Zaledwie przebyłem kilka chwil w powietrzu nad Morzem Japońskim, zaledwie przeleciałem kilkaset kilometrów ze wschodu na zachód, a czuję się jakbym przeszedł na drugą stronę lustra i stanął w zupełnie innym świecie. Czy lepszym? Czy gorszym? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Myślę, że powoli będę odkrywał odpowiedzi na takie pytania i jak mniemam znajdę sporo potwierdzających i jedną i drugą opcję. Świat po prostu taki jest – raz gorszy, raz lepszy. Na początku, niestety, stojąc na przystanku autobusowym przed halą lotniska we Władywostoku, widzę tylko te złe strony. Może dlatego, że jest chłodno i wietrznie, a moja niezaleczona grypa, której nabawiłem się przedwczoraj w Tokio, zaczyna objawiać się coraz silniejszym bólem głowy i ogólnym osłabieniem? Nie dziwię się przeto, że wszystko dokoła mnie drażni. No, może poza jednym wyjątkiem, ale o nim za chwilę. Najpierw do szału doprowadza mnie dziewczyna w punkcie wymiany walut (pewnie państwowym), która nie zważając na długą kolejkę potrzebuje kilkunastu minut na obsłużenie każdego klienta, przerywając od czasu do czasu pracę na ciągnące się w nieskończoność rozmowy telefoniczne. Przez szybę widzę, jak odjeżdża mój autobus i czuję coraz szybciej pulsujące na skroniach tętnice. W końcu, po wydaje mi się nieskończoności oczekiwania, mam w portfelu upragnione kilkaset rubli (1 Euro = 70 Rubli) i mogę iść na przystanek czekać na następny autobus, który nie wiadomo, kiedy przyjedzie. Wprawdzie jest podrdzewiała tablica z rozkładem jazdy, ale czy to kogokolwiek tu interesuje? Autobus będzie wtedy, kiedy przyjedzie. Trzeba cierpliwie czekać, tak jak kiedyś na pospieszny do Katowic. Och gdybym miał papierosy to pewnie bym sobie zapalił. Pamiętam, że w PRL-u, po długim wyczekiwaniu, autobus przyjeżdżał dokładnie chwilę po pierwszym sztachu i człowiek nigdy nie wiedział – zapalić czy nie, bo jak podjedzie to szkoda będzie wyrzucać. Cóż, minęły dwa lata odkąd rzuciłem ten nałóg, więc czekam teraz bez wyciągania papierosów i pewnie on dlatego tak długo nie przyjeżdża. Wiatr wieje, powoli zapada wieczór, a ja czekam i czekam i coraz bardziej się wkurzam. Wkurz sięga zenitu, gdy nareszcie podjeżdża brudny, zardzewiały i lekko leciwy autobus, a kierowca zamiast ustawowych pieniędzy za bilet żąda dodatkowych za bagaż. Potem się dowiaduję, że to w Rosji normalne, że się płaci osobno za bagaż i już mnie to nie złości, ale póki, co myślę, że kierowca po prostu nabija na wałek nieświadomych turystów. Prawie godzina jazdy po mocno dziurawych drogach, których wprawdzie nie widzę przez brudne szyby, ale dokładnie rejestruję, uderzając za każdym razem głową w sufit, powoduje, że powoli zaczynam przyzwyczajać się do Kraju Rad, coraz bardziej przypominając sobie czasy dzieciństwa i wczesnej młodości. Po prostu nastrajam się na pozytywne, sentymentalne fale i jest mi ciut lepiej. W końcu nie wszystko jest tak złe (miałem o tym wspomnieć). Odprawa celno-paszportowa była bez porównania lepsza od tej, jaką przeżyłem wchodząc do Japonii. Zdrastwujtie, zdrastwujtie – pieczątka, kartka do paszportu, uśmiech, życzenia miłego pobytu i to wszystko. Do plecaka nikt nie zaglądał, nikt się o nic nie pytał, a ja przygotowany na nie wiadomo, jakie szykany, zapamiętane również z dawnych czasów, jestem w szoku. W tak pozytywnym szoku, że aż muszę sobie strzelić selfi z pierwsza rosyjską babuszką. Jeszcze lepiej się robi, gdy wysiadam pod dworcem kolejowym Vladyvostok. Ta wspaniała budowla z ostatniego dziesięciolecia XIX wieku, stylizowana na XVII wiecznej rosyjskiej architekturze, ostatecznie rozwiewa pierwsze niezbyt pozytywne wrażenia, a stojący naprzeciw ogromny posąg Lenina (patrona mojej szkoły) z podniesioną ręką, śmiało patrzącego w świetlaną przyszłość (która być może jeszcze kiedyś dla tego kraju nadejdzie) przekonuje mnie, że od teraz wszystko będzie już tylko lepiej. I jest lepiej. Czysty hostel na wysokiej skarpie z pięknym widokiem na zatokę, z dobrze wyposażoną kuchnią, czystymi łazienkami i bardzo miła obsługą, ostatecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości. Jeszcze tylko pozbędą się kataru, bólu gardła i głowy i śmiało mogę ruszyć na podbój nowego, zagadkowego i bardzo interesującego państwa.
Moją przygodę z tym najdalej na wschód wysuniętym, ponad 600.000-cznym, miastem Rosji (stąd nazwa Włada, czy Władca Wschodu, czyli Ostu) zaczynam od razu po zadomowieniu się w hostelu, od poszukiwań pomnika Włodzimierza Wysockiego – myślę, że nie tylko mojego idola z czasów młodości. Tak jak Japonia uprzednio jawiła mi się krajem kamiennych posągów, następczyń Venus, tak Rosja okazuje się narodem miłującym pomniki gierojów Rewolucji Październikowej, II wojny światowej czy wojny rosyjsko-japońskiej z roku 1904-1905 (na tej wojnie walczył również mój pradziadek Gottfryd, który mieszkając wtedy w Warszawie, która oczywiście była w rosyjskim zaborze, został po prostu wcielony do carskiej armii i razem z nią wylądował w dalekiej Mandżurii. Pradziadek wojnę przeżył, czego ja jestem żywym dowodem, i po jej zakończeniu, jak głoszą rodzinne opowieści, pieszo przez 5 lat wracał do Warszawy. Pewnie wtedy nawet przez myśl mu nie przeszło, że jego prawnuk po prawie 115 latach ruszy jego śladami i będzie się tłukł z Władywostoku do Polski, wprawdzie w znacznie zmienionych warunkach, ale jeżeli chodzi o odległość to została ta sama – najkrótszą drogą 9950 km. Dla uczczenia pradziadka i tamtych wydarzeń, tą część mojej drogi przez świat, nazwałem sobie “śladami Pradziadka” i pewnie przez następnych parę miesięcy będę nimi podążał). Ciekawie i jednocześnie fajnie jest od czasu do czasu między Leninem, Żukowem czy innym bohaterem walk „o wolność waszą i naszą”, znaleźć kamienną podobiznę zwykłego, nieznanego nikomu z nazwiska człowieka, np.: żonę przemysłowca stojącą, jakby w oczekiwaniu na męża, przy schodach jego fabryki, staruszka siedzącego na ławce, jak gdyby w oczekiwaniu na lepsze, a może tylko na lepszą pogodę (ja tę mam akurat nieoczekiwanie dobrą), albo dzieci bawiące się w krąg przy fontannie nie przejmujące się ani czasami ani pogodą. Urządzając sobie taki slalom między pomnikami nie sposób nie natknąć się też na inne znaczące nazwiska nie tylko dla rosyjskiej historii. Tak znajduję świetnego aktora Yula Brynera, znanego pisarza Aleksandra Sołżenicyna czy w końcu mojego poszukiwanego Wołodie Wysockiego, (piszę Wołodia, choć mu na imię Władimir, ale jak się kogoś zna tyle lat, to można sobie pozwolić na odrobinę poufałości), z którym na chwilę zasiadam do wspólnego zdjęcia i posłuchania kilku piosenek. Przy pomniku zainstalowano głośnik, z którego dobywają się dźwięki utworów barda (super pomysł), a napis u jego stóp „ten, który odkrył nieodkryty Władywostok” świadczy, że mieszkańcy do niedawna zamkniętego dla świata miasta, szanują go, nie tylko za jego twórczość.
Żeby zakończyć temat pomników, to są jeszcze dwa, które w całej Rosji (o czym już wkrótce się przekonam) śmiało mogą konkurować z bohaterami rewolucji, chociaż z Leninem i tak przegrywają – to: Cyryl i Metody oraz Kniaź Peter z Feronią z Myromskich.
Przy punkcie – „znalezienie pomnika Wysockiego”, zaznaczam ptaszka i teraz już bardziej na luzie, bez szukania czegokolwiek, mogę zabrać się za zwiedzania miasta. Tylko gdzie iść? Krótki spacer między pomnikami, widok z okna i rzut oka na mapę pokazują, że ciekawych kierunków we Władywostoku jest kilka, jak nie kilkanaście i pewne jest, że wszystkich obejść nie zdołam. Jest kilka bajecznych zatok z najważniejszą: Zatoką Piotra Wielkiego, nad którą leży centrum miasta, z przylegającą doń starówką. Jest kilka półwyspów i każdy zdaje się wart przynajmniej krótkiego spaceru. Są wyspy z największą, podobno malowniczą, Wyspą Rosyjską, połączoną z lądem potężnym wiszącym mostem. Nadto wszystko miasto położone jest na całkiem pokaźnych wzniesieniach, na które też warto by się było wdrapać, by zażyć niebagatelnych widoków na zatokę i niżej położone zabudowania. A jak do tego dołożę stary fort, podwodną łódź i morską latarnię to widać, że mam w czym wybierać i nad czym się głowić.
Dosyć zatem rozmyślania, co, gdzie, jak i kiedy – czas brać się do roboty i po prostu wyjść i iść. Zarzucam tylko coś lekkiego na siebie – słońce ostra dba o to, bym i bez aspiryny się nieźle pocił i ruszam w kierunku błyszczących z daleka złotych kopuł okazałej cerkwi, stojącej tuż przy Central Squere, czyli w samym sercu miasta. Dzisiaj sobota, prawdopodobnie dzień targowy. Zamiast, jak się spodziewałem, eleganckiego widoku na cerkiew i otaczające plac pomniki, zastaję mniej elegancki widok na stojące jedna przy drugiej targowe budy przykryte kolorowymi szmatami. No nic, przyjdzie mi jeszcze raz przyjść pod cerkiew by przyjrzeć się jej z bliska, a tymczasem zaglądam pod szmaciane dachy, bo to, co pod nimi wystawiono też jest wielce interesujące i w dodatku super pachnie. Mogę tu znaleźć całe medyczne zaplecze Syberii: zioła, przyprawy, owoce, miody, konfitury, wywary, mikstury, a nawet kadzidła do wypędzania złych duchów. Oprócz tego oczywiście artykuły dnia codziennego, owoce morza z krabami i kawiorem na czele, wszelakie mięso, wędliny, pieczywo (za którym tak tęskniłem w innych krajach Azji) i co tylko dusza i ciało zapragnie. Ja pragnę niewiele. Sok z warzyw i owoców na wzmocnienie coraz lepiej zachowującego się organizmu, zapiekany w cieście krab na powstrzymanie lecącej ślinki, chrupiący chleb i boczek, na którym usmażę jutro jajecznicę, zupełnie mnie satysfakcjonują. Tak się nawitaminizowałem i energetycznie naładowałem tymi targowymi dobrodziejstwami, że nawet