To już ten dzień. Otwieram oczy, spoglądam na zegarek. Jest jeszcze bardzo wcześnie, ale już nie zasnę. Za trzy godziny moja samotna podróż przez świat mocno się zmieni. Przynajmniej na jakiś czas. Za chwilę przyleci Jenn, kilka godzin później Szymek i odtąd przez tydzień, może dwa, będziemy zdobywać Katmandu, Nepal i Himalaje sześcioma nogami i tyleż samo rękami i oczami. Czy będzie łatwiej? Nie wiem. Zobaczymy. Na pewno będzie radośniej i przyjemniej.

Dla Jenn, to nie pierwszy raz, że odwiedza mnie w dalekich krajach na różnych kontynentach. Dla mnie to też nie pierwszy raz, że w tych krajach odbieram ją z lotniska. Pierwszy raz natomiast jadę po nią na lotnisko skuterem. Były już autobusy, metra, wypożyczone samochody, tuk tuki, a nawet zdarzyło się iść pieszo, ale skuter? Nie. Tego jeszcze nie było. No to jest. Dla Jenn to musi być niezłe przeżycie. Przelecieć kilkanaście godzin w powietrzu, po to, by przesiąść się z plecakiem na tylne siedzeniu głośnego motorka i przeciskając się lewą stroną ulicy, między dziesiątkami podobnych jednośladów, podążać w głąb nieznanego miasta w odległej cywilizacji. W głowie się może zakręcić. Podobne emocje, malują się na twarzy Szymka, którego kilka godziny później odbieram w ten sam sposób i tak samo lewą stroną, wśród jeszcze większego tłumu motorów, rowerów i wszelkiej maści pojazdów wiozę do hotelu.

W hotelu krótka narada. To pierwsza różnica, do której, po miesiącach samotnej tułaczki, muszę się przyzwyczaić. W podróży grupowej trzeba się naradzać. Robię to chętnie. Nie jest to duży problem, gdy towarzystwo, takie jak nasze, jest zgrane i zgodne. Plan jest prosty. Ja idę po moje rzeczy i przenoszę się z nieco oddalonego hostelu, w którym do tej pory spałem w kilkuosobowej sali z piętrowymi łóżkami, do przytulnego hotelu, w którym wynajmujemy teraz dwa pokoje z prywatnymi łazienkami. Dla mnie luksus, na który pozwalam sobie tylko od święta, a odwiedziny rodziny lub przyjaciół bez wątpienia takowym świętem są. Goście w tym czasie, wykorzystując wynajęty do wieczora motorek, zwiedzą Katmandu, realizując przynajmniej kilka miejsc z tzw. „planu obowiązkowego”. To, na co ja potrzebowałem dwóch dni, chodząc od punktu do punktu pieszo, oni na dwóch kółkach zdążą objechać w kilka godzin.

Wieczór również zdecydowanie różni się od tych spędzanych do tej pory samotnie. Będąc samemu, staram się zawsze przed zmierzchem wrócić do hostelu i raczej nie włóczę się po miastach lub poza nimi późną porą. Przede wszystkim dlatego, że jestem skowronkiem i zdecydowanie bardziej lubię wczesne poranki niż późne wieczory, ale także dlatego, że samotne włóczenie się po pokrytych nocnym mrokiem nieznanych zakątkach świata nie koniecznie musi być bezpieczne. W grupie to, co innego. W grupie, nie tylko bezpieczniej, ale i towarzysko raźniej, więc ku mojemu zadowoleniu spacerując, wieczornymi uliczkami poznaję stolicę Nepalu, od strony jakiej dotąd nie widziałem. Nie powiem, niezłe przeżycie. Tym bardziej, że bardziej chcąco niż niechcąco znajdujemy kultową knajpę Hard Rock Cafe – Kathmandu, w której kilkoma piwami oblewamy nasze spotkanie. Od czasu naszego pierwszego spotkania 9 lat temu w Buenos Aires, gdzie po raz pierwszy stuknęliśmy się piwem w Hard Rock Cafe, stało się tradycją, że właśnie w tym miejscu i w taki sposób świętujemy nasze spotkania. Jenn, zawsze wtedy kupuje sobie na pamiątkę firmowe bluzeczki z wyszytą, obok Hard Rock Cafe, nazwą miasta i nazbierał jej się już pewnie niezły sztapel takowych. Teraz dochodzi do kolekcji Hard Rock Cafe – Kathmandu.

