Samochód zatrzymuje się przy kamiennych schodach. Żółta strzałka z podpisem Pothana wskazuje, że niechybnie od nich rozpoczniemy nasz marsz w kierunku najwyższych szczytów świata. Na wszelki wypadek Jenn sprawdza nazwę pod strzałką, z planem wyrysowanym przedwczoraj na serwetce w restauracji. Wszystko się zgadza. Pothana to dobry kierunek. Odprawiamy samochód, zarzucamy plecaki zaraz ruszamy. Jeszcze tylko, od pań, które uciekłszy z Tybetu schroniły się w Nepalu i zarabiają tutaj na życie, sprzedając kamienną biżuterię, kupujemy bransoletki na szczęście. Być może będziemy go potrzebować, aczkolwiek to, że zaczynamy przygodę w tym niesamowitym miejscu i w takim gronie, już jest sporym szczęściem. Nieprawdaż?
Strome kamienne schody dosyć szybko wyprowadzają nas na wysokość, z której szeroka dolina rzeki Seti zaczyna przypominać wąski wąwóz między zielonymi, niewysokimi, pagórkami. Z każdym następny krokiem wzwyż, krajobraz za nami kurczy się jeszcze bardziej, aż w końcu całkowicie znika, z coraz bardziej zalanych potem, oczu. Nie. To nie może być pot – myślę, przecierając twarz dłonią. Niemożliwe. Nawet będąc w Himalajach nie można aż tak się zmęczyć i spocić po półtorej godzinie marszu. Owszem, ostre od samego początku podejście mocno daje się nam we znaki, ale przecież nie tak by już teraz zalać nas potem. To coś, co zwilża nam skronie, to krople mżawki – stwierdzam, która towarzyszy nam od kilku minut. Przedostały się jakoś pod rondo kapelusza i spływając mi teraz po czole do oczu zasłaniają widok i nieco przeszkadzają. Ale można iść. Dopiero, gdy mżawka zamienia się w regularny deszcz musimy przystanąć. Szczęśliwie (być może dzięki bransoletkom) mamy gdzie. Ni stąd, ni zowąd wyrastają przed nami dwa niewielkie kolorowe domy, a ich właściciele serdecznie zapraszają pod dach. W ten sposób, już na początku naszej wyprawy mamy możliwość po raz pierwszy w życiu przekonać się osobiście, jak gościnni i serdecznie są mieszkańcy dachu świata, jak mokry i chłodny jest deszcz w Himalajach i jak szybko potrafi się on pojawić i nagle zniknąć. Zaledwie kilka minut stoimy na ganku pod dachem, a już wychodzące zza chmur słońce każe nam ściągnąć peleryny i ruszyć w dalszą drogę.
Poznaliśmy już pierwszych tubylców, pierwsze ostre wzniesienia już za nami, po pierwszym deszczu zdążyliśmy już wyschnąć, a to z pewnością nie koniec pierwszych na dzisiaj wrażeń. Następne czekają już w Dhampus na 1800 m n.p.m., do którego ostatnie 200 metrów dosłownie się wdrapujemy. Dhampus, malutka osada, według naszych informacji powinna znajdować się mniej więcej w jednej trzeciej drogi dzisiejszego etapu. Jeszcze przed chwilą wydawało mi się, że minęliśmy go dobrą godzinę temu. Błąd! Tam, gdzie godzinę temu robiliśmy przerwę na jedzenie, była niewielka knajpka przy punkcie widokowym o tej samej nazwie Dhampus. Jej właściciel zaklinał się, że to przed Pathaną, ostatnia możliwość kupienia czegoś ciepłego i zrelaksowania na wygodnych krzesłach. Kłamał. Chciał coś sprzedać, a my myśleliśmy, że to właśnie zaznaczone na naszej mapie Dahampus. Pewnie i tak byśmy się zatrzymali. Może nie tyle dla odpoczynku, co dla niesamowitego widoku rozciągającego się z usytuowanego tu view pointu, więc nie musiał kłamać i wprowadzać nas w błąd, że mamy już jedną trzecią drogi za sobą. Nic zatem dziwnego, że gdy po godzinie marszu pod górę po raz drugi docieramy do jednej trzeciej drogi, nogi się nam lekko uginają i chyba znowu potrzebujemy przerwy. Przerwę zresztą i tak wymusza pogoda, która właśnie znowu się zmienia, wylewając gwałtownie strugi wody z kłębiących się od kilku chwil nad nami i pod nami, granatowo sinych chmur. W ostatniej chwili dobiegamy do drewnianego, zamkniętego domu, którego spadzisty dach, wychodzący poza taras zdaje się być jedyną w zasięgu wzroku, deską ratunku. To już następne, pierwsze wrażenie, jakiego dzisiaj doświadczamy. I to też pewnie nie ostatnie. Następne przychodzi już wkrótce.
Tuż po krótkotrwałym, ulewnym deszczu, niebo na chwile jaśnieje i zanim pokryje się następnymi już nadciągającymi chmurami, odsłania na kilkanaście sekund skalne ośnieżone szczyty masywu Annapurny. Wydają się one nie tylko sięgać nieba, ale być tak blisko nas, że wyciągnąwszy rękę możemy ich dotknąć. Pierwsze wrażenie widokiem tuż, tuż przed sobą, jednych z najwyższych szczytów świata, mimo, że nieczyste, mimo, że pochmurne i zamglone, jest piorunujące. Nie mogę się napatrzeć. Aparat fotograficzny cyka zdjęcie za zdjęciem, minuty upływają, nowe chmury napływają dotykając prawie naszych głów, a ja nie mogę oderwać wzroku. Wiem, wiem – pewnie jeszcze nie raz Annapurna odkryje przed nami swe wdzięki, ale drugie wrażenie nigdy nie będzie pierwszym, więc łaknę je ile się da. Ruszamy dopiero wtedy, gdy już znowu nic nie widać. Nawet drogi przed nami.
Zmęczeni, głodni docieramy do Pothany na 2000 m n.p.m., tuż po południu. Również spragnieni. Nie wiem tylko czy bardziej spragnieni chłodnych trunków, czy rozgrzewających wyobraźnię widoków, których próbkę mieliśmy w połowie drogi, a na które w dalszym ciągu nie możemy liczyć. Jednak coś mi się wydaje się, że przy odrobinie szczęścia i sporej dozie cierpliwości, jedno i drugie pragnienie zda się nam ugasić przy drewnianym stole w restauracyjnym ogrodzie. Stół ustawiony jest tak, że jeżeli jakimś cudem, opadnie mleczna kurtyna, to spektakl z udziałem himalajskich ośmiotysięczników będziemy mieć tuż przed sobą. W ogrodzie jesteśmy zupełnie sami. Zasiadamy więc w pierwszym rzędzie i zaspakajając w pierwszej kolejności potrzeby ciała (kolacja w takich warunkach smakuje znakomicie) czekamy na zaspokojenie potrzeb duchowych. Kurtyna ciągle wisi.
W międzyczasie kilkanaście osób, nie zatrzymując się na odpoczynek, głośno sapiąc, mija nasz stolik i idąc dalej wąską ścieżką, chowa się najpierw wśród gęstych zielonych krzaków i znika po chwili w coraz rzadszej, ale wciąż nieodsłaniającej gór, mgle. Pewnie idą pod Annapurnę – myślę nie zazdroszcząc im kolejnych wspinaczek w tak niekorzystnych warunkach. Tam za linią lasu zaczyna się granica Narodowego Parku, do którego wstęp możliwy jest tylko po wykupieniu nietaniego biletu i raczej z wynajętym przewodnikiem. Ani jednego, ani drugiego nie posiadamy, więc się nie wyrywamy. Wytrwale siedzimy przy stoliku z oczami wbitymi w przecierające się nieco chmury i czekamy na nasze przedstawienie. W końcu coś się dzieje. Wiatr, nie ten wiejący od Tatr, zdaje się wkrótce wynagrodzi nam cierpliwość. Dmuchając coraz mocniej, raz z dołu, raz z góry przesuwa nieco chmury na wschód. Najpierw powoli, majestatycznie zza chmur wynurza się ogromna skała zwana Rybim Ogonem. To Machapuchare 6993 m n.p.m. Rozdwojony, pokryty wiecznym śniegiem szczyt tylko na chwilę miga nam przed oczami. Pokazał się niczym wieloryb, który wynurzywszy się na chwilę by zaczerpnąć powietrza, nurkuje ponownie w gęstniejące chmury, machając ogromnym ogonem. Może się jeszcze wynurzy? Teraz przeciera się to, co przed chwilą było zupełnie niewidoczne. Gnane wiatrem chmury odsłaniają całkiem sporą część najjaśniejszej damy tego zakątka Himalajów, Annapurnę 8091 m n.p.m. Mimo, że Annapurna, jak na damę przystało, przy pierwszym spotkaniu odsłania przed nami tylko niewielki skrawek swojej urody, szybko zasłaniając się znowu pierzastymi chmurami, niczym srebrzystą woalką, wywołuje w nas taką ekstazę, że chyba długo nie zmrużymy oka dzisiejszej nocy.















Śpimy dobrze, choć krótko. Aż dziw bierze, że ja, znany skowronek, wstający przeważnie pierwszy, dzisiaj budzę się ostatni. Wprawdzie do wschodu słońca jeszcze trochę brakuję, więc mój biologiczny zegar nie szwankuje, tyle tylko, że Jenn lubiąca spać jak najdłużej się da stoi już przed gankiem. W pełni gotowa z aparatem fotograficznym czeka na wyjście na sąsiednie wzniesienie, z którego podobno najładniej można obserwować wschód słońca. Szymek też w pełnym ekwipunku przebiera od kilku minut nogami i tylko ja odstaję od przedświtowego towarzystwa. Nie do wiary. Szybko się ogarniam. Raz, raz i i ich doganiam. Raz, raz i w 20 minut wdrapujemy się na szczyt z napisem viewpoint. Raz, raz i jesteśmy gotowi na jeden z ładniejszych spektakli natury, jakie przyszło mi w życiu oglądać. To, co się dzieje przed, w trakcie i tuż po wschodzie słońca, wyłaniającego się zza czystych, nie zmąconych chmurką, ni mgłą, himalajskich szczytów, nie zdatne jest do opisania słowami znajdującymi się w słowniku nawet bardzo oczytanych ludzi. Ja na pewno takowych nie znajduję. Te, które przychodzą mi do głowy to jak zwykle w takich sytuacjach: wow!, ach!, ależ cudnie!, jak magicznie!, itp.






Piękne,tyle ciekawości 👍👍❤️❤️
Bardzo fajna opowieść, dużo ciekawych przygód was dwojga. Brawo 👍👍❤️
Pozdrawiam.