Pierwsze kroki na nowym kontynencie są zupełnie inne niż te, które pamiętam z obydwu Ameryk. Nie chodzi o to, że po stosunkowo długiej przerwie od nowa muszę się aklimatyzować do życia w zupełnie innych warunkach. Takie sprawy w Ameryce też przeżywałem. Najpierw w Buenos Aires, gdzie z pomocą niezastąpionej Ireny przyzwyczajałem się do życia kilkanaście tysięcy kilometrów od domu. Potem za każdym razem, gdy zmieniałem państwo lub na chwilę wyskakiwałem do Europy też potrzebowałem czasu by ponownie wskoczyć w tory into the world. Teraz jest jednak zupełnie, zupełnie inaczej, bo całkowicie zmieniłem rodzaj podróżowania. Ale od początku.

Z Meksyku wysłałem samochód, którym objechałem bez mała obie Ameryki (Wenezuelę i Brazylię przeszedłem pieszo, by się przekonać czy dam radę tylko z plecakiem – dałem), który przez prawie cztery lata służył mi za środek lokomocji i mieszkanie. Nie powiem – było szybko, wygodnie i bezpiecznie, ale przecież podróż po świecie to nie tylko szybkość, wygoda i bezpieczeństwo. Zapragnąłem czegoś jeszcze. Sam nie wiem czego. Może po prostu zmiany? Może jak onegdaj coś mnie pchnęło w świat, tak teraz coś mnie korci by doznać innych doświadczeń?  Nie wiem. W każdym razie długo się nie zastanawiam. Sprzedałem samochód, kupiłem namiot i właśnie wylądowałem na Nowej Ziemi, w Auckland największym mieście Nowej Zelandii. No i właśnie. Wszystko jest inaczej. Z dwoma plecakami (po przygodzie z ukradzionym aparatem fotograficznym w Kolumbii, tłumaczyłem dlaczego z dwoma) stanąłem na lotnisku i od razu pierwszy problem – język! Hiszpański już jako tako opanowałem, ale to już przeszłość. Tutaj mi on na nic. W Stanach jeszcze czasami mi pomógł, ale tu … (?) Nie. Za pomocą kilkunastu znanych angielskich słów  (nawet nie przypuszczałem, że tak wiele ich znam, ale jak się dobrze zastanowić to są one powoli wszechobecne i nawet nie zdajemy sobie sprawy ile ich znamy), dowiaduję się skąd odjeżdża tani, normalny autobus. Dojeżdżam nim do metra, potem metrem do centrum i z dworca kilkaset metrów do hostelu przy głównej ulicy Queen St. W hostelu raz raz załatwiam pokój i pierwsze koty za płoty. Dlaczego tak dokładnie to opisuję?  Niby nic takiego, a dla mnie poważny sprawdzian przed nową podróżą, który zdaje się zdaję celująco. Mam wszystko co chciałem. Następny trudniejszy test czeka na mnie za dwa dni, czyli w poniedziałek. Jaki? No właśnie, jeszcze nie powiedziałem najważniejszego. Wymyśliłem sobie, że skoro sprzedałem samochód, to po Nowej Zelandii będę podróżował rowerem i z namiotem!!! Czyż nie pyszny pomysł?! Teraz już jest jasne dlaczego napisałem, że wszystko, wszystko się zmienia?

Jednak, żeby się zmieniło, to oprócz sprzedania samochodu – to już zrobiłem, muszę kupić rower i to właśnie ten test, który czeka mnie w poniedziałek. Rower nie może być byle jaki, bo raz, że ja z bagażem trochę ważę, więc rama musi być solidna, a dwa, jest to świąteczny prezent od moich ciągle mi dopingujących w podróży rodziców więc musi też odpowiednio wyglądać. No nic – przyjemność szukania roweru pozostawiam do poniedziałku, a póki co zaczynam się aklimatyzować w nowym miejscu. Jak? Przede wszystkim zwiedzam miasto. Dwa, wspaniałe porty jachtowe, szeroka promenada, targ rybny, kilka parków i spore centrum ze szklanymi wieżowcami i wystającą ponad nie słynną Sky Tower, która sprawia, że Auckland trochę przypomina mi amerykańskie Seattle, to pierwsza przedpołudniowa tura. Po obiedzie ruszam w dalsze, spokojniejsze zakątki miasta. Niska zabudowa drewnianych domków, ustawionych równo wśród kwitnących wszystkimi kolorami tęczy drzew, jak zwykle dużo bardziej mi odpowiada niż szklane, wysokie centra. A że dalsze dzielnice miasta ciekawsze są niż te turystyczne w środku, niech świadczy też fakt, że i tu znalazłem polski ślad. Dom Polski w Auckland – taki szyld przykuwa moją uwagę na jednym z tych niskich, białych, drewnianych domków. W środku sporo ludzi z dziećmi. No tak. Okres przedświąteczny to i do aucklandzkich dzieci przyjechał Mikołaj. Mikołaj – hihi, też mówi po polsku. No proszę, czyżby Mikołaj był Polakiem?  Wieczorem jeszcze występ artystyczny zespołu „Tekla Klebetnica” (ktoś słyszał? Ja też nie). Kupię piwo – myślę, usiądę i posłucham. To spory błąd. Staram się poznawać świat po angielsku, a tu spotyka mnie taka porażka po polsku. Piwo w butelce, o czym dowiedziałem się dopiero po zamówieniu, kosztuje 7 dolarów, a muzyka jest taka, że gdyby piwo nie było takie drogie to pewnie bym go nie dopił i od razu wyszedł. Piwo dopiłem, trochę pogadałem z ludźmi, bo to zawsze ciekawe jak się powodzi rodakom na innych końcach świata i czas ruszać z powrotem. Szczęściem w drodze powrotnej trochę sobie odbijam. W knajpie „Spragniony pies” grają głośno i dobrze starego dobrego rock&blusa i znowu wszystko jest w porządku. Razem przespacerowałem po Auckland dobrze ponad 20 km więc jak na początek aż za dość.

Poniedziałek: wszystko boli po wczorajszym spacerze. Nie mogę się ruszać i jeszcze ten niemożliwy jet lag. 12 godzin przesunięcia w czasie w stosunku do Europy (a 18 do Meksyku) strasznie się na mnie odbija. Zmęczony, niewyspany idę szukać roweru. Szczęście, że mam szczęście. Już w  pierwszym znalezionym w internecie sklepie rowerowym second-hand, znajduję coś co by ewentualnie pasowało. Wprawdzie używany, ale ale … gdyby nie zbyt wygórowana cena może bym wziął. 450 NZ$ to w przeliczeniu 280 euro wydaje się drogo za używany rower. Jednak po dwóch dniach w Nowej Zelandii powoli przyzwyczajam się do tego, że to co w Europie wydaje się drogo to tu jest tanio. Ceny są kosmiczne.  Na razie panu dziękuję. Mam jeszcze jeden adres parę przecznic dalej. Tutaj znajduję chyba to czego szukam. Nowy rower z szeroką ramą i grubym bieżnikiem za 500 NZ$. Do tego dokupuję nowe miękkie siodełko, lusterko i bagażnik i chyba jutro lub pojutrze mogę ruszać.

Do  zobaczenia zatem na trasie rowerem into the world!

 

Następny Artykuł