Już trzeci dzień jadę sławną Karakorum Highway z Islamabadu w kierunku chińskiej granicy i ciągle nie mam dosyć. Wprawdzie to, na czym siedzę strasznie już boli, ręce i nogi trochę drętwieją, ale oczy wciąż nie mogą się napatrzeć, a dusza nacieszyć. Kręta droga prowadząca raz z jednej, raz z drugiej strony stromych ścian, urwistych wąwozów, których dnem rwie ostrym nurtem rzeka Indus lub jej dopływy, a w której od czasu do czasu odbijają się białe czapy górujących nad nami śnieżnych kilkutysięczników, dostarcza mi tyle adrenaliny i satysfakcji, że naprawdę nie wiem dlaczego się nagle zatrzymuję i szukam czegoś innego. Moją uwagę przykuwa wąska, kamienista ścieżka biegnącą hen w górę. Mało mam wrażeń? Mało mi przeżyć po ostatniej panie w kole i kilku przeprawach przez zalewające drogę potoki? Mało mi przygód z eskortującym mnie wojskiem? Hm? Może nie mało, tylko już o tym nie myślę. Moje myśli są teraz tam, dokąd prowadzi ta prawie niewidoczna na mapie, a jeszcze mniej wśród kamieni, ścieżka. Na mapie to cieniutka kreseczka, lepiej widoczna w znacznym powiększeniu, która snując się niczym nitka kończy się przy jakimś moście i czymś, co oznaczono napisem hotel. Nie to jednak jest najważniejsze. Za mostem, za hotelem, dosłownie centymetr, może dwa (zależy od skali powiększenia) jest skupisko kilku kwadratów oznaczających prawdopodobnie jakieś zabudowania, a jeszcze centymetr dalej trójkąt z napisem Nanga Parbat. To właśnie on i ten napis, tak mnie intrygują, że wstrzymuję gorącą od kilkugodzinnej jazdy maszynę i zagłębiam się w myślach. Uważnie studiuję mapę. Mało na niej widać. Potem przyglądam się surowej, kamienistej okolicy i również nie widzę nic, co mogłoby mi ułatwić podjęcie decyzji. Jechać czy nie jechać – oto jest pytanie. Zawsze mogę zawrócić – jak zwykle w takich momentach, najbardziej złota myśl przechodzi mi do głowy, przechylając szalę na stronę „jechać”. Zaraz po niej słyszę wewnętrzny głos -„raz kozie śmierć!”, co ostatecznie kończy rozterki powodując, że zjeżdżam z głównej drogi i ruszam po kamieniach, dziurach i wybojach ostro w górę w kierunku jednego z najwyższych szczytów świata.
Pierwszy kilometr, może dwa idą, a raczej jadą gładko. O ile gładką można nazwać jazdę po wylatujących spod kół kamieniach. Problem zaczyna się, gdy ścieżka wyznaczona na szerokiej kamiennej równinie zamienia się w wąską, na najwyżej dwa metry, dróżkę po boku, której z jednej strony jest kilkuset metrowa przepaść, a z drugiej wysoka, kamienna ściana. Tu robi się lekko dramatycznie. Nie patrząc w głąb przepaści da się powoli jechać. Tym bardziej, że ślady wskazują, iż przejeżdżają tędy szersze pojazdy od mojego małego jednoślada. Z pewnością jakieś jeppy z napędem 4×4 lub coś podobnego – myślę, ale nie zawracam sobie tym głowy. Koncentruję się jedynie na tym, co przed moim kołem. Prawdziwe zmagania zaczynają się wtedy, gdy na tym, po czym jadę od dłuższego czasu jednostajnie wzwyż, pojawiają się krótkie, ale bardzo strome garby. Już przy pierwszym podjeździe, gdy silnik na pierwszym biegu i maksymalnych obrotach, wydaje odgłosy jakby chciał wyzionąć ducha, wydaje się, że ani on ani ja nie damy rady. Dajemy. Hura! Ale to nie koniec. Jazda w dół wcale nie jest łatwiejsza. Koła na kamieniach tańczą jak na lodzie, a ja jadąc przy samej ścianie, nie patrzę w przepaść i tylko popuszczając i zaciskając pulsacyjnie hamulec, czuję jak koła walczą z kamieniami. Podpierając się raz jedną, raz drugą nogą cudem nie tracę równowagi. Pod tym względem dobrze, że motorek lekki i zwinny. Ciężką maszyną nie byłoby szans. Pierwsze dwa garby za mną. Na trzecim, w połowie podjazdu, za późno naciskam sprzęgło. Motor nie daje rady, milknie i się kładzie. Pod tym względem szkoda, że motorek taki mały. Przydałoby się ciut więcej mocy i koni. W ostatniej chwil udaje mi się zeskoczyć i szybciej niż leżący motor się zsuwa, podłożyć pod tylne koło spory kamień. Sytuacja uratowana, ale nieopanowana. Jak w takich warunkach podnieść motor i na niego wsiąść by się nie stoczyć? Nie mam pojęcia. Jeżeli uda mi się go postawić i zapalić, to wracam – postanawiam. Jedynie taka myśl może w tej sytuacji zawładnąć moim jeszcze w miarę funkcjonującym umysłem. Gdy jednak jakimś cudem podnoszę wycieńczone żelastwo, które ku mojej uciesze (straciwszy jeno kilka kropel benzyny z leżącego w nienormalnej pozycji gaźnika), odpala, moja wyobraźnia ponownie tryumfuje nad rozumem i każe jechać dalej. Podobno postanowienia są po to, by móc je zmieniać – usprawiedliwiam sam siebie i nie bez satysfakcji zmieniam zdanie. Jadę dalej! Prawdopodobnie jestem gdzieś w połowie drogi, więc szkoda by było, wylanego do tej pory potu, przezwyciężonego strachu i całej tej hecy. Ale jak jeszcze raz motorek się wyłoży, to już na pewno wracam – przyrzekam sobie i dając mocno gazu z delikatnym popuszczaniem sprzęgła próbuję ruszyć pod górę nie pozwalając na ponowną wywrotkę. Udaje się. W dół znowu jest lepiej, aczkolwiek też niewesoło. Zamiast sprzęgła ścierają się hamulce, co czasem czuć. Znacznie weselej robi mi się dopiero, gdy ku mojemu zdziwieniu, widzę zbliżający się z naprzeciwka samochód. Kolorowy jeep z kilkoma ludźmi w środku, mija mnie na żyletkę, mimo że w skalnej wnęce przyklejam się wraz z motorem do ściany. A więc przede mną, jest jakieś życie – cieszę się. A najważniejsze, że w razie nieokiełznanych problemów jest szansa na pomoc – cieszę się jeszcze bardziej i znacznie śmielej dodaję gazu. Droga dalej albo nie robi już tak karkołomnych problemów, albo ja się już tak do niej przyzwyczaiłem, że przestaję je odczuwać. Nawet wiszący drewniany most, który na szczęście mogę objechać, nie testując jego wątpliwej konstrukcji, nie robi na mnie większego wrażenia. Co nie znaczy, że gdy po ponad 4 godzinach dojeżdżam do celu, czyli końca drogi i następnego mostu, którego ani się nie da objechać, ani na niego wjechać, nie padam ze zmęczenia. Przyglądających się mnie i mojemu rozgrzanemu do czerwoności motorkowi, twarze kierowców jeepów, siedzących przy zbitym z kilku desek kiosku, dobitnie świadczą o tym, że moje zmęczenie nie jest bezpodstawne. Pokonać tę drogę jeepem 4×4, to duże wyzwanie, a motorkiem o pojemności 150 cm i kilkunastu koniach, to nie lada wyczyn – powtarzają, jak tylko potrafią po angielsku, a ja czuję się dumny i od razu wkupiony w ich łaski. Motorek możesz zostawić tutaj – mówią. Nic mu się nie stanie. Może tu stać nawet kilka dni, a jak będziesz chciał, to pomożemy Ci zwieść go na dół. Sam idź przez most do hotelu, spytaj o nocleg, a dopiero jutro idź pod Nanga Parbat. Dzisiaj już za późno – doradzają.






Hotel? Hotel, to brzmi dumnie przy drewnianej chacie bez prądu i innych udogodnień, jakie oferują zwykle hotelarskie usługi. Dla mnie w sam raz. Właśnie takie miejsca najbardziej lubię. Proste, tanie wkomponowane w tubylczą rzeczywistość. Szerokie drewniane łóżko z grubym kocem, kukurydziany placek usmażony na palenisku podkładanym drewnem, ławka przed drzwiami i najpiękniejszy widok na majaczące w oddali, dotykające nieba białe szczyty Karakorum, to spełnienie wszystkich moich marzeń ostatnich dni. Nie mówiąc o tym, że jeżeli Bóg da, to jutro stanę twarzą w twarz z jednym z najsławniejszych ośmiotysięczników, z Nanga Parbat. Już się cieszę i trudno mi doczekać jutra. Droga nie powinna być wymagająca. Właściciel hotelu mówi, że sporo turystów tędy chodzi, aczkolwiek nie zatrzymują się tutaj, tylko śpią wyżej w górach w jednym z kilku ustawionych tam hoteli (to te kwadraciki, które widziałem na mapie). Wjeżdżając jeepami z głównej drogi, nie tracą, jak ja, czasu i energii i mogą sobie pozwolić, by od razu iść dalej. Ja się nie spieszę. Mam czas. Mogę poczekać, odsapnąć i nacieszyć się do woli miejscem, bo jest czym.






Czy jednak, aby na pewno jutrzejsza droga będzie aż tak mało wymagająca? To pytanie dręczy mnie i wzbudza lekki niepokój od momentu, gdy siedząc sobie o zmroku na ławce przed pokojem, podziwiając krajobraz, komplementuję otaczającą mnie ciszę, z której wyrywa mnie równy stukot butów i gwar mężczyzn, niosących na ramionach nosze z kimś przykrytym szarą płachtą. Na ramieniu prowadzącego orszak dostrzegam opaskę z napisem Police. Zanim uświadamiam sobie, co się dzieje, ten z opaską woła mnie i każe zejść na dół. Znasz go? – pyta, odsłaniając siną twarz leżącego pod płachtą mężczyzny. Nie często widuję trupy, ale ten tu z pewności nim jest. Pewnie tu gdzieś w górach oddał ostatnie tchnienie nie zdążywszy nacieszyć się drogą powrotną. Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą. Skądże miałbym tutaj kogokolwiek znać? Nigdy go nie widziałem – dodaję dla pewności, by nie kontynuować rozmowy. Sina twarz ponownie znika pod narzutą, a oddalający się w stronę mostu orszak z trupem na ramionach pozostawia mnie z coraz trudniejszymi pytaniami. Czyżby droga w kierunku Nanga Parbat była tak trudna, że można na niej stracić życie? Czy nie za bardzo się przeceniam, wybierając się jutro na samotną wędrówkę? Czy?, czy?, czy? Pełno tych „czy” przed zaśnięciem. Dopiero właściciel hotelu, przyniósłszy ciepłą herbatę (wieczorem robi się zimno), rozwiewa moje wątpliwości – Jak wcześniej wyjdziesz i się uwiniesz, to powinieneś zdążyć z powrotem na kolację – mówi. Super! Zasypiam znacznie spokojniejszy z poczuciem dobrze podjętej decyzji. Dobrze, że zostałem tutaj, a nie rwałem się, od razu wzwyż, do być może ładniejszych, z pewnością bardziej skomercjalizowanych hoteli. Nie dosyć, że do jutra dobrze odpocznę, to jeszcze przy okazji doświadczam bezpośredniego kontaktu z tutejszym surowym życiem, z tutejszymi bardzo sympatycznymi, choć wyglądającymi nieco strasznie w beretach przypominających do złudzenia te, które noszą Talibowie w Afganistanie, mieszkańcami i samotnej ciemnej nocy pod pięknie rozgwieżdżonym himalajskim niebem.

Na pierwszym wzniesieniu, gdy słońce jest już na tyle wysoko by oświetlić wyłaniający się w dali biały szczyt Nanga Parbat, lub którejś z towarzyszącej mu góry (nie jestem pewien), po raz pierwszy oddycham z głęboką ulgą. To, co widzę przed sobą sprawia, że jestem pewien, że dzisiaj nie tylko nic nie będzie inaczej, ale że rozpoczął się właśnie jeden z tych dni, które na długo wpiszą się do mojej pamięci. Okolica jest tak piękna i malownicza, że mimo, iż do celu wędrówki brakuje mi jeszcze kilku godzin, to już teraz nie mogę się nią nacieszyć. Tym bardziej, że będąc zupełnie samemu, mogę się cieszyć i przeżywać całą otaczającą mnie rzeczywistość w zupełnej ciszy i spokoju, co dodaje całości dodatkowego, nieopisywalnego uroku.






Turystyczne centrum składające się z kilkunastu hoteli wzniesionych z drewnianych bali na przestrzennej polanie, kilku kiosków z napojami i przekąskami, kilku witryn z pamiątkami i oczywiście krążącymi między nimi ludźmi, nieco mi mój spokój zakłóca. Nieco. Tłumów, ani zwykłej w takiej miejscach, turystycznej wrzawy tu nie ma, a spotkanie z sympatyczną grupą z Polski w sumie nieźle wpisuje się w podnangaparbacki klimat. W końcu to taka „Polska Góra”. Naturalnie niedługo cieszymy się zwykłymi Polaków rozmowami. Na szlaku, zwłaszcza w wysokich górach nie można zbytnio szafować czasem. Mi spieszno dalej w górę, im w dół do jeppa. Stąd do stóp Nanga Parbat mam jeszcze dobre półtorej godziny, a przed zmierzchem muszę wrócić. – Trzymajcie się zdrowo i uważajcie na siebie, żegnam się po pstryknięciu obowiązkowego grupowego zdjęcia i ruszamy dalej



Przewyższenia już znacznego nie mam. Droga wije się lasami, wzdłuż wąwozu lub jego dnem i szybko znika za mną. Dopiero krótko przed celem znowu jest pod górkę i nieco ciężej. Ale to nic. Zdecydowanie większym utrudnieniem jest to, że robi się coraz bardziej mokro i muszę nieźle się gimnastykować by nie wpaść po kostki lub wyżej w błoto. Topiąca się śnieżna czapa ośmiotysięcznika, będącego już tuż, tuż przede mną, obficie zalewa prowadzące do niego ścieżki, dostarczając kolejnej, nie powiem, że najprzyjemniejszej atrakcji. Szczęśliwie, prawie, suchą nogą udaje mi się w końcu dotrzeć przed najjaśniejsze oblicze szczytu, który wczoraj zwrócił moją uwagę na mapie i zdezorganizował cały mój plan. Dobrze. Teraz widzę, że się opłacało, a cały pot, wylany wczoraj i dzisiaj nie spłyną na marne. Przepiękna biała góra, stojąca przede mną w całej swojej krasie, z łatwością otwiera w zachwycie me usta, przez które wydobywa się jedno, jedyne, niczym niewymuszone słowo – CUDNIE!!!
Pewnie gdybym się uparł mógłbym podejść jeszcze bliżej, do granicy śniegu, i połechtać olbrzyma po stopach, ale po co? Widok, który mam przed sobą jest tak piękny, tak monumentalny, że z pewnością po pokonaniu następnych 200-300 metrów nie będzie lepszy, a buty i nogi będą mokre. Gdybym przynajmniej w hotelu miał jakieś na zmianę, to może, może spróbowałbym pobawić się śniegiem pod Nanga Parbat, ale że nie mam, zostaję tu gdzie jestem. Strzelam kilka fotek, ładuję do pamięci cały tutejszy widok i klimat, biorę kilka głębokich oddechów i wracam. Przed nastaniem ciemności jestem z powrotem w hotelu.






Rankiem, sprawdzam w motorze wszystko, co mogę sprawdzić na oko. Przedwczorajsze pokonywanie niepokonanego zostawiło pewnie jakieś ślady i kto wie, czym się one dzisiaj odbiją? Olej, mimo, że jest ponad minimum, jest tak czarny i śmierdzący, że pewnie nie spełnia już swych właściwości. Opony są całe, chociaż przednia wygląda na mocno zużytą (tylną niedawno wymieniałem i trzyma się dobrze). Chyba nie będę ryzykował ponownego znęcania się nad małym silnikiem i moimi mocno już nadwyrężonymi nerwami – postanawiam i próbuję dogadać się z jednym z właścicieli jeppa, by zapakować motor na pakę i zjechać z nim do drogi. Tych, którzy coś takiego proponowali mi dwa dni temu, dzisiaj nie ma. 20 dolarów – pada jedno jedyne słowo bez zbędnych komentarzy. 20 dolarów jest OK – odpowiadam, bez próby pertraktacji. Tak samo szybko, jak się dogadujemy, motorek wraz z moim plecakiem lądują między siedzeniami, gdzie zwykle siedzą turyści. Ja pakuję się do kabiny obok kierowcy i zjeżdżamy. Obok kierowcy, czyli z prawej strony tzn. strony, po której wzdłuż drogi jest cały czas kilkusetmetrowa przepaść, a ja siedząc bardziej wysunięty niż dotykające skraju przepaści koło, czuję się gorzej niż w wesołym miasteczku na kolejce śmierci. Tam przynajmniej mam świadomość, że kolejka przechodzi regularnie przegląd techniczny, tutaj mam pewność, że o czymś podobnym nikt nigdy nie słyszał. Jedynie doświadczenie kierowcy i czujne oko Anioła Stróża może uratować nas od osobistego poznania prawa przyciągania i przekonania się o jego sile. Dobrze, że szczęśliwie i dosyć szybko docieramy do głównej drogi i małego, mieszczącego się w drewnianej szopie warsztatu dbającego, o jako-taki stan kilkunastu parkujących przy nim lub pod hotelem u góry, jeppów,. Z rozdygotanym poczuciem zadowolenia wysiadam na miękkich nogach z samochodu, próbując złapać utracony na którymś zakręcie błędnik i otworzyć zaciśnięte od dawna szczęki. Trwa to kilkanaście sekund. W tym czasie motorek ląduje już pod warsztatem, a mechanik, niemający więcej niż 14 lat, zaskakująco szybko wymienia olej i dokonuje ogólnego przeglądu. Znaczy się po prawie 4 “ach” od nieplanowanego odbicia z wytyczonej trasy i odwiedzeniu podnóża Nanga Parbat, jesteśmy i ja i mój motorek gotowi do dalszej drogi. Jeszcze tylko łyk zimnej coli w przydrożnym barze z widokiem na dziś tak daleki, a wczoraj tak bliski 9 szczyt świata i ruszamy. Kierunek Dolina Hunzy.









Super.Pozdrawiam.