To, że wychodzimy z trzeciego obozu „High Camp”, w kierunku Annapurny, wcale nie oznacza, że rozpoczął się nowy dzień. Noc trwa jeszcze w najlepsze, a wysoko na niebie blady księżyc i mnóstwo błyszczących gwiazd wskazują, że szybko się nie skończy. Migoczące gwiazdy świadczą też o tym, że niebo jest dosyć czyste, a to z kolei, mimo że nie gwarantuje, ale daje nadzieję na dobrą pogodę. To natomiast może zapewnić cudowne widoki i wspaniałą przygodę. Dobrze jest – myślę patrząc w górę i poprawiając zawieszoną na czole latarkę. Do momentu opuszczenia obozu, nie była potrzebna. Coraz więcej zapalających się świateł w kolejnych, stojących przy drodze barakach, dostatecznie dobrze oświetlało drogę, sygnalizując równocześnie, że na szczyt pod Annapurną, mimo wczesnej godziny, nie pójdziemy sami. Prawdopodobnie większość amatorów zdobycia punktu widokowego na ponad 4300 metrów, podobnie do nas, chce jeszcze dzisiaj zejść do niższego obozu, a to wymaga sporo czasu. Po minięciu ostatniego oświetlonego baraku, nie tylko nocność robi się nocniejsza, a ciemność ciemniejsza, ale kończy się też ubity trakt. Warunki dokoła panują istnie zimowe, tak że bez latarki i koncentracji nie da się zrobić wielu kroków. Ci, którzy idą przed nami też się już zorientowali, bo chociaż grupki są małe, najwyżej kilkuosobowe, to zapala się w nich coraz więcej latarek, skaczących śmiesznie w mrokach wznoszącej się ścieżki. Za nami też coraz więcej migających punktów podskakujących równo z chyboczącym się krokiem ich właścicieli. Na szczęście wszystkie grupki idą różnym tempem: ci, co idą najszybciej znikają w dalekich ciemnościach, tych najbardziej ospałych zostawiliśmy daleko w tyle, jedni nas minęli, innych minęliśmy my i tak zanim pierwsze promienie słońca, wychodzącego powoli zza śnieżnych szczytów, zaczynają rozświetlać himalajskie niebo, jesteśmy między skalnymi zboczami najwyższych gór świata, zupełnie sami. To dobrze. Taki spektakl, jaki przygotowują nam góry tego poranka należy oglądać i przeżywać w skupieniu i całkowitym spokoju. Nadmierna publika zdecydowanie nie jest wskazana. Miast gwaru, lasu rąk z wyciągniętymi telefonami i pozującej do zdjęć w różnych pozach, gawiedzi, mamy tylko nas, ośnieżone góry, czerwieniące od wschodu niebo, bezwzględną ciszę i czas by się tym wszystkim zachwycić. Aaa, są jeszcze jaki, które bezszelestnie wkomponowując się w malowniczy pejzaż purpurowego poranka, nie tylko w niczym nie przeszkadzają, ale absolutnie, znakomicie, dopełniają himalajski klimat i moją radość. Radość, która w tym, jedynym, jedynym, momencie pozwala mi poczuć się, jak Ikar, który wbrew nakazom i logice unosząc się, gdzieś w podniebnych przestworzach, zażywa przez chwilę (niestety), nieograniczonej niczym wolności. Nic dziwnego, że taka oto piosenka Jacka Kaczmarskiego przychodzi mi teraz do głowy.

Jacek Kaczmarski – Lot Ikara (fragment)  

(…)

Więc w górę! Nad głowy, nad stropy, nad ziemię!

W poszumie stroszących się piór!

Najwyższą świątynie zamyka sklepienie,

A ja nad sklepieniem! Wskroś chmur!

Wołają – ślepota! Wołają, że pycha!

A ja ramionami w dół niebo odpycham

I chwytam w źrenice ogromy oddali,

Gdzie wszystko jest małe i wszyscy są mali!

Ich rozgwar pochłania

Fanfara cisz –

Im lecieć w otchłanie,

Mnie wzwyż!

(…)

Gdybyśmy w tym miejscu zakończyli naszą wędrówkę byłbym z pewnością już mocno usatysfakcjonowany. Po kilku namiętnych chwilach spędzonych w tak nieoczywistym miejscu, sam na sam ze słońcem wyłaniającym się zza białej ściany, któregoś z himalajskich szczytów, przeżyć mam w sobie tyle, że nie wiem czy moje zmysły dadzą radę pomieścić coś jeszcze. A to przecież dopiero początek tego, co może nas jeszcze dzisiaj spotkać (?) Zmieści się – dochodzę do wniosku, patrząc na zbierające się nie nad głową, a pod stopami, gęste kłębiaste chmury i na pnącą się nad nimi ścieżkę, w kierunku, której ruszyli już Jenn i Krishna. Z głową pełną wrażeń ruszam za nimi. Po drodze jakoś sobie wszystko poukładam – myślę i zrobię miejsce na to, co czeka nas na górze.

Ha! Na górze? Do szczytu mamy jeszcze kawał drogi, a tu już teraz dzieją się rzeczy, które trudno objąć rozumem, a co dopiero do niego zmieścić. Chmury gnane niewidzialnymi prądami przemieszczają się w niepojętym tempie w nieodgadnionych kierunkach, odprawiając wokół nas istny chocholi taniec. To spod stóp wystrzeliwują w górę zakrywając, tyle co wychylone zza skalnych monolitów, słońce, by za chwilę schować się w którejś z dolin, odkrywając nieskazitelne widoki na piętrzące się wokół szczyty. Jednak za nim dusza i ciało zdążą się nacieszyć krajobrazem śnieżnobiałych gór dotykających nieba, kolejny powietrzny wir, przysłania wszystko, następnymi groźnymi, szarymi skłębionymi chmurami tak, że tracę nadzieję, że cokolwiek uda się nam jeszcze zobaczyć. Z czasem zaczynam nawet wątpić w sens dalszej wspinaczki. Ogromne chmurzyska, niczym fala tsunami, podążają za nami, zdając się za chwilę zakryć sobą cały świat i nas razem z nim. Efekt wizualny spienionych, wirujących dokoła chmur jest tak samo fascynujący, co dramatyczny. O jakimkolwiek podziwianiu królowej okolicy Annapurny i towarzyszącej jej Machapuchare, czyli o celu naszej wyprawy, mowy nie ma. Wejście na punkt widokowy ma w tej sytuacji sens jedynie czysto sportowy, a nie o to nam przecież chodziło. Wracamy?  – Kogo pytam? – Nikogo koło mnie nie ma. Szarpiąc się z myślami i powątpieniami, przystanąłem na chwilę i nie zauważyłem, że zostałem sam. Nie czekając, zatem na odpowiedź znikąd, bez entuzjazmu podążam w górę za Krishną i Jenn, którzy zdaje się nie podzielają moich obaw i nie zwracając uwagi na wywijające nad nami, pod nami i wokół nas chmury brną w nie, w śnieg i w niewidzialną dal, dalej.      

„Nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje” pisał Kochanowski prawie 500 lat temu, nie zdając sobie sprawy (a może zdając), jak prorocze będą to dla mnie słowa 5 wieków później, na zboczach himalajskich szczytów. Chmury wprawdzie dalej wywijają wkoło nas niewyobrażalne piruety i będąc raz z przodu, raz z tyłu bawią się moimi emocjami, ale im wyżej idziemy tym są nieco rzadsze, trochę wolniejsze, jakby bardziej zmęczone. Coraz częściej prześwitujące przez nie dziury dają ponownie nadzieję, że może, może nasza wspinaczka nie jest pozbawiona sensu. Na chwilę niebo nawet zupełnie się oczyszcza, ukazując tak magiczne, cudowne widoki, że automatycznie przyspieszam kroku, bojąc się by nie uciekły. Uciekają. Skłębione chmury, jak gdyby słysząc moją z sobą rozmowę, ponownie atakują. Nie chcą dać za wygraną i znowu zasłaniając świat, chcą zmusić mnie do odwrotu. Nie poddaję się. Nie zawracam. Jeszcze tylko kilkaset metrów do przodu, kilkadziesiąt metrów wzwyż i powinniśmy stanąć nad nimi okazując im naszą wyższość. Tuż przed szczytem wiem, że wygraliśmy. Wprawdzie chmury tańczą jeszcze tu i ówdzie, ale nie są już w stanie zabrać nam tego, po co weszliśmy.

Szczyt z punktem widokowym na Annapurnę i Machapuchare nie jest typowym stożkowym szczytem, tylko płaskim grzbietem, ciągnącą się może 300, może ciut więcej metrów. Na jego lewym boku, na który właśnie weszliśmy, uciekając kamiennymi schodami przed goniącymi nas chmurami, jest tabliczka informująca o końcu trasy MBC. Nie jest to jednak koniec naszego trekkingu. Do właściwego celu, czyli punktu widokowego, kilku namiotów i sporej gromady ludzi, pozostało sto kilkadziesiąt metrów. Sto kilkadziesiąt metrów do jednego z najpiękniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek byłem i jakie kiedykolwiek dane mi było podziwiać. Wprawdzie oddechy mamy jeszcze nierówne, nogi już mocno odczuwają trudy trzydniowej wędrówki, ale nic to – ostatnie metry pokonujemy nadzwyczaj szybko i lekko. Dzisiaj dopiero tutaj, przy jednym z namiotów, przy którym najprawdopodobniej rozciąga się najpiękniejszy widok na okolicę, stajemy na dłuższy odpoczynek. Siadając na drewnianej ławie pozwalam nogom i płucom regenerować się do woli, natomiast, oczy, uszy i głowa, jako że nie narzekają na ból, mają aż nadto roboty. Czerpię nimi całą ogarniającą mnie przecudowność himalajskich pejzaży, niczym spragnionymi ustami wodę z krystalicznie czystego górskiego potoku. Piję łapczywie, aż woda przelewa się kącikami ust, a mimo wszystko nie mogę zaspokoić pragnienia. Trudno mi się nasycić, napatrzeć, nasłuchać, naprzeżywać tego niepowtarzalnego miejsca. Kilkaset metrów niżej, o wschodzie słońca zastanawiałem się czy moje zmysły są w stanie ogarnąć jeszcze więcej emocji niż te, które przyjąłem, zachwycając się porannym spektaklem wschodzącego słońca. Teraz się nie zastanawiam. Teraz wiem, że nic już więcej nie zmieszczę. Jestem po prostu napełniony emocjami po czubek każdego zmysłu osobno i całego mnie jednocześnie, czyli innymi słowy jestem happy po brzegi.

Po nacieszeniu się widokami, po złapaniu oddechu i ochłonięciu (tym duchowym, bo ciało raczej potrzebuje ogrzania – jest dosyć zimno) nadszedł czas na tzw. rytuały, czyli zdjęcia z nepalską flagą na tle śnieżnej ściany Annapurny. Wszyscy takie robią, robimy i my. Strzelamy ich kilkanaście, może kilkadziesiąt. Każdy osobno, wszyscy razem, każdy z każdym, aż w końcu brakuje pomysłów i dajemy spokój. W czasach mojej młodości w takich sytuacjach brakowało filmu w aparacie. Dzisiaj brakuje pomysłów. Świat się zmienia, a nam ciągle czegoś brakuje.

Całe szczęście, że w namiocie obok nie brakuje gorącej wody i herbaty. Vim, właściciel namiotu pełniącego w tutejszych warunkach rolę czegoś na kształt baru, nie żałuje nam ani jednego ani drugiego. A że w namiocie, za sprawą gazowego pieca, jest i ciepło i przytulnie, przeto długo i z namaszczeniem sączymy parujący napar. Vim przy okazji opowiada trochę o swojej pracy na 4000 metrów, pokazuje sprzęty, jakie musiał tu wnieść i i wnosi dalej na swoich plecach i wydaje się być bardzo uradowany widząc nasze zdziwione miny, niedowierzający wzrok i uśmiechnięte twarze.

Gorąca herbata jest przepyszna, towarzystwo również znakomite, ale cóż – nawet najpiękniejsze chwile się kiedyś kończą, udostępniając miejsce oczekującym, a kto wie, co nas jeszcze dzisiaj czeka? Na pewno długa wędrówka. Trasę, którą przebyliśmy pod górę w trzy i trochę dnia, z powrotem zamierzamy przejść w niecałe dwa i w dodatku z lekkim odbiciem i urozmaiceniem. Naturalnie w dół będzie nam się szło lżej i szybciej, co nie znaczy, że czas nie zaczyna nam powoli uciekać i musimy się zbierać. Tym bardziej, że droga w dół przynajmniej do granicy występowania śniegu wcale nie musi być szybsza, łatwiejsza i bezpieczniejsza, o czym świadczą nie tylko zlodowaciałe krawędzie nad przepaściami, ale przede wszystkim tablica upamiętniająca zaginięcie w tym miejscu holenderskiej turystki niespełna 6 lat temu.

W obozie nr. 3, z którego wyszliśmy przed wschodem słońca zatrzymujemy się jedynie na chwilę na trochę spóźnione śniadanie (hahaha dopiero śniadanie, a my już tyle przygód mamy za sobą, jakby cały dzień minął) i zanim kolana zaczną nam stygnąć ponownie je podrywamy i schodzimy na nocleg do obozu nr.2. Stamtąd wyruszamy nazajutrz zupełnie inną drogą. Krishna już wcześniej przedstawił nam alternatywę do przedwczorajszej trasy, czyli tej przez obóz Forest Camp i zaproponował pójść nieco dłużej, nieco dalej, ale za to spędzić ostatni wieczór i noc w małej, nepalskiej wiosce. Zostawił dzień na decyzję. Na co się decydujemy i dlaczego? Chyba nie muszę wyjaśniać. Perspektywa spędzenia kilkunastu godzin w nepalskiej wiosce w towarzystwie jej mieszkańców, przebija na łeb na szyję kontrargumenty typu: dłużej i dalej. Wybieramy plan B komunikujemy przy śniadaniu. To jeszcze nie wszystkie zmiany. Po śniadaniu dołącza do nas Alonso z Meksyku. Alonso do tej pory szedł sam, bez przewodnika. Słysząc jednak o możliwości zboczenia z trasy i przenocowania, miast w następnym obozie, w nepalskiej wiosce, wielce się zainteresował. Ani ja z Jenn, ani Krishna nie mamy nic przeciwko. Znaczy się grupa się nam powiększa i ruszamy dalej z napędem nie na trzy, a na cztery pary nóg. Ale chyba nie dlatego, że mamy jedną parę nóg więcej schodzi nam się dosyć lekko i swobodnie, mimo że co jakiś czas musimy pokonać okrutnie strome zejścia, bardzo kręte, pełne korzeni i kamieni ścieżki i niewyobrażalnie piękne lasy, w których powyginane drzewa tak przyciągają wzrok, że nogi automatycznie zwalniają, a czasem nie chcą dalej iść. Myślę, że wędruje nam się tak wspaniale, dlatego, że trasa, oprócz podobnych do poprzedniej walorów kolorystyczno widokowych, posiada inny nadzwyczaj ważny atut. Idąc w kierunku wioski, a nie turystycznego obozu, znacznie częściej napotykamy ślady ludzkiego życia w tych nadzwyczaj trudnych górskich warunkach. A to trafi się jakaś zbita byle jak chałupa, a w niej chłop, pilnujący pasącego się bydła. A to znowu ktoś dźwigający na głowie zebrane plony liści herbaty. Przez chwilę nawet pomagam mu nieść jego ciężar, a on w zamian mój kapelusz i moje kije. Jak widać na zdjęciu, on jest bardzo rad z tej nagłej zamiany. Ja trochę mniej. Ciężar naprawdę jest solidny. Coraz częściej witają nas też uprawne pola i górskie ogrody i w końcu porozrzucane, najpierw pojedynczo, a potem, im bliżej wioski, tym gęściej, drewniane i kamienne domy. Wszystko to razem powoduje, że poziom egzaltacji otoczeniem ponownie mocno mi wzrasta i naprawdę nie wiem już gdzie i jak upychać w sobie nadmiar emocji i wrażeń. A to wciąż nie koniec na dzisiaj. Przed nami pierwsze zabudowania wioski, w której spędzimy wieczór, noc i jutrzejszy poranek.

Nadzwyczaj mili gospodarze domu, pod którego dachem zostajemy ugoszczeni, dom z długim gankiem, bardzo prosta izba z dwoma łóżkami, w których będziemy spali, otoczenie sąsiednich powykrzywianych od starości domów z wybijającym się nad dachy, daleko w tle, białym szczytem Machapuchare, zapach ziół dobiegających z małej kuchni z żeliwnym piecem, beczenie krów z obory graniczącej z domem jedynie przez ścianę i przyglądające się nam leniwie koty, wylegujące się na kamiennych schodach, sprawiają, że kolejny raz dzisiaj czuję się jak w zaczarowanym, bajkowym świece, wywołującym we mnie moc nieopisywalnych emocji. Emocji, które pewnie jeszcze długo po opuszczeniu Nepalu będę w sobie sortował i układał głęboko w pamięci, gdzie zostaną na całe życie.      

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł