Budzę się bardzo podekscytowany. To już dzisiaj! Dzisiaj mam wsiąść z całym swoim dobytkiem na rower i ruszyć gdzieś przed siebie, przez Nową Zelandię. Dam radę? Mam wszystko co potrzebuję? A może mam za dużo? … Takie i inne pytania nie pozwalają mi dłużej spać. No nic, znaczy się, najwyższy czas by się spakować i poszukać odpowiedzi na te i inne pytania po drodze. Wszystko mam – dwie sakwy i plecak. Michał, poznany wczoraj kolega z Hamburga, pomaga mi poznosić wszystko na dół, mieszkamy na 6 piętrze, a winda jest wąska, więc najpierw rower, potem bagaż. Na dole zabezpieczam wszystko nieprzemakalnym pokrowcem i ekspanderami i chyba gotowe. Gotowe! No to w drogę. Wsiadam. Rower nieprzyjemnie zapiszczał, a ja jeszcze bardziej po wpedałowaniu na pierwszą górkę. Ale będąc na górze już wiem, że będzie dobrze. Ostatni rzut oka na miasto, które ciągnie się pagórkowatymi ulicami przez kilka kilometrów i zostawiwszy za sobą ostatnie budynki zostaję sam na sam z rowerem i naturą. Za 32 km w Papakura zamierzam rozbić pierwszy obóz. Na zamiarach się jednak kończy. To co według mapy ma być polem namiotowym jest łąką i teoretycznie można by się tu rozbić, ale chyba to nie jest to czego szukam. Sił jeszcze mam sporo, pora też niezbyt późna – to co? Jechać dalej? Następne pole jest nad morzem za około 40 km. Hm? 40 km niby nie wiele. Problem w tym, że gdzieś tam przed końcem drogi na mapie pojawia się ciemniejsza plama co bez wątpienia oznacza spore wzniesienie. No cóż wzniesienie to wzniesienie. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Ruszam, a martwił się będę potem.

Martwię się szybciej niż przypuszczałem i to wcale nie jeszcze jakimiś specjalnie trudnymi podjazdami, ale tym, że odkąd skończyły się zabudowania Auckland to skończyły się na dobre. Nie ma nic.Tylko pola i pola. To znaczy, że nie ma szans na żaden kiosk czy sklepik, a zapas wody jaki zabrałem skończył się już jakiś czas temu. Bez wody będzie ciężko – myślę i w tym momencie jest. Jest mały sklepik. Pytam o wodę. Jasne, że mamy – odpowiada uśmiechnięty sprzedawca (pewnie nie jestem pierwszym, zalanym potem rowerzystą), tam w rogu jest kran – możesz brać ile chcesz, dorzuca i odchodzi na zaplecze. Napełniam wszystkie pojemniki, łącznie z tym, do którego prowadzi wyschnięte gardło. Mógłbym wziąć więcej, bo wody zużywam więcej niż samochód paliwa, ale gdzie to jeszcze na ten rower zapakować? A poza tym każdy kilogram więcej na bagażniku to automatycznie więcej naciskania w pedały. Zostaję przy 2,5 litrach (2 w specjalnym worku, 0,5 w butelce) – musi starczyć. Trochę prostuję już lekko zmęczone nogi i za chwilę jadę dalej. Jeszcze około 20 km. Teraz aż do wzniesienia, które nieuchronnie się zbliża powinno być nieco przyjemniej, bo właśnie dotarłem do brzegów Pacyfiku, a wyborne widoki bezsprzecznie dodają nowych sił. Dla takich pejzaży warto mocniej naciskać na pedały. Dużo mocniej jednak nie naciskam. Cały czas mam w pamięci ciemną plamę i oszczędzam siły jak tylko się da. W końcu stało się co się  miało stać. Cudna Kawakawa Rd wzdłuż błękitnego oceanu kończy się skręcając gwałtownie w prawo, a ustawiony za zakrętem szyld informuje, że do campingu w parku Tapakakanga mam jeszcze 12 km. Ile z tego ostro pod górę? Nie wiem. Przypuszczam, że przynajmniej połowę. Mam nadzieję, że połowę. 6 km pod górę pewnie dam radę, ale więcej … (?) Zobaczymy.

Jest ciężko. Za czwartym zakrętem jest bardzo ciężko. Za szóstym albo siódmym, już nie liczę, jest tak ciężko, że nie daję rady. Schodzę i pcham. Co oczywiście nie znaczy, że przestaje być ciężko. Jest ciężej niż każdemu kto to teraz czyta, się wydaje. Idę, pcham, siadam, odpoczywam. Idę, pcham, siadam, odpoczywam i tak parę razy aż … aż jestem na szczycie. Nie chce mi się  wierzyć, ale po godzinie sapania pokonałem ciemnozieloną plamę na mapie. Klepię się po ramieniu, bo nie ma nikogo kto by to zrobił za mnie, wsiadam na siodełko i heja z górki na pazurki. Wiatr targa włosy, mokra koszulka, przylega do ciała, szeroko rozdarte usta pozostają w głębokim uśmiechu – tu można, bo w powietrzu nie ma żadnych much ani innych owadów, które mogłyby rozbić się o wystające zęby i tylko szkoda, że ta przyjemność trwa zaledwie parę minut. Pod górę drapałem się ponad godzinę z góry zjeżdżam w dziesięć minut. Do pola zostało tylko 3 km. Tylko 3 km, ale niestety nieźle pofałdowane. Niestromo, ale jednak. Góra, dół, góra dół. W momencie gdy docieram w końcu do celu, wiem tylko jedno. Jutro się nigdzie nie ruszam.

 

 

Miejsce przepiękne, nad samym morze. Jednak na razie nie bardzo mnie to kręci. Z trudem rozbijam namiot, przygotowuję jakąś tam kolację, biorę zimny prysznic i wyciągam się jak długi. Pięknymi okolicznościami natury będę się cieszył jutro – postanawiam i zasypiam.

Jutro czyli o świcie następnego dnia jest lepiej niż przypuszczałem. 75 km plus górki nie odbiły się znacząco na moim ciele. Ze zdziwieniem stwierdzam, że mogę się ruszać, a nawet chodzić i pływać. Tak czy siak zdania jednak nie zmieniam i  mimo bardzo dobrego samopoczucia zostaję cały dzień na campingu, który notabene mam gratis, bo pan ranger, który przyjechał rankiem sprawdzić teren i pewnie pobrać opłatę, jak zobaczył mój mały namiocik i rower tylko machnął ręką, spytał jak się mam i życzył przyjemnego pobytu. Acha jeszcze dodał – Welcome to New Zeland. Książka, plaża, plaża, książka – dla takich chwil warto wyjechać w świat.

 

Piękny dzień, jak każdy piękny dzień szybko mija i dzisiaj raniutko, po śniadaniu, zwijam namiot i dawaj pedałować dalej. Pierwsze 30 km będzie wzdłuż morza, czyli będzie pięknie, a potem odbijam na południe w kierunku na Paeroa, w której planuję następny nocleg. To znaczy, że dzisiaj znowu powinienem przejechać około 70 km, ale cały czas po płaskim. Tak jak przewidywałem początek jest fascynujący widokowo. Szerokie plaże, wysokie palmy, kwieciste pobocza. I nagle wszystko się kończy jak nożem uciął. Odbijam od oceanu w głąb lądu i odtąd już tylko łąki, łąki, łąki, krowy, krowy, krowy i czasami owce. Masakryczna nuda. Teren płaski, ale i tak każdy kilometr ze względu na monotonię jazdy ciągnie się nieprawdopodobnie długo. Nawet, ubrane konie i wijące się wzdłuż lub pod drogą kanały nie są w stanie jej urozmaicić. Dopiero wjazd do Paeroi coś urozmaica. Ba – po paru minutach okazuje się, że nie tylko coś, a stanowczo zbyt dużo tego urozmaicenia wprowadza. Według nawigacji na ulicy Marshal 71 ma być camping z wodą, prądem i toaletą. Jadę dwa razy wzdłuż ulicy, ale campingu ani widu ani słychu. Patrzę na nawigację – może pomyliłem miasta czy co ? Nie! Wszystko się zgadza. Szukam jeszcze raz i … i znajduję. To nie camping tylko parking dla camperów. Woda jest, prąd taki dla samochodów jest (dla mnie ni,e bo nie mam takiego gniazda by się podłączyć), no i toaleta też jest. Wszystko jest tyle tylko, że przy ulicy bez miejsca na rozbicie namiotu.

 

Trudno! Dalej i tak już nie będę jechał, bo mi się nie chce. Rozbijam namiot na trawniku za kiblem, ludzi z campera obok proszę by mi naładowali komórkę, gotuję herbatę na chodniku i tyle. Tylko tyle i aż tyle. Noc przesypiam spokojnie.

 

 

Rano na tym samym chodniku co wczoraj gotuję kawę, smaruję kilka kromek chleba nutelą (grunt to dobry zapas kalorii przed następnym dniem na dwóch kółkach), zwijam namiot i zanim słońce, które już dobrze zdążyło opalić moją twarz i ręce, wzejdzie nad czubki drzew, znowu jestem w drodze. Do campingu przed Matamatą mam 55 km. Czyli dzisiaj luzik. Luzik, nie luzik. Po 150 km czuję, że przydałby się dłuższy odpoczynek. Droga znowu podobnie jak wczoraj się dłuży. Jadę taką szachownicą po 5 km. Co ok. 5 km jest skrzyżowanie i wtedy skręcam o 90 stopni  i jadę do następnego i tak 10 razy. Do planowanego campingu przyjeżdżam ostatkiem sił, a tu znowu paskudna niespodzianka. Camping przez okres świąteczny i noworoczny zamknięty. Sakrable – przeklinam szpetnie po francusku, bo czuję, że dalej już nie dam rady. Do centrum Matamata pozostało 10 km. Szczęściem kilometr dalej jest mała kafejka. Jedną butelką coca-coli (wiem, wiem to bardzo niezdrowy napój, ale są momenty, gdy bardzo pomaga) dotankowuję zużytą całkiem energię. Te stokilka kalorii pozwala mi jako tako dojechać do miasta, a tu już nie bawię się w dalsze szukanie darmowych campingów. Melduję się w Backpackers hostelu i to jest chyba najcudowniejsza myśl, jaka kiedykolwiek wpadła mi do głowy. Dzisiaj 24 grudnia więc niechaj będzie świątecznie. Wynajmuję łóżko na trzy dni.

 

 

Matamata to malutkie miasteczko słynące z …. a tego jeszcze teraz nie zdradzę, ale wygląd drewnianego domu, w którym znajduję centrum informacji turystycznej, być może naprowadzi kogoś na właściwy trop. Jeżeli nie, to wyjaśnię wszystko w którymś z następnych artykułów.

Dzisiaj  Święta. Kościoły niestety poza godzinami odprawiania mszy świętej są zamknięte, a chciałem wejść na chwilę. No trudno, w takim razie pozostaje spacer i niespodzianki przygotowane przez fantastyczną obsługę hostelu.

 

 

W południe wszyscy mieszkańcy Backpackers zaproszeni są na świąteczny lunch. W kuchni przygotowano kilka rodzajów mięs, sałatki, makarony i przystawki, a w jadalni czekają ciasta, owoce i inne przysmaki. Wszyscy się częstują czym chcą. Jest wesoło i bardzo sympatycznie, zwłaszcza, że oprócz angielskiego przy stole przewija się niemiecki i hiszpański także nie jestem zupełnie pozbawiony szans na rozmowę.

 

 

Po lunchu niespodzianka numer dwa. Lora, jedna z dziewczyn z obsługi hostelu, proponuje wyjazd na trip do nieodległych wodospadów.  Ręcznik, kąpielówki, krem przeciwsłoneczny, wszystko w plecaku i w 5 minut stoimy gotowi do odjazdu. Pakujemy się do dwóch hostelowych wanów i po niespełna 20 minutach jazdy jesteśmy w parku Kaimai Makaku.  Trudno sobie wyobrazić lepszy świąteczny prezent. Dzięki Lora, dzięki hostel Backpackers

 

 

Święta, święta i po świętach.  Znowu w drogę. Mike z Hiszpanii, z którym razem dzieliłem pokój też dzisiaj rusza, z tym że w innym kierunku. A nawet gdybyśmy jechali w tym samym to pewnie nie jechalibyśmy długo razem, bo Mike to zawodowy kolarz i patrząc na niego ma bez wątpienia szybszy rower  😉

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł