniem ozdób, płaskorzeźb i figur, którymi udekorowano pałacowe mury, a które w większości przedstawiają sceny z życia Shivy i Askese. Wyraz mojego zachwytu jak zwykle oddaję setkami poświęconych im zdjęć.

Wiem, że nie tylko ja jestem pod takim wrażeniem. W 2005 roku złożono wniosek, by cały pałacowy kompleks Prasat Hin Khao Phanom Rung wpisać na listę kulturowego dziedzictwa UNESCO

Niedaleko pałacu, kilka kilometrów na wschód natrafiam na inne, równie piękne ruiny z tego samego czasu. To Prasat Mueang Tam (Pałac pod miastem), wybudowany prawdopodobnie w latach 968 -1049, czyli w czasach rządów aż czterech khmerskich królów: Jayavarman V, Udayadityavarman I, Jayaviravarman i Suryavarman I. Wprawdzie ten park ruin nie jest już tak duży i tak wspaniały jak poprzedni, co nie znaczy, że nie poświęcam mu równie wiele czasu i równie wiele zdjęć.

Już zupełnie innym wydarzeniem i przeżyciem są odwiedziny w buddyjskiej, współczesnej, wybudowanej w stylu Neokhmerskim, świątyni Wat Khao Anghkan. Po spędzeniu połowy dnia w ruinach zostaje mi jeszcze mnóstwo czasu, a wracać do hostelu mi się jeszcze nie chce. Rzut oka na Google map wystarcza by zauważyć pobliskie wzniesienie Mount Angkarn z leżącym na nim Buddą. Może i ja sobie trochę odpocznę, podziwiając widoki z niewysokiej, ale jednak góry? – przelatuje mi przez głowę. Akurat minęło południe i słońce zaczyna coraz bardziej doskwierać więc najwyższy czas by uciec z otwartych przestrzeni pałacowych kompleksów w zacienione ogrody i chłodne mury buddyjskiej świątyni.

Wat Khao Anghkan Temple nie jest najcudowniejszym miejscem, jakie odwiedzam w Tajlandii, ale ma w sobie jakiś urok i magię, której nie mogę się oprzeć. Siadam naprzeciwko wysokiej świątyni otoczonej nieskończoną ilością figur przedstawiających Buddę siedzącego w pozycji bhumisparśa-mudra i pogrążam się w zadumie. A może to już pierwszy stopień medytacji? Jeszcze magiczniej się staje, gdy chcąc już opuścić mury świątyni zostaję zauważony przez celebrujących jakieś tutejsze święto wyznawców Buddy. Prawdopodobnie nie dlatego, że im nie wypada, ale dlatego, że wrodzona sympatia i miłość do bliźniego nie pozwala w porze obiadowej nie zaprosić wędrowca, jakim jestem, do stołu. Energicznymi wymachami ramion zostaję przywoływany by podejść bliżej. Mnie z kolei chyba nie wypada odmówić, a że od rana nic w ustach nie miałem, przeto nawet niewiele się zastanawiam. Czegoż to ja w tych miskach, które przede mną postawiono nie mam i czego nie próbuję. Wszystko pyszniutkie, że palce lizać. Dosłownie lizać, bo sztućców, poza małymi łyżeczkami, raczej się tu nie używa. Złączonymi jak do modlitwy rękami, dziękuję za poczęstunek i mile spędzony czas. Jeszcze raz rzucam okiem na cudowny widok rozciągający się z góry Anghkan, na przyglądającego się tym widokom, leżącego, złotego Buddę i chcąc nie chcąc odpalam motorek i wracam do luksusowego hostelu California, którego komfortem mam czas się jeszcze nieco nacieszyć do jutra rana.

