Szymek wyjechał. Zostajemy z Jenn sami – sam na sam z myślami i niezorganizowanym planem na dalsze dni. Właściwie nic nam to nie robi. Lubimy spontan. Do tej pory brak planów nigdy nam zbytnio nie przeszkadzał i ostatecznie zawsze coś się ułożyło i zawsze było uroczo. Pewnie i tym razem tak będzie, ale że jeszcze o tym nie wiemy toteż od rana zachodzimy w głowę, co robić? Najlepszym pomysłem wydaje się być zasięgnięcie informacji u źródła, czyli w sprawdzonej restauracji, w której dostaliśmy poprzedni, bardzo nam przypasowany, typ. Restauracja tym bardziej nam pasuje, że oprócz nadziei na nowy plan, oprócz skosztowanego już smacznego jedzenia, mamy coś jeszcze do załatwienia. Potrzebujemy szewca. W bucie od Jenn odkleiła się zelówka i gdzie tu teraz szukać pomocy, jak nie w restauracji, w której do tej pory rozwiązały się wszystkie nasze problemy? Tym razem nie jest jednak tak dobrze. Wprawdzie zelówka będzie gotowe wieczorem, obiad, wiadomo – superko, tylko z wyprawą w góry nie idzie tak, jak byśmy chcieli. Jest wprawdzie jakaś trasa, ale już nie taka atrakcyjna, jak ta ostatnia. Po prostu, ta, którą zaproponowano nam na początku była najlepsza i najładniejsza poza obszarem Parku Narodowego. Każda inna, a jest ich sporo będzie albo mniej więcej, ale bardziej mniej niż więcej, porównywalna lub gorsza. Jenn coś wybiera, coś zapisuje, nad czymś się zastanawia i do wieczora pewnie coś wymyślimy.
Do wieczora na stole zostają dwie opcje. Pierwsza – idziemy sami skrajem PN podobną do ostatniej, ale jednak inną trasą. Druga – kupujemy bilety do PN, wynajmujemy przewodnika i wchodzimy w wyższe partie. Ta druga przewijała się już kilkakrotnie w rozmowach, ale jakoś się nie przebiła. A to bilety wstępu zbyt drogie, a to że z przewodnikiem, a nie lubimy chodzić z przewodnikiem, bo samemu wydaje się bardziej przygodowo. No i wysokie partie Himalajów, też trochę odstraszają. Damy radę? Nie wiemy, więc na wszelki wypadek nie ryzykujemy i porzuciliśmy ten projekt. Z drugiej strony chodzenie w Himalajach po zielonych ścieżkach, bardziej przypominających wysoki Beskid niż najwyższe góry świata, też jakoś nie bardzo nam pasuje. Hm – myślimy, myślimy i myślelibyśmy jeszcze długo, gdyby nie właściciel hotelu, w którym śpimy, a który akurat przechodzi obok. Nad czym tak dumacie – pyta po angielsku, więc nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Jenn rozumie dobrze i zaczyna rozmowę. A to, a tamto, a owamto – tłumaczy nasze rozterki, a lekko zirytowany naszym niezdecydowaniem, gospodarz, w mig nam rozjaśnia wszystkie niejasności. Co wy! – mówi nieco podniesionym głosem. Szkoda wam kilku dolców na bilet i przewodnika? Ile razy będziecie jeszcze w Nepalu? Ile razy będziecie mieć możliwość spojrzenia na któryś z ośmiotysięczników z najbliższej możliwej odległości? Ile raz jeszcze będziecie mieć okazję poskakać po dachu świata? Ile, ile, ile? Może nigdy? Czy dacie radę? Jak nie spróbujecie, to się nie dowiecie – ciągnie, a my spoglądamy po sobie. Ma rację – myślę i wydaje mi się, że Jenn myśli podobnie. Idźcie na punkt widokowy Annapurny – poleca, a widząc wzrastający w nas entuzjazm dodaje, że wszystko nam zorganizuje. Bilety, przewodnik, dojazd, powrót, noclegi itp., itd. będą do rana gotowe. Tym nas przekonuje. Mnie w każdym razie na pewno. Jenn po chwili też. Liczymy kasę – starczy. Sił nie liczymy. Ile ich mamy przekonamy się jutro, pojutrze i w trzech następnych dniach. Rano wyruszamy w pięciodniową wędrówkę pod Annapurnę, tzw. trasą ABC, na ponad 4.000 m n.p.m.
Punktualnie o ósmej zjawia się młody, szczupły mężczyzna w białej koszulce, z przewieszonym przez ramię plecakiem. Wygląda bardziej, jak ktoś kto wybiera się na kilkudniową wycieczkę klasową do Zakopanego, niż jak przewodnik, który będzie nas prowadził tysiące metrów nad poziom morze. Do tego nie wiadomo, w jakich warunkach, bo pogada od wczoraj się nie stabilizuje i wywija deszczowo-wiatrowe fikołki. Ale, jak wygląda himalajski przewodnik? Przecież nigdy takowego nie spotkałem, to skąd to zdziwienie? Może właśnie to młodzi chłopcy, dla których wypad w Himalaje, to kilkudniowa wycieczka, do której nie muszą się zbytnio przygotowywać? Dla nas to wyprawa życia,dla nich powszechni chleb, więc różnica poziomu adrenaliny w jego i naszych organizmach widoczny jest gołym okiem. My name is Krishna – wita się z nami szerokim uśmiechem i taką pozytywną energią, że zła pogoda, strome podejścia i niepewność jutra, znikają jak ręką odjął. Jego ręką. I’m Witek – podaję w odpowiedzi swoją rękę, a Jenn od razu nawiązuje rozmowę. Jeszcze tylko formalności z właścicielem hotelu, który przekazuje Krishnie wszystkie potrzebne dokumenty i trochę słodko owocowego prowiantu na drogę i po chwili jesteśmy gotowi do nowej przygody. Samochód też już czeka. Wygląda na to, że faktycznie odtąd o nic nie będziemy musieli się martwić, a jedynym naszym zadaniem będzie cało dojść, zdrowo wrócić i zebrać po drodze, jak najwięcej niezapomnianych wrażeń.
Pogoda dzisiaj znacznie się poprawia. Do tego stopnia, że już wyjeżdżając z miasta widzimy to, na co kilka dni temu czekaliśmy z utęsknieniem, pnąc się na kolejne punkty widokowe. Dzisiaj panorama śnieżnobiałych tysiączników otwiera się przed nami od początku wyprawy dając ogromną nadzieję na spektakularne widoki i jeszcze większe przeżycia. Z samochodu wysiadamy w tym samym miejscu, w którym byliśmy trzy dni temu, a które określiłem, jako przeładunkowe. Wtedy, po zejściu z Pothany stromym, jak diabli zboczem, szukaliśmy drogi w stronę przeciwległych gór, współczując tym, którzy zarzucając plecaki ruszali pod stromiznę, z której my ledwo zeszliśmy. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że kilkadziesiąt godzin później przyjdzie i nam tutaj zarzucać plecki i bez patrzenia w górę ruszyć krok po kroku do miejsca, z którego niedawno trudno było zejść. Nie jest tak źle. Übung macht Meister, jak mówią Niemcy, a że my ćwiczymy się już któryś dzień, przeto dotarcie do Pothany, w której ostatnio skończyliśmy pierwszy dzień marszu (naturalnie ruszyliśmy wtedy z innego, bardziej oddalonego punktu), zajmuje nam znacznie mniej czasu niż przypuszczałem. Na szczycie, gdzie ostatnio nocowaliśmy i gdzie po raz pierwszy ukazała się nam odsłonięta Annapurna i majestatyczny Machapuchare, robimy tylko krótką przerwę i zaraz potem wąską ścieżką znikamy w gęstym zielonym buszu. Wtedy, gdy siedząc na pobliskiej łące wypatrywaliśmy skrawków śnieżnych szczytów wyłaniających się zza ciężkich chmur, zastanawiałem się, dokąd ta ścieżka prowadzi i gdzie znikają idący nią ludzie. Dzisiaj wiem. Ta niepozorna ścieżka zaprowadzi nas najpierw do pierwszej bazy Forest Camp na 2550 m, w której spędzimy dzisiejszą noc, jutro do Lov Camp na 2970 m, a pojutrze do High Camp na 3550 m n.p.m., w którym spędzimy ostatnią noc przed wejściem na punkt widokowy ABC na 4300 m n.p.m.






Pierwszy odcinek, nie licząc ostrego wzniesienia od ulicy do Pothany, jest dosyć lekki. A little bit up, a little bit down, czyli typowa nepalska droga trochę w górę, trochę w dół, wiedzie nas bez większego wysiłku przez zielone knieje i zarośla, z czasami pięknie wyłaniającymi się z za nich bajecznymi widokami na coraz bliższe śnieżne szczyty, do sporej bazy Forest camp. Dużo tu drewnianych baraków pokrytych niebieskimi dachami. W większości z nich znajdują się pokoje gościnne, w niektórych małe sklepiki i coś w rodzaju restauracji, no i oczywiście są też sanitaria i to w cale w nie byle jakim stanie. Krishna przydziela nam pokój, organizuje kolacje, wyznacza termin pobudki, czyli zgodnie z zapowiedzią troszczy się o nas, a my nie musząc się niczym martwić, możemy resztę dnia spędzić na podziwianiu otaczającej nas natury i zachwycaniu się wprawdzie dosyć skomercjalizowanym, ale i tak uroczym miejscem.






Drugi dzień, oprócz tego, że wznosimy się o kolejnych prawie 500 metrów nie różni się znacząco od wczorajszego. Jedynie little bit up nie jest już little bit, tylko quite a lot, a little bit down jest coraz rzadziej, ale jeszcze da się iść. Tym bardziej, że czasu mamy dużo, panoramy w coraz częściej odsłoniętych miejscach są coraz piękniejsze, wiecznie białe szczyty są coraz bliżej, a humory i siły nas nie opuszczają. Baza Lov Camp na prawie 3000 metrach powyżej poziomu morza, jest mimo wysokości znacznie większa niż ta 500 metrów niżej i też bardzo tu komercyjnie. Podobnie jak wczoraj mamy do dyspozycji coś w rodzaju stołówki z ciepłym jedzeniem bez dużego wyboru, mamy pokoik z dwoma łóżkami i stertą koców oraz mini łazienkę z ciepłą wodą i toaletę. Jest nawet boisko do siatkówki, z którego jutro przed wyjściem skorzysta Krishna, dając nam w ten sposób kilkanaście minut vorsprungu. Najważniejszy jest jednak żeliwny piecyk w stołówce. Nie. Nie, dlatego że jest jakoś ekstremalnie zimno, ale dlatego, że to jedyne miejsce gdzie możemy wysuszyć nasze ubrania, których na zmianę nie mamy wiele, a jutro fajnie byłoby się ubrać w coś suchego. A ubrania też nie, dlatego są na wylot mokre, bo się ponownie załamała pogoda i złapał nas deszcz, tylko dlatego że podchodząc do drugiego obozu oblaliśmy się sowicie swoim własnym potem.






Natomiast droga do obozu nr 3 na 3.500 m n.p.m. różni się od dwóch poprzednich zasadniczo. Teraz little bit daun nie ma już wcale. Czasem zdarzy się little bit po płaskim i wtedy szybko próbujemy się regenerować i wyrównywać oddech. Bardzo szybko, bo płaskie ścieżki nie tylko są rzadko, ale też krótko. Jenn, zamiast po kilkuset krokach, zatrzymuje się na złapanie tchu po kilkudziesięciu i skrupulatnie je liczy. Ja również coraz częściej staję przetrzeć twarz i wyrównać oddech. Ale i tak nie jest najgorzej. Zdarzały mi się już trudniejsze trekkingi, także póki co maszerujemy twardo do przodu i pod górę. Na domiar złego psuje się pogoda. Najpierw gęsta mgła przysłania widok, co znacznie utrudnia marsz. Teraz trzeba uważniej patrzeć pod nogi. No i widoków na okolicę trochę szkoda, bo do tej pory było co podziwiać. To samo tyczy się pięknej, zmieniającej się z każdym metrem w górę roślinności. Potem z mgły wyłania się deszcz, co jeszcze bardziej przeszkadza. W końcu, przekroczywszy granicę około 3.300 metrów, nagle i mgła i deszcz ustępują, a ich miejsce zajmuje coraz częściej i coraz grubiej leżący śnieg. Zrobiło się też chłodniej, co w połączeniu z naszymi przepoconymi i mokrymi od deszczu ubraniami stwarza pewien dyskomfort . Nie ma rady. I tak bez mgły i deszczu jest znacznie lepiej. Krople deszczu nie zalewają oczu, mgła nie przysłania widoków, także nie musząc patrzeć pod nogi, można się rozejrzeć w koło. Przepiękne krajobrazy wysokich gór i głębokich dolin, zupełnie nieznana z innych terenów przyroda: drzewa, krzaki, rośliny (no może ciut podobne do tych w wyższych partiach gór w Patagonii) to, to co teraz nas otacza. W takich warunkach, mimo i wysokości idzie się znacznie lepiej. Dopiero na około 3500 metrach dopada nas nowe utrudnienie (a może to tylko nowa atrakcja) w postaci coraz częściej i coraz grubiej leżącego śniegu. Tutaj granica trudniejszego oddychania wynikająca z mniejszej ilości tlenu, a co zatem idzie większego prawdopodobieństwa zapadnięcia na chorobę wysokościową, łączy się z granicą wiecznego śniegu. Obie te granice przekraczamy równocześnie na kilkaset metrów przed metą dzisiejszego odcinka w ostatnim obozie High Camp położonym na 3.550 m.
Mimo wszystko i na tej wysokości nie zwalniamy tempa. Nie ścigamy się też i nie wytężamy nad miarę oszczędzając tlen i siły na jutrzejszy ostatni marsz pod górę, ale jako, że Krishna zarządził pobudkę na 3:30, przeto nie mamy zbyt wiele czasu. Szybko ściągamy i suszymy ubrania, szybko coś tam przekąszamy, szybko załatwiamy wieczorną toaletę i jak najszybciej lądujemy w łóżkach pod grubymi kocami. Jest zimno, a pewnie nad ranem będzie jeszcze zimniej – myślę szybko zasypiając. Budzę się szybciej niż potrzeba. Jenn też nie śpi. Jest krótko po pierwszej. Czy to podniecenie przed jutrzejszym ostatnim etapem nie pozwala nam spać? Jenn ściąga bluzę mówiąc, że jest jej zbyt ciepło i strasznie chce je się pić. Ani ja, ani ona nie zdajemy sobie sprawy, że odczucia ciepła i pragnienia to objawy choroby wysokogórskiej. Na szczęście krótkotrwałej i bez konsekwencji. Jenn wypija sporo wody i po chwili ponownie się kładzie i zasypia. Do pobudki zdążymy się dospać, chociaż ta będzie już zaraz. Już zaraz zacznie się jedna z piękniejszych przygód w naszej wyprawie i nie możemy jej przespać.











