Do ostatniego parkingu przed granicą z Pakistanem podjeżdżam tuk-tukiem. Dalej nie można. Ostatni kilometr, mimo okrutnego skwaru i obijającego się o plecy ciężaru, muszę przejść pieszo. Zważywszy na dziesiątki, jak nie setki kilometrów, które z plecakiem na ramionach, w deszczu i upale, po asfalcie i bezdrożach, po plażach i górach, przeszedłem ostatnimi miesiącami przez Indie, ten ostatni krótki spacer, wydeptaną ścieżką przez wysoką trawę, wydaje się ciekawym, symbolicznym pożegnaniem. Sama granica jest już zupełnie niesymboliczna. Przejście z Indii do Pakistanu i odwrotnie chyba nie jest atrakcyjne ani dla tzw. „mrówek”, ani dla turystów, ani dla nikogo, bo wydaje mi się, że oprócz mnie, w dużym brunatno czerwonym budynku, nie ma nikogo. Nikt się mną nie interesuje, nikt mnie nie śledzi, nikt nie zaczepia, nie mówiąc o tym, że nie widzę nikogo z metalową walizką z czerwonym przyciskiem, jaka wg książek science fiction powinna znajdować się na granicy nuklearnych mocarstw. Trudno pojąć, jak bardzo różni się dzisiejsza sceneria od tej sprzed kilkunastu miesięcy, gdy przy kilkutysięcznej widowni, krzykach i owacjach, strosząc się i prężąc, wymieniano warty i ściągano z masztów flagi obu wrogich sobie państw. Teraz panuje tu cisza i pustka. Dopiero, gdzieś na końcu korytarza, przy ostatnich drzwiach, siedzący za biurkiem jegomości w wojskowym uniformie prosi o paszport, wbija do niego stempel i w pięć sekund kończy formalną procedurę opuszczenia Indii i moją z nimi, ponad półroczną, przygodę.

Po pakistańskiej stronie jest inaczej. Wprawdzie też nie ma tu dużego ruchu, ani tłumu ludzi, ale kręci się znacznie więcej uzbrojonych mundurowych, obserwujących zza ciemnych okularów, każdy mój krok. Oficerowie za szybą Immigration Office też dłużej przeglądają mój paszport, zadając przy tym sporo pytań, nie mówiąc o celnikach, którzy dokładnie rewidują mój bagaż. No cóż – nie mam poczucia, że w pięćdziesiątym którymś kraju mojej wędrówki, jestem serdecznie witany. Natomiast wrogości czy jakiejś antypatii też nie odczuwam. Ot skrupulatne graniczne procedury mające od samego początku jasno zaznaczyć, kto po tej stronie granicy rządzi i jakie są tu zasady. Zresztą dyktaturę państwa, do którego właśnie wkraczam, dało się już zauważyć w momencie załatwiania wizy. Zaproszenie, dziesiątki bzdurnych pytań i długi czas oczekiwania były przedsmakiem tego, co serwuje mi się tu i teraz w całości.

Gdy z podbitym paszportem i przeszukanym plecakiem wychodzę z granicznego, klimatyzowanego budynku na pakistańską ziemię, gorący, lejący się z nieba żar bucha mi prosto w twarz, powodując, że lekko się cofam. Uff, będzie ciężko – wzdycham, spoglądając w bezchmurne niebo. A może nie aż tak bardzo? – dodaję po chwili, czując lekki podmuch wiatru. Przyjemny chłód momentalnie oprócz ulgi wzbogaca mnie o nadzieję, że i po tej stronie granicy nie zawsze będę się pocił. Będzie dobrze – myślę, jak zawsze w chwilach, gdy zmęczenie i niepewność nieco mi doskwiera i wodząc oczami po okolicy szukam możliwości wydostania się z przygranicznej strefy. Najbliższe miasto Lahore oddalone jest o około 15 km. Tuk-tuków nie ma. O publicznym transporcie typu autobus też nie ma mowy. Hm – pieszo z plecakiem i w upale nie dam rady. Zostaje, albo autostop, ale sądząc po niewielkim ruchu nikłe są na to szanse, albo taksówka, o ile takowa się tu pojawi. Rzadko używam taksówek, ale tym razem nie mam wyjścia. Niech się tylko pokaże! Młody chłopak o śniadej cerze z turbanem na głowie chyba czyta moje myśli, bo akurat w tym momencie zatrzymuje się przy mnie starym zdezolowanym samochodem, będącym prawdopodobnie taksówką i pyta – do Lahore? – jakby nie znał odpowiedzi(?) Of course – odpowiadam i jest to w tej sytuacji jedyna możliwa odpowiedź. Ani samochód, który nie wiadomo czy dojedzie, ani cena, którą pewnie zaraz usłyszę i która na pewno będzie znacznie wyższa niż normalnie, nie mają na nią wpływu. Nawet się nie targuję. Nie ma sensu. Kontrargumentów też nie. Cena jaka jest taka jest, a ja od dawna wiem, że po przekroczeniu granicy nowego państwa zawsze trzeba zapłacić frycowe. Tym razem płacę je w taksówce. Trudno.

Za to przestronny, dobrze zabezpieczony pokój, jaki znajduję i wynajmuję na przedmieściach Lahore i jego miły właściciel, z nawiązką rekompensują mi wszystkie dotychczasowe niedogodności. Zrzuciwszy plecak i wywaliwszy się na wygodne, szerokie łóżko w końcu mogę nieco odsapnąć, przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości i pomyśleć, co dalej. Dalej? Dalej mam dużo marzeń, ale niedużo pola manewru. Tylko 30 dniowa wiza nie pozwala na snucie szerokich, niczym nieskrępowanych planów. Wręcz odwrotnie. Żeby zwiedzić w tym czasie Pakistan lub znaczną jego część, muszę się dobrze zorganizować i nie marnować, gdzie nie trzeba czasu. Tym bardziej, że mam zamiar, o ile będzie to możliwe, przez Karakorum Highway dostać się do Chin i stamtąd do Kirgistanu. To naturalnie wiąże się z uzyskaniem w ambasadzie chińskiej wizy i być może długim oczekiwaniem na nią w Islamabadzie. A że nie wiem, jak długim, przeto od tego muszę zacząć i czym prędzej dostać się do stolicy – postanawiam i zapisuję to, jako pierwszy punkt planu.

O Lahore, drugim po byłej stolicy Karachi, największym mieście Pakistanu trochę poczytałem i nie zamierzam tu długo zostać. Miasto wprawdzie jest bardzo stare, ponad 2.000 lat, a niektórzy historycy twierdzą, że i ponad 4.000 lat, więc nie dziwi, że jest tu sporo wpisanych na listę UNESCO zabytków i ciekawych miejsc, ale doczytawszy w komentarzach o niebezpieczeństwach czyhających na turystów i nieprzyjaznych mieszkańcach mocno się zraziłem. Jednak całkiem odpuścić też nie chcę. Drugie dzisiejsze postanowienie jest takie, że jutro szybciutko z szeroko otwartymi oczami (na zabytki i na ewentualne niebezpieczeństwa) zwiedzę, tylko najważniejsze historyczne miejsca, znajdę autobusowy dworzec, kupię na pojutrze bilet do Islamabadu i już mnie tu nie ma.

Jutra też nie ma. Wczoraj myśląc o wszystkim, co mam dziś zwiedzić i załatwić, nie pomyślałem, że od rana świat się może zmienić i wszystkie plany szlag trafi. A właśnie się zmienił. Nie wiem jeszcze ani na jak długo, ani na jak bardzo, ale nie jest dobrze. Wczoraj aresztowano byłego premiera Imrana Khana i cały kraj ogarnęły zamieszki. Zwolennicy byłego premiera blokują autostrady i lokalne drogi, wstrzymując transport, a starcia w miastach z policją i wojskiem zmuszają postronnych do pozostania w domu. Mój zatroskany gospodarz radzi mi nie wychodzić i przeczekać dzień, dwa u niego. Ma nadzieję, że sytuacja się szybko unormuje, ale gwarancji dać mi naturalnie nie może. Mam jakąś alternatywę? Nie! Zostaję w pokoju. Czekam. Czekam dzień. Czekam dwa dni. Trzeciego dnia, podobno sytuacja w mieście się uspakaja i mogę wyjść. Jedynie wieczorem i w nocy może być jeszcze niespokojnie –  twierdzi mój gospodarz, a ja mu wierzę, bo cóż mi innego zostaje. Zatem po trzech dniach pobytu w Pakistanie po raz pierwszy wychodzę na ulicę i z lekką obawą kieruję się w stronę nadziemnego metra. Przy wejściu uzbrojony strażnik zagląda mi do plecaka, co mnie w ogóle nie irytuje. Wręcz odwrotnie, przynajmniej w metrze czuję się bezpiecznie. Po wyjściu mimo obaw, nie czuję zagrożenia. Ludzie nie zwracają na mnie uwagi, a ja nie staram się rzucać w oczy. No chyba, że mój czarny kapelusz, ale i on, jak widzę nikogo zbytnio nie dziwi. Chyba w komentarzach, które czytałem, znacznie przesadzono z nieżyczliwością i niebezpieczeństwem ze strony Lahotańczyków. Niczego takiego nie zauważam. Po dwóch dniach zamknięcia w małym pokoju, potrzebuję jednak chwili, by przyzwyczaić się do tego, że świat nie kończy i zaczyna się na przeciwległych ścianach, a wszystko dokoła się rusza, trąbi, galopuje, biega i robi dużo szumu. Samochody mijające się z furmankami ciągniętymi przez muły, tuk-tuki z falbankami zajeżdżające drogę kolorowym autobusom i jeszcze bardziej pstrokatym ciężarówkom, kobiety z zasłoniętymi twarzami, mężczyźni w habitach, stragany z ogniskami i parującymi kotłami, bezdomne psy i koty, jednym słowem azjatycki wielkomiejski gwar i chaos, od którego w ciągu dwóch ostatnich dni odwykłem, ale którego, wracając z Indii, przecież jeszcze nie zapomniałem. Gdzieś w centrum tego chaosu, kilometr stąd powinien być dworzec autobusowy. Jest. Cóż z tego, kiedy zamknięty. Połączenie z Islamabadem póki, co jest zawieszone (autobusy z powybijanymi szybami i śladami po uderzeniach kamieniami wymownie świadczą dlaczego) i nikt nie wie, kiedy zostanie wznowione. Jutro? Raczej nie, ale pojutrze być może – słyszę w kasie biletowej. Ani jutro, ani pojutrze autobusy nie odjeżdżają, a ja codziennie przychodzę pytać i miast z biletem odchodzę z kwitkiem.

Tak się do tych codziennych wycieczek na dworzec przyzwyczajam, że chodząc codziennie tam i z powrotem nie zauważam już tego wszystkiego, co pierwszego dnia mnie przerażało, a zataczając coraz szersze łuki, czuję jak powoli wtapiam się w tutejszy klimat i coraz łaskawszym okiem przyglądam się pakistańskiej rzeczywistości. Coraz bardziej zaczyna mi się tu podobać, a po początkowym strachu nie ma śladu. Nawet strażnicy przy wejściu do metra już się do mnie przyzwyczaili i zamiast kontrolować mój plecak machają przyjaźnie ręką i przepuszczają.

Skoro tak. Skoro udało mi się, jakoś wtopić w codzienność życia mieszkańców Lahore, próbuję to wykorzystać i przyglądam się miastu nie tylko od tej błyszczącej, turystycznej strony, ale też od tej bardziej zakurzonej, znacznie biedniejszej, gdzie rzadko zagląda oko zabłąkanego turysty. Sposób na to mam dosyć prosty. Wyznaczywszy sobie na mapie punkty, które koniecznie chcę odwiedzić, łączę je nie głównymi drogami, tylko wąskimi zakrętasami wijącymi się między bazarami (na jednym z nich czapka z napisem Polska wywołuje ten sam ruch ręki sięgającej po aparat fotograficzny, jaki wywołują najznakomitsze dzieła kultury wystawione w okazałym muzeum), zapadającymi się domami i schowanymi w podwórzach manufakturami. I tak w ciągu kilku następnych dni spaceruję po ponad 15 milionowym mieście raz uważając na samochody i autobusy, to znowu na furmanki i tuk-tuki, czasem przeciskając się w falującym tłumie ludzi przed meczetem lub na targowisku, a czasem będąc samemu przy lub w najbardziej turystycznych atrakcjach, bo turystów to akurat wielu tu nie ma. A szkoda. Nie sądziłem, że pierwsze miasto w Pakistanie zaskoczy mnie tyloma wspaniałymi zabytkami i gdyby nie przypadkowa przymusowa przerwa, pewnie większości bym z nich nie zobaczył, Nie planowałem przecież poświęcić Lahorze, więcej niż jeden, dwa dni. Nie ma, zatem tego złego, co by na dobre nie wyszło – powtarzam w myślach, zwiedzając jak się po czasie okaże najładniejsze i najciekawsze miasto Pakistanu, uznane za jego kulturową stolicę. Wpisane na listę UNESCO XVII i XVIII wieczne budowle, kolonialne dzielnice, ogromny fort, przecudne ogrody i pałace, kapiące przepychem meczety, a nawet kościół katolicki i wiele innych zabytków robią faktycznie kolosalne wrażenie, tym bardziej, że mając tak dużo czasu jak ja, mogę się im wszystkim przyjrzeć bardzo z bliska i bardzo powoli.

Może nawet zbyt powoli. Pakistan nie kończy i nie zaczyna się w Lahorze, czas ucieka, a wiza nie jest z gumy i się nie naciągnie. Dopiero szóstego dnia coś się zmienia. Jest szansa, że jutro o 10 rano odjedzie autobus do Islamabadu. Odjeżdża. Wprawdzie z dziurą po kamieniu w przedniej szybie, ale jedzie, a ja w nim. 

Poprzedni Artykuł