Do miasta Buriram, stolicy okręgu Buriram, po którym wałęsam się od paru dni, przyjeżdżam nie dlatego, że ktoś mi go polecił, nie dlatego, że mam nadzieję znaleźć tu coś ciekawego do zobaczenia, ale dlatego, że jest tu stacja kolejowa, a na jeżdżenie autobusami nie mam już ochoty. Nie mam więc pretensji ani do ślepego losu, którego, gdyby mnie tu przygnał, posądziłbym o większą ślepotę niż przypuszczam, ani do Anioła Stróża, którego wysiadając na przystanku autobusowym, mógłbym posądzić o to, że o mnie zapomniał i zrobił sobie przerwę na piwo. Aczkolwiek w taki upał i w takim miejscu to chyba jedyne rozsądne zajęcie i pewnie Anioły nawet te nas pilnujące o tym wiedzą. Tak czy siak w mieście Buriram nie ma absolutnie nic, na czym mógłbym zatrzymać choć na chwilę wzrok i może, dlatego właśnie jego nazwa Buriram brzmi w przetłumaczeniu – Miasto Szczęścia. Czyżby? Czyżby faktycznie można było być szczęśliwym nie mając absolutnie nic? Szukania odpowiedzi na takie pytania pozostawiam każdemu na długie zimowe wieczory, sam zaś zaczynam szukać jakiegoś przyczółka na jedną, a może dwie noce. Skoro jak widzę na pierwszy rzut oka, w mieście nie ma nic to może znajdę tu to, co chciałem znaleźć, wybierając się w głąb Tajlandii bez celu i planu. Może znajdę tu normalne, prawdziwe tajskie życie i będę mógł się trochę w nie wpleść? Może okaże się, że wcale nie jest tu tak źle? Pomniki zadowolonych słoni, mnóstwo kwiatów i gwar uśmiechniętych przechodniów każą mi wierzyć, że tak będzie.

Ciekawy hostel urządzony w metalowych kontenerach, znajduję dopiero 6 km za centrum. I tym razem musiałem się nieźle napocić i namęczyć by tu dotrzeć, ale szybki zimny prysznic i pozbycie się ciężkiego plecaka szybko zacierają w pamięci trudy uciążliwej drogi. Teraz sjesta, a powrót do miasta pozostawiam do jutra. Może będzie chłodniej, łatwiej uda mi się wtopić w jego nurt? Jutro przychodzi bardzo szybko, a wtopienie się w miejski gwar jeszcze szybciej. Do miasta jadę na wypożyczonym z hostelu (znowu za darmo, czyli w cenie noclegu) rowerze, a że jeszcze przed dotarciem do centrum łapię kapcia, to wmieszanie się w tłum przychodzi mi niespodziewanie łatwo. Tak się z mieszkańcami miasta zżyłem, tak mi zasmakowały śniadania z woreczka (kiełbasa w pikantnym sosie z zielonym ogórkiem) tak mi się spodobało w „Szczęśliwym Mieście”, że zostaję dzień dłużej niż planowałem.

I słusznie. Mając ciut więcej czasu, postanawiam sobie rano pobiegać (już dawno nie biegałem i organizm zaczyna się domagać tej dawki aktywności). Biegnę w przeciwnym do centrum kierunku. Na szczęście. Na szczęście, bo okazuje się, że nawet w mieście, w którym nic nie ma, coś jest. Po dwóch kilometrach biegu dostrzegam przed sobą stożkowatą górę, a na niej coś złotego. Biegnę bliżej. Góra robi się wyższa, a odbijające się w słońcu złoto coraz bardziej przypomina siedzącego Buddę. Okazuje się, że góra to wygasły dawno temu wulkan, a cały teren wokół niej to zupełnie fajny, Khao Kradong Forest Park. Niezliczonymi schodami wbiegam na szczyt, kłaniam się medytującemu tam Buddzie, zachwycam się dosyć ładnymi widokami i z czystym sumieniem przyznaję, że trudno nie czuć się szczęśliwym w Szczęśliwym Mieście.

Jednak, jak w piosence: „…nic nie może przecież wiecznie trwać…” mój pobyt w Buriram też nie jest wieczny. Zbieram manele i przygotowuję się do dalszej drogi. Czas niestety ucieka, wiza w Tajlandii wkrótce się kończy, a przede mną jeszcze przynajmniej dwa miejsca, które koniecznie muszę odwiedzić: Ayutthaya poprzednia stolica Tajlandia czy raczej Syjamu i Pattaya obecna stolica…. Czego? Napiszę jak już tam będę. Teraz, póki co ruszam w kierunku Ayutthayi.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł