Wspomniałem w poprzednim artykule, że do Buriram przyjechałem ze względu na znajdujący się w nim dworzec kolejowy. Napisałem też, że tani hostel, jaki udało mi się znaleźć, jest oddalony od dworca kilka ładnych kilometrów. O czym jednak nie wspomniałem, bo dowiedziałem się o tym dopiero wczoraj wieczorem to to, że pociąg do Ayutthayi wyjeżdża już o 6 rano. Są też inne, późniejsze, ale znacznie droższe, więc bez dłuższego zastanawiania decyduję się na ten poranny. Wiąże się to oczywiście z tym, że, by na niego zdążyć, a trzeba iść pieszo, bo o tej porze na publiczną komunikację nie ma szans, muszę wyjść krótko po czwartej. To nie jest duży problem. Przyzwyczaiłem się już do długich wędrówek z plecakiem do lub z dworca. Słońce o 4 rano też jeszcze dodatkowo nie doskwiera przeto idzie się wcale nieźle, aczkolwiek bardzo krótko. Problem powstaje w momencie, gdy mija mnie pierwszy samochód. Pewnie już nie raz pisałem, że ludzie w całych Indochinach są bardzo mili i uprzejmi? Tak? Skoro tak, to teraz tylko to ponownie potwierdzę, a na dowód wspomnę, że ten pierwszy mijający mnie samochód akurat się zatrzymuje. Kierowca przez otwarte okno, bo, mimo iż słońce jeszcze nie wstało i tak jest dosyć ciepło, zaprasza do środka i miast, po jak przewidywałem prawie dwóch godzinach, na dworcu melduję się po 15 minutach. No i stąd ten problem. Co robić o wpół do piątej na dworcu w Buriram w dalekiej Tajlandii? Jak zwykle w takich sytuacja mogę czytać książkę. Na takie okazje mam ją zawsze przy sobie. Tylko jak czytać trzymając na wodzy myśli, skore te niczym konie narowiste wyrywają się ku pierwszej stolicy Tajlandii, której jestem już niezmiernie ciekaw? No cóż skoro nie mogę się skupić na Folecie to może uda mi się zanurkować w Internet (wifi w odróżnieniu od Europy, tutaj jest prawie wszędzie) i dowiedzieć się czegoś o tym chyba najbardziej poza Bangkokiem znanym mieście Tajlandii.

Z lektury wynika, że miasto, do którego zmierzam było w pewnym momencie historii największym lub przynajmniej jednym z największych państw świata. Na przełomie XVII i XVIII wieku Ayutthaya liczyła sobie 1.000.000 mieszkańców, czyli dwa razy tyle ile Londyn i Paryż razem wzięte. Dla porównania takie kolosy tamtych czasów jak Konstantynopol czy Pekin zamieszkiwało tylko(!) odpowiednio 700.000 i 900.000 ludzi. Jednak do tego by stać się światową metropolią Ayutthaya potrzebowała około 300 lat. Król Rama Thibodi I w połowie XIV wieku najpierw nad rzeką Menam założył niewielkie miasto by po sukcesywnej rozbudowie przekształcić je kilkanaście lat później w stolicę całego Syjamu, którą pozostawało przez następne cztery wieki. Swój rozwój i potęgę miasto zawdzięczało niewątpliwie dogodnej pozycji geopolitycznej i położeniu na setkach kanałów, na samym niemal środku szlaku handlowego z Indii do południowych Chin. Katastrofalną dla rozkwitu Syjamu i jego stolicy okazała się dopiero wojna z sąsiednią Birmą i przełom lat 1767 i 1768, kiedy to wojska birmańskie zajęły, splądrowały i spaliły Ayuttayę. Od tego czasu utraciła on swoją świetność, nie tylko jako główny ośrodek handlu, ale też jako miasto. Opuszczona przez większość mieszkańców powoli poczęła podupadać i zarastać dżunglą. Jedynie fakt, że tutejszy styl architektoniczny stał się inspiracją dla budowniczych pałaców w Bangkoku nie pozwolił największemu ongiś miastu zupełnie w niej zaginąć.

Dzisiejsza Ajutthaja ponownie, ze względu na położenie w delcie rzeki Menam, jest ważnym portem słynącym z rybołówstwa. Miasto jest też ośrodkiem handlowym (w tym regionie uprawia się kukurydzę, ryż, tytoń), przemysłowym (branża drzewna, spożywcza, tytoniowa), a przede wszystkim turystycznym. Ponadto jest też centrum rzemiosła artystycznego (wyroby ze srebra).

Czas wyłączyć wifi, schować telefon i wrócić do tu i teraz. Gwizd pociągu wjeżdżającego na peron obwieszcza, że za trzy, może cztery godziny to wszystko, o czym właśnie czytałem, będę mógł zobaczyć na własne oczy. Pociąg i tym razem, jest to już któraś tam podróż nim po Tajlandii, wbrew wcześniejszym opiniom, nie jest przepełniony. Ponownie mogę wygodnie rozsiąść się przy oknie i zatopić wzrok w to, co za nim. A wierzcie mi jest się czemu przyglądać. Widoki za oknem to chyba największa zaleta podróżowania pociągami.

W Ayutthayi na dworcu wysiadam akurat w porze śniadaniowej. Zapachy dobywające się z ulicznych straganów mile łaskoczą moje nozdrza i nie pozwalają mi przejść koło nich obojętnie. To, co od razu rzuca się w oczy, to inne niż dotąd ceny. Są tu ciut wyższe nawet od tych w Bangkoku, zwłaszcza w bardziej ustronnych miejscach. Ale cóż tak to już jest, że w miejscach będących turystyczną Mekką, ceny zawsze pikują w górę aczkolwiek tutaj w odróżnieniu od innych tego typu miejsc nie sięgają okolic nieba. Jest drożej, ale nie najgorzej. Ważne, że śniadanie jak zwykle w Tajlandii pyszne i że mam trochę czasu by ogarnąć myśli. Z mapy, którą dostałem od razu po wyjściu z pociągu, wynika, że Stare Miasto, cel mojej drogi, otoczone nie tylko rzeką, ale i dosyć mocno rozbudowanym i niezbyt ładnym nowym miastem, znajduje się zaledwie kilkadziesiąt kroków stąd. Jednak by się do niego dostać muszę przeprawić się przez rzekę, a to jak zawsze w Tajlandii odbywa się najczęściej małymi łódkami kursującymi non-stopo od brzegu do brzegu. Koszt takiej przeprawy, tak samo jak w Bangkoku, to kwestia około złotówki. Cała droga od dworca do najbliższej przystani nad rzeką to naturalnie główny trakt, którym przemieszcza się cała rzesza turystów. Skoro tak, to nic dziwnego, że już i tak niezbyt szeroka droga robi się w pewnym momencie nieprawdopodobnie wąska. Trudno przecisnąć się miedzy wózkami z streetfoodami, straganami z pamiątkami i budkami będącymi czymś w rodzaju biur podróży. Przy paru z nich na chwilę się zatrzymuję. Pytam, rozglądam się, zbieraram skrzętnie wszelakie informacje. Oczywiście za każdym razem jestem namawiany do wypożyczenia skutera lub przynajmniej rowera, do skorzystania z przewodnika, który w zależności od programu (od jednego do trzech dni) może mnie oprowadzić czy raczej obwieźć tuk-tukiem po mieście czy też do skorzystania z jednej z licznych ofert noclegowych. Często tak robię, że udając zainteresowanego turystę, wypytuję się o wszystko – co, gdzie i jak można w danej okolicy zobaczyć, a potem najczęściej (chociaż nie zawsze, bo nie zawsze się da) zwiedzam wszystko na własną rękę. Teraz chyba też tak zrobię. Zdjęcia najciekawszych miejsc proponowanych przez wszystkie biura i mapy Google pomogą mi wytyczyć odpowiednią trasę. A transport… ? Tego jeszcze nie wiem. W grę wchodzi: skuter, rower, tuk-tuk z przewodnikiem, taksówka lub to, co najbardziej lubię – własne nogi. Coś mi się wydaje, że patrząc na mapę – odległości nie są spore i mając sporo czasu – pewnie zostanę tu dwa lub trzy dni, zdecyduję się na to ostatnie.

Dzisiaj niewiele już robię. Oprócz znalezienia fajnego, niedrogiego hostelu prawie w samym centrum starego miasta, krótkiego spaceru po centrum i zorientowaniu się w cenach biletów wstępu do poszczególnych wybranych przeze mnie miejsc (najbardziej opłaca się bilet za 220 batów – to około 7 euro, uprawniający do wejścia do 4 najciekawszych, historycznych parków), resztę czasu spędzam na planowaniu i rozłożeniu zwiedzania miasta na następne dwa dni. Już teraz spacerując uliczkami między murami pamiętającymi XIV, XV wiek odniosłem wrażenie, jak gdybym przeniósł się w czasie. Skoro krótki spacer wywarł na mnie takie wrażenie to, co dopiero będzie jutro? – zastanawiam się z wpół zamkniętymi powiekami. Już się nie mogę doczekać, zatem zamiast deliberować pół nocy, co i jak będzie jutro, czym prędzej kładę się spać. Muszę udostępnić miejsca marzeniom i jak najwięcej ich na jutro namarzyć.

Przez dwa następne dni, zwiedzając przepiękne ruiny wspaniałych kiedyś świątyń: wat phra si sanphet, wat maha that, wat chaiwatthanaram, wat phra ram, wat yai chai mongkhon, wat phanan choeng, wat na phra Meru i innych czuję, że jestem równocześnie w dwóch rożnych światach. Buddyjska nauka o rzeczywistości i iluzji, o prawdzie względnej i ostatecznej jest w tym miejscu odczuwalna jak nigdzie indziej. Tak trochę jestem na jawie, a trochę we śnie – przynajmniej takie mam wrażenie. Zresztą niech zdjęcia zamieszczone niżej same zaświadczą, że jestem w niezwykłym miejscu – słowami trudno je opisać.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł