Czasami, gdy dzień zaczyna się tak pięknie jak dzisiaj, nachodzą mnie obawy, że dalej może być już tylko gorzej. Tym razem mam jednak niewyjaśniony spokój. Jakieś dziwne przeczucie graniczące z pewnością, każe mi wierzyć, że tutaj, cudowny wschód słońca, to dopiero początek czekających nas dzisiaj niezwykłości. Przecież jesteśmy u podnóży Himalajów, gdzie każdy krok, to nowa przygoda, każdy rzut okiem, to nowy nieprawdopodobny widok, a każdy, wdech świeżego powierza, to głęboki haust niczym niezmąconej natury. Nawet, jeżeli kroki bardzo bolą, wdechy są ciężkie, a wzrok miast cieszyć się widokami, szuka przed sobą odrobiny płaskiej drogi, to i tak będzie pięknie – myślę, spoglądając przez ramię na oddalające się, bezwstydnie odkryte, niczym niezmącone, czarujące, zbocza Annapurny i Machapuchare.
Silni, zwarci gotowi, napojeni porannymi przeżyciami i nasycenie smakowitym śniadaniem, ruszamy na podbój nowego dnia. Najpierw okropnie stromymi schodami ostro w dół do malowniczej doliny z wijącą się w dole, rzeką Seti Gandaki. Z góry, niczym z lotu ptaka rzeka wygląda, jak wąska tasiemka rzucona niedbale na zieloną łąkę. W rzeczywistości to jednak szerokie koryto oddzielające od siebie potężne górskie łańcuchy. My mamy zamiar dojść na te przeciwległe. Na dole, gdzie stroma ścieżka, z której właśnie zeszliśmy, krzyżuje się z asfaltową drogą w kierunku Pokhary jest coś w rodzaju miejsca przeładunkowego. Tutaj przyjeżdżają autobusy i taksówki z Pokhary, tu turyści przepakowują swoje bagaże i stąd większość rozpoczyna swój trekking w kierunku Annapurny. Mały przydrożny sklepik to dla nich ostatnia szansa na dokompletowanie prowiantu, uzupełnienie zapasów, a dla niewielu podobnych do nas, którzy nie wchodzą, tylko zeszli, to długo wyczekiwane miejsce odpoczynku i wodopoju (wszelkiego rodzaju napoje są głównym asortymentem sklepu). Dla nas to dodatkowo miejsce lekkiej weryfikacji planu. Tylko psssyt – nie mówcie o tym nikomu. Rozdygotane łydki i rzut oka na mapę, podpowiadają nam niegodny himalajskich piechurów, pomysł. Do odległego o 6 km miasteczka Bhadaure prowadzi utwardzona, być może nawet asfaltowa droga, a obok stoją taksówki. 6 km asfaltem, to dla nas powiedzmy półtorej godziny pieszej, mało atrakcyjnej, nudnej wędrówki, a samochodem to raptem kilka minut. W tym czasie zgalaretowaciałe nogi nieco się ustabilizują, a nadrobiony czas z pewnością lepiej wykorzystamy, będąc wcześniej na miejscu wysoko w górach. Jednogłośnie akceptujemy zmianę planu, ale z wprowadzeniem go w życie już jest trochę trudniej. Żaden taksówkarz nie kwapi się na 6 km kurs. Przede wszystkim ku naszemu zdziwieniu, nikt z nich nie zna drogi, którą pokazujemy na mapie, a poza tym pewnie każdy się boi, że w tym czasie ucieknie mu znacznie atrakcyjniejszy kurs do Pokhary. Oni chyba wszyscy od lat jeżdżą tylko do Pokhary i z powrotem, bo na pytanie o inny kurs niż w tym kierunku robią miny jakbyśmy pytali o kurs na Mars. Tylko jeden się zainteresował. Wprawdzie też nie zna drogi, bo sam jak wszyscy inni jest z Pokhary, ale pyta w sklepie, pyta przechodniów i w końcu się przełamuje. Jedziemy – stwierdza otwierając bagażnik, a my z radością pakujemy do środka nasze toboły. Z radością, która wzrasta z każdą minutą odkąd z głównej szerokiej szosy skręcamy w pnącą się delikatnie w górę wąską, ale asfaltową drogę lokalną. Cóż to za radość. Nawet kierowcy się ona udziela. Twierdzi, że mimo, iż od kilku lat przyjeżdża tutaj z Pokhary, nigdy nie przyszło mu do głowy zjechać z głównej drogi i poprzyglądać się tutejszym krajobrazom. Teraz, dając upust swoim emocjom i naszym prośbom podkręca głośniej nepalskiego rocka wydobywającego się z radia, zatrzymuje się na każdym możliwym do postoju poboczu i strzela smart fonem, co najmniej tyle fotek, co my. A widok jest naprawdę pierwszorzędny.
W Bhadaure, małej, położonej na stokach, wiosce, kończy się relaks. Górzysta ścieżka przed nami pokazuje, że dalej nie będzie już ani prosto, ani łatwo, ani przyjemnie. Coś mi się zdaje, że przez następnych kilka godzin będzie tylko ciężko, trudno i nie… . Nie. Nieprzyjemnie na pewno nie będzie. W końcu przyjechaliśmy tu dla przyjemności, więc ta na pewno nas nie opuści nawet na tych stromych ścieżkach. Bez narzekań zarzucamy plecaki, prostujemy nogi i idziemy. Idziemy pierwszą godzinę, a świat pod nami znowu zaczyna się zmniejszać. Idziemy drugą godzinę, dolina znika nam prawie z oczu. W trzeciej i czwartej godzinie patrzymy już tylko pod nogi. Gdyby nie Szymek może nawet nie zauważyłbym wychodzącego nam naprzeciw stada…. Właśnie stada czego? – Jaki byk, słyszę Szymka i nie wiem czy chodzi mu, że jaki, czy że byk? Podchodzimy bliżej. Nie, no byk, ale za to jaki. Silny, dorodny, patrzący na nas nieco spod łba nie zdaje się być zachwycony naszą obecnością i niezbyt chętnie pozuje do zdjęć. Za nim zza drzew wychodzi całe stado, równie niezainteresowane naszymi aparatami fotograficznymi. Nie to nie. Bydła focić nie musimy. Jaki byłyby naturalnie znacznie cenniejszym trofeum dla obiektywu, ale na te musimy chyba jeszcze poczekać.
Natomiast coraz częściej spotykane, pasące się luzem bydło to niewątpliwy znak, że wioska, do której zmierzamy jest już tuż, tuż. Wioska? No dobra. Kilkanaście drewnianych domów ustawionych baz ładu i składu, na jednym z wielu pobliskich wzniesień, od biedy można nazwać wioską. Cichą, spokojną, malowniczą, nepalską, wioską. Tak cichą, że nawet nie ma, kogo zapytać o dom brata chłopaka z restauracji w Pokharze, który wytyczał nam plan wędrówki, a u którego mamy spędzić dzisiejszą noc. Dobrze, że jakiś, równie zbłąkany, jak my turysta się znalazł, który spędza tu już któryś dzień, więc się trochę zna. To chyba tam – mówi pokazując w kierunku biało niebieskiego domu. To tu, stwierdzamy witając oczekującego nas, gospodarza.
Ach cóż to za radość móc ściągnąć buty, usiąść w fotelu z butelką zimnego napoju w dłoni i zanurzyć się wzrokiem w himalajskie krajobrazy. Dla tego jednego, jedynego momentu warto było cały dzień walczyć w dół i w górę z kamienistymi stromiznami, warto było wylać trochę potu i poczuć drgania w kolanach. Wieczór na ganku, prostego wiejskiego domu, na szczycie jakiejś tam himalajskiej góry jest po prostu bezcenny. Kontemplujemy ten stan, to miejsce, ten czas do późnych godziny wieczornych i dopiero zachodzące za wierzchołek sąsiedniej góry słońce, wyrywa nas z zadumy i każe iść spać. Jutro wprawdzie będzie krócej, ale kto wie czy łatwiej. Na wszelki wypadek lepiej się dobrze wyspać i odpocząć.















W Himalajach prawdopodobnie każdy dzień zaczyna się albo od stromego szlaku w górę, albo od stromej trasy w dół. Nam tak wychodzi, że drugi raz z rzędu rozpoczynamy ostrym schodzeniem. I to nie takim ostrym, że tylko się wydaje, że ostro. Ostro jest tak, że już gdzieś w połowie drogi Szymkowi nogi trzęsą się jak wyrwana z węgorza śledziona (cyt. J. Kaczmarski), mi kolana prawie odmawiają posłuszeństwa i tylko Jenn dzielnie się trzyma nie zważając na uciekające spod nóg kamienie. Dla niej z górki, bez znaczenia czy wielkiej i stromej, może być cały dzień. Znacznie gorzej w przeciwnym kierunku. Dla nas z Szymkiem oba kierunki wydają się być jednakowo ciężkie. Dopiero widok pierwszych zabudowań, a potem w końcu płaska droga do przystanku autobusowego pozwalają nieco odsapnąć. Tym bardziej, że to na razie koniec naszej przygody z górami. Wracamy po nowe siły do Pokhary.
W Pokharze wszystko się zmienia. Przede wszystkim pogoda postanowiła pokazać nam, na co ją stać nie tylko w wyższych partiach gór, ale też tu na dole. Silny wiatr jak dmuchnie w lustro Phewy, to mam wrażenie, że to jakieś morze w trakcie sztormu, a nie małe międzygórskie jezioro. Do tego tęga ukośna ulewa zmywająca wszystko z ulic i chodników, nie pozwala dłużej przebywać pod gołym niebem. Pierwsza lepsza knajpa przy jeziorze to jedyny ratunek, a i okazja by nieco zatroszczyć się nie tylko o zewnętrzne ale i o wewnętrzne potrzeby. Przecież od dawna nic nie jedliśmy. Ciepła, sucha sala, elegancki widok na wzburzone jezioro i wspaniale przyrządzona ryba z owocami, oraz koktajl banana lassi, cudownie rekompensują załamanie pogody i zdecydowanie poprawiają nam nastrój. Nastrój, który za sprawą pożegnania z Szymkiem, niestety jeszcze raz się dzisiaj trochę obniży. Szymek Gigant, nie bacząc na trudne połączenia, koszta czasowe i finansowe, mimo wszystko ( tak jak już raz w takcie mojej pieszej wędrówki przez Europę) przeleciał pół świata, aby chociaż chwilę potowarzyszyć mi w podróży i za to wielki szacun i wielkie dzięki. Niestety ta kilkudniowa chwila właśnie mija. Jutro rano Szymek poleci do Kathmandu i dalej z powrotem do domu, a my z Jenn będziemy się zastanawiać, co dalej zrobimy najwyższym górom świata. Albo one nam? 😉
Znacznie spokojniejszy wieczór i przebijające się przez coraz rzadsze chmury, zachodzące słońce, daje nadzieję, że będzie dobrze.









Aż mnie się czytając zachciało posłuchać nepalskiego rocka – szukam i szukam, faktycznie nie nagrałam tej szalonej przejażdżki:/ no ale chociaż wspomnienia pozostają 🙂
Co za radość siedzieć sobie w fotelu z butelką zimnego piwa i czytać i przeżywać te wasze ciekawe przygody
Super.