nie zauważyłem kiedy idąc po prostu przed siebie, opuszczając na chwilę centrum, wdrapałem się na wzgórze Chołodilnik (257 m.n.p.m). Razem z Cyrylem i Metodym, stojącymi zaraz za mną, spoglądamy z platformy widokowej na błyszczącą w dole zatokę, na skrzące się nad nią złote dachy starego miasta i na potężny most, chlubę Władywostoku, niczym Golden Bridge w San Francisco i chyba wspólnie przyznajemy, że widok jest pyszny. Napatrzywszy się do syta, pstryknąwszy kilka zdjęć, uciekam przed coraz dokuczliwszym wiatrem. Cyryla i Metodego zostawiam, by mogli dalej z kamiennymi minami pozować do zdjęć, wdzierającej się właśnie na górę sporej grupie turystów. Kto wie czy to właśnie nie przed tą grupą uciekam bardziej niż przed wiatrem? Z Chołodilnika stromymi schodami schodzę na nadbrzeżną stronę miasta i idąc szeroką promenadą wzdłuż brzegu z powrotem trafiam na centralny plac i dalej na starówkę i jej najważniejszą i najstarszą handlową ulicę Swietlańskają. Takiej Rosji, a szczególnie tej azjatyckiej nigdy sobie nie wyobrażałem. Fontanny, kolorowe ławeczki, butiki, stare fabryki przerobione na spacerowe pasaże, pięknie odnowione XIX wieczne kamienice naprawdę robią wrażenie. Muszę przyznać, że coraz bardziej daleka, wschodnia Rosja przypada mi do gustu i powoli przestaję zwracać uwagę na dziury w drogach, pijaków zalegających parkowe ławki, pordzewiałe blaszane garaże, stojące gdzie bądź i jak bądź, publiczne tzw. plums toalety (czyli latryny), poniszczone kioski z gazetami i papierosami, przydrożne bary (tutaj z bardzo dobrymi krabami, a w Polsce z wątróbką lub fasolką po bretońsku) czy młodych chłopców w rosyjskich marynarskich mundurach (jakich kiedyś wielu widywałem np. w Świnoujściu). To wszystko budzi we mnie rzewne wspomnienia. Ot swojskie klimaty z młodzieńczych czasów, których na próżno szukać po drugiej stronie Morza Japońskiego więc szok, jakiego doznałem, lądując po Japonii, w Rosji stopniowo mija. Waldek, mój przyjaciel z czasów szkolnych, gdy mu opowiadałem o swoich spostrzeżeniach skwitował je celnie jednym zdaniem: – „Nie podgrzewane, elektroniczne sedesy wyznaczają swojskość.” Ma rację.
Rację maja też ci, którzy twierdzą, że we Władywostoku można spędzić dni kilka, nigdy się nie nudząc. Gdy już spacery, czy raczej wędrówki, bo kilkugodzinne dreptanie w górę i w dół trudno nazwać spacerem, między zabytkowymi murami starego miasta i wysokimi blokami nowoczesnych dzielnic, przestają dostarczać mi pozytywnych emocji, miasto jakie by nie było, przeważnie szybko mnie nudzi, postanawiam zmienić kierunek i wyjść poza zamieszkałe tereny. Z kilku możliwych kierunków, o których wspomniałem wyżej, wybieram ten wzdłuż brzegów Półwyspu Tokarewskiego, do latarni morskiej Egersheld.
Mimo, że jak zwykle wychodzę dosyć wcześniej, mimo że ruchliwe centrum miasta pozostawiam daleko od siebie, to na brak ludzi i tak nie mogę narzekać. Bardziej ewentualnie na ich nadmiar. Początek mojej wyprawy do latarni prowadzi przez jedną z kilku wypoczynkowych części miasta, a że niebo jest bezchmurne i rtęć w termometrach szybko się podnosi, przeto plaże, których jak na syberyjskie warunki jest tu zupełnie sporo, szybko się zaludniają. Nic dziwnego, skoro lato trwa tu zaledwie dwa miesiące, a takich gorących, jak ostatnie dni, zapewne i w tym czasie nie ma wiele. Minąwszy skrzące się w porannym słońcu plaże, wesołe miasteczka, centra rozrywki i wszystko to, co w letnie dni stanowi największą atrakcję dla kilkusettysięcznego miasta, wchodzę w tereny mniej atrakcyjne dla amatorów wylegiwania się na słońcu, za to bardziej ciekawe dla mnie. Maszerując w zupełnej samotności kilka kilometrów wzgórzami nad Zatoką „Złoty Róg”, mogę do woli rozkoszować się wspaniałymi widokami nie tylko na morze, odkrywające się właśnie z nocnej pościeli (poranne mgły fantastycznie unoszą się w górę, odsłaniając coraz szersze połacie turkusowych wód zatoki), ale też na budzące się życie w uboższych, dużo rzadziej zaludnionych, w przeważającej części drewnianych, można by rzec, prawie skansenowatych dzielnicach. Uwielbiam takie spacery. Im bliżej czubka półwyspu, tym znowu robi się gwarniej. To za sprawą coraz częściej mijających mnie autobusów po brzegi wypełnionych turystami ze skośnymi oczami i długimi obiektywami. No cóż – jest lato, jest sezon, jest super pogoda i jest miejsce nader turystyczne, więc i z turystami trzeba się liczyć. Tym razem mi nie przeszkadzają. Oprócz zagranicznych turystów jest tu też sporo miejscowych, wylegujących się na kamienistej plaży lub o zgrozo, zażywających kąpieli w mrożącej krew w żyłach zimnej wodzie, co stanowi dosyć fajną, kosmopolityczną mieszankę.
Coś mi się zdaje, że powoli starczy tego siedzenia, znaczy chodzenia po Władywostoku, bo mi czasu na resztę Syberii braknie. Czuję się już znacznie lepiej: herbata, miód, imbir i syberyjskie powietrze zrobiły swoje. Mogę powoli się pakować i ruszać dalej. Powoli faktycznie traktuję dosłownie, bo do odjazdu został mi jeszcze cały dzień, także mam czas by jeszcze tu i tam rzucić okiem i pozamykać to, czego nie dało się domknąć w czasie długich spacerów. Drugiego dnia będąc nad morzem szukałem fortu i myślałem, że albo go diabeł ogonem nakrył, albo Rosjanie tak się wyspecjalizowali w maskowaniu, że kręcąc się w jego okolicy nijak nie mogłem go znaleźć. A dzisiaj proszę – przychodzę i od razu znajduję schody prowadzące do nieźle ufortyfikowanego miejsca na skarpie tuż przy plaży. Do końca lat 70, a nawet połowy 80-tych tak wyglądało całe miasto i nic dziwnego, że dla turystów było miastem zamkniętym (dopiero od 1991 roku można przyjeżdżać do Władywostoku bez specjalnego zezwolenia władz), a i osiedlić się w nim było niezmiernie trudno. Jak już się zabawiam w militaria to jeszcze szybciutko skoczę na nadbrzeże, zajrzeć do wnętrza łodzi podwodnej stojącej przy bulwarze. Ciekawe, ale niezbyt przyjemne zajęcie. Przeciskanie się przez niewygodne, wąskie włazy nie robi na mnie wrażenia. Całe szczęście, że nie byłem w wojsku, a już nie daj Boże w marynarce wojennej na łodziach podwodnych. Nie pasuję do takich wnętrz. Wraz ze zwiedzeniem fortu i muzeum podwodnej floty czuję, że moje poznawcze potrzeby, co do Władywostoku zostały ze wszech miar zaspokojone.
Teraz już naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie by ruszyć dalej. Jeszcze ostatni spacer po plaży, ostatni krab na kolację. Jeszcze tylko jeden zachód słońca widziany z okien z fantastycznie położonego nad zatoką hostelu. A jutro już przy mocno zachmurzonym niebie (czyżby Władywostok chciał pożegnać mnie płaczem) ostatnie spotkanie z Leninem, stojącym przed dworcem kolejowym, którego przez ostatnie pięć dni spotykałem, co najmniej dwa razy dziennie i już mnie tu nie ma.
OK