Po wczorajszych hulankach, swawolach, nadchodzi czas na podjęcie konkretnych decyzji. Te podejmujemy pochylając się nad pachnącą kawą i śniadaniem, na mojej ulubionej ławeczce w znanej z poprzedniego artykułu kafejce. Dzisiaj po zwyczajowym namaste, pokazuję trzy palce i wskazuję na moich towarzyszy. Pani za ladą, z którą można rzec, od kilku dni rozumiem się bez słów, podaje to samo, co każdego ranka, tylko razy trzy. Jemy i myślimy. Czasu zbyt wiele nie mamy. Himalaje w Nepalu są długie i wielkie toteż miejsc, w których można się im przyjrzeć z bliska, dotknąć je i powąchać, jest sporo i trzeba nam się na któreś zdecydować. Zasadniczo kierunki, w które wyjeżdża z Katmandu zdecydowana większość turystów są dwa. Pierwszy na wschód w kierunku Mont Everestu, drugi na zachód w kierunku Annapurny. Ten drugi zdaje się być nieco łatwiejszy i chyba bardziej przeznaczony dla takich himalajskich żółtodziobów, jak my. Wybór mamy zatem prosty. W jednym z wielu biur podróży kupujemy na jutro rano bilety autobusowe do odległej o 200 km na północny zachód Pokhary, a co będzie dalej zdecydujemy na miejscu. Póki, co kończymy śniadanie i przed wysokogórskim trekkingiem, trenujemy chodzenie kilkukilometrową wędrówką wokół miasta i wchodzeniem po schodach do Bhagawan Pau (świątyni małp). Jak się wkrótce okaże, nie jest to zły pomysł.

Kondycji prawdopodobnie w ten sposób zbytnio nie nadrobiliśmy, ale rozruszane nogi dużo łatwiej znoszą całodniową jazdę, twardym autobusem po dziurawych, mniej lub bardziej utwardzonych drogach. Tak, to prawda – na przejechanie 200 km dzielących Kathmandu od Pokhary potrzebujemy całego dnia, a po dotarciu na miejsce czujemy się, tak jakbyśmy na siedząco zdobyli Annapurnę. Dobrze, że z dworca do hostelu nie mamy daleko. Zresztą w Pokahrze, chyba nigdzie nie jest daleko, o czym już wkrótce przekonamy się pewnie na własnych nogach. Dzisiaj wystarczy, że dojdziemy do hostelu i do pierwszej lepszej restauracji, bo oprócz zdrętwiałych nóg i bolących pośladków, najbardziej dokuczają nam w tej chwili przyklejone do pleców żołądki i wyschnięte gardła.

Najbliższa restauracja to nie tylko restauracja. Dla nas to prawdziwa skarbnica wiedzy i niesamowite zrządzenie losu. To, co znajdujemy w środku, oprócz pysznego jedzenia i picia, to wspaniali, życzliwi właściciele i przede wszystkim, coś dla nas najważniejszego – mnóstwo drogocennych informacji. Naturalnie, że w Pokahrze, leżącej w pobliżu takich masywów jak: Annapurna (8091 m n.p.m.), Dhaulagiri (8167 m n.p.m.), Machhapuchhare (6997 m n.p.m.), Mansalu (8163 mn.p.m.), Peak 29 (7871 m n.p.m.) i Himalchuli (7893 m n.p.m.), przyciągającej turystów z całego świata, podobnie jak w Katmandu, wszelakiej informacji dotyczących trekkingów, wszelakich biur turystycznych i agencji organizujących wycieczki w wysokie, wyższe i najwyższe góry, jest mnóstwo. Jednak nie o takie informacje nam chodzi. Nam bardziej zależy, na dwu – trzydniowej wędrówce na własną rękę, w bardziej ustronne miejsca z dala od komercyjnych szlaków, ale naturalnie z nepalskim klimatem i himalajskimi widokami. Czy to możliwe? Czy można wyjść w góry bez przewodnika? Czy znajdzie się jakiś atrakcyjny szlak, z dostateczną dozą adrenaliny, przygody i uroku poza terenem Narodowego Parku? Smakując nepalskie przysmaki, te i inne pytania Jenn zadaje młodemu właścicielowi restauracji, a on, ku naszemu zdziwieniu i radości, na wszystkie odpowiada przytakująco. Po chwili przysiadłszy się do naszego stolika wspólnie z nami i kilkoma innymi gośćmi sporządza plan, który Jenn zapisuje na serwetce. Mamy to! Pojutrze rano odbierze nas zarezerwowany przez niego samochód (zdaje się chodzi o lokalną taksówkę) i zawiezie kilkadziesiąt kilometrów za miasto do wyjścia na szlak do Pothany, gdzie na wysokości prawie 2000 m n.p.m. spędzimy pierwszą noc. Następnego dnia zejdziemy do głównej drogi i po jej drugiej stronie wdrapiemy się do położonej wysoko w górach, malutkiej wioski, gdzie u jego brata będzie zarezerwowany dla nas nocleg. Gdybyśmy nie dotarli do popołudnia, to brat wyjdzie nam naprzeciw (takie małe zabezpieczenie). Trzeciego dnia rano ostro w dół zejdziemy do Saiti Ghata, skąd autobusem wrócimy do Pokhary. Plan w teorii wydaje się super, a jak się sprawdzi w praktyce przekonamy się już pojutrze. Jutro natomiast odpoczywamy, zwiedzamy Pokharę, aklimatyzujemy się w nowym miejscu i nabieramy sił na Himalaje. Robią błąd ci, którzy traktują Pokharę jedynie, jako miejsce przesiadkowe między Katmandu, a himalajskimi, trekkingowymi szlakami. Drugiemu, co do wielkości miastu Nepalu, należy się bezwzględnie nieco więcej czasu niż tylko ten potrzebny do przepakowania bagaży i odpoczynku po męczącej podróży zdezolowanym autobusem z Katmandu. Myślę, że spędzenie dwóch dni nad cudownym jeziorem Phewa Tal, to bezwzględne minimum, które musimy sobie wygospodarować. Jeden, by pochodzić po mieście i wokół jeziora, a drugi by z najwyższego punktu nad miastem, tuż obok „World Peace” Pagody, rzucić okiem na panoramę wyłaniających się na wyciągnięcie ręki, białych ośmiotysięczników. Tak też planujemy. Z tym tylko, że owe dwa dni dzielimy na dwie raty. Jutro, czyli przed wyjściem na wysokogórski szlak, dla poprawienia kondycji, pójdziemy do świątyni światowego pokoju i na punkt widokowy, zahaczając przy okazji o wodospad Devis Fall i jaskinie Gupteshwor Mahadev. Spacer nad jeziorem pozostawimy sobie, jako relaks, na dzień po powrocie z gór.    

No cóż – jak widać, nie łatwo jest zobaczyć białą ścianę okalających miasto himalajskich masywów nawet z usytuowanego wysoko nad miastem punktu widokowego. Nie, nie dlatego, że ciężko się wdrapać na niezbyt wysoką górę, bo tę, chociaż wyciska z nas trochę potu zdobywamy raźnym krokiem, bez zbytniej zadyszki, ale dlatego, że o tej porze roku Himalaje często zasłaniają się grubą warstwą chmur i choć oko wykol, nic spoza nich nie ujrzysz. Na pociechę zostaje niezły widok w dół na jezioro i miasto, ładna biała padoga, zimne piwo, zdjęcie panoramy gór na ścianie restauracji i nadzieja, że następne próby spotkanie himalajskich krajobrazów face to face będą łaskawsze.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł