Z autobusu, a raczej mikrobusu, w którym spędziłem ostatnie kilka godzin, jadąc z Stung Treng na wschód, w kierunku wietnamskiej granicy, wysiadam w niewielkim Ban Lung. Mimo rzęsistego deszczu, który przed chwila jeszcze zalewał kilka stojących przy drodze domostw, a teraz na chwile ustal (jest szansa, że w miarę suchy znajdę jakieś schronienie), mimo mokrej błotnistej drogi, z którą zaraz będę musiał się zmierzyć, czuję, że jestem w miejscu którego szukałem. Coś w powietrzu mi mówi, że spędzę tu kilka nadzwyczajnych chwil, a Nature House, który znajduje na końcu błotnistej drogi (odtąd błotnista droga zmienia się w jeszcze bardziej błotnistą ścieżkę, prowadzącą w dól do dżungli) tylko to uczucie potwierdza. Nature House to hostel ulokowany pomiędzy ogromnymi drzewami i rozłożystymi krzewami w kilku drewnianych, postawionych na palach domkach. Niektóre domki pokryte są palmowymi liśćmi, niektóre ceglaną dachówką, nie mają otwieranych okien, tylko drewniane okiennice, a w środku poza szerokimi łóżkami, okrytymi moskitierą, nie ma absolutnie nic. Bo też w takich warunkach i takich okolicznościach absolutnie nic więcej nie jest potrzebne. No może poza hamakiem, bujającym się na ganku przed wejściem. Ten brak uzupełniam jako pierwszy. Właśnie na takie okazje noszę w plecaku hamak. Hamak wisi i dopiero teraz zaczynam się rozpakowywać i oswajać z nową rzeczywistością. Dżunglową rzeczywistością, której szukałem przez ostatnie kilkaset kilometrów i jeszcze nie bardzo wierzę, że właśnie ją znalazłem. Nie, szczypać się nie będę – aczkolwiek jako, że Buddyści powiadają, że nie zawsze rzeczywistość jest prawdą, muszę chwilę odczekać by zrozumieć, że nie śnię.

A to jeszcze nie koniec. Przy kawie, na którą jestem zaproszony przez prowadzące hostel młode małżeństwo z bardzo malutkim, niedawno narodzonym synkiem, który śpi twardo na materacu obok, dowiaduję się, że w okolicy, oprócz szmaragdowego jeziora w kraterze starego wulkanu, porośniętego dookoła dżunglą, w samym sercu Parku Yeak, znaleźć mogę kilka innych perełek. W okolicy są wo-do-spa-dy!!!. Haha naprawdę, lepiej nie moglem trafić – myślę sobie, sadowiąc się do hamaka, przymykając oczy i zastanawiając się cóż mnie tu jutro, a może i przez następnych kilka dni czeka. Kołysząc się sennie, muskany łagodnym, pachnącym dżunglą wietrzykiem, nie kończę jeszcze cudownie deliberować o tym co będzie, gdy pierwsze krople deszczu roztrzaskujące się o dach nad moja głową, zapowiadając kolejną burzę, sprowadzają mnie z powrotem do tego co jest. A jest tak, ze  bujając się w hamaku, gdzieś na skraju dżungli, jestem świadkiem czegoś, co bez wątpienia mogę nazwać misterium światła i dźwięku. Owalne, kuliste i wężykowate pioruny co chwila milionami watów rozjaśniają czarny jak smoła nieboskłon, pozostawiając pod zmrożonymi  powiekami różnokolorowe powidoki geometrycznych figur. W tym samy czasie coraz gęściej padające krople, przechodzące w końcu w jednolite strumyki wody, rozbijając się o liście tworzą serenadę deszczu, którą stworzyć może tylko muzyk o jakże boskim imieniu Natura.

Wprawdzie nie ten deszcz, nie to okno i nie ta szerokość geograficzna, ale  wieczorna pora, poetycka aura i dźwięk rozbijanych kropel przywodzą mi na myśl wiersz Leopolda Staffa, którego uczyliśmy się kiedyś jako przykład użycia w języku onomatopei. Dzisiaj te dźwiękonaśladowcze wyrazy bardzo mi pasują:

“O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny,

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłoką w me okno,

Jęk szklany, płacz szklany, a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny”

Albo taki, który jeszcze pamiętam, ale nie pamiętam autora:

 “A to na dachach jakby na bębnach

Dudni, dudni ulewa wiosenna

Tłucze o szyby wesołym deszczem

Bębni kroplami jeszcze I jeszcze

I na listeczkach gra z całej duszy

Az rozkrzyczane słowiki zagłuszy”

i gdyby nie to, ze noc niestety trwa tylko do rana, mógłbym sobie w moim hamaku w burzowa, kambodżańską noc poecić jeszcze długie, długie, godziny.  Ale… no właśnie, nie ma żadnego ale. Po prostu zasypiam.

Budzą mnie nie tylko promienie słońca, skrzące się w kapiących z dachu pojedynczych tęczowych kroplach, jedynych pozostałościach po wczorajszej burzy, ale jeszcze niesamowity głód (z tego wszystkiego zapomniałem wczoraj  i o obiedzie i o kolacji) i przede wszystkim niesamowita chęć jak najszybszego wymarszu w teren. Najpierw odlegle o ok 3,5 km jezioro Yeak. Asfaltowa droga przez miasto i towarzyszące jej widoki jest świetna. Natomiast okolica jeziora – jestem rozczarowany. Nie ma żadnego wulkanu,  jezioro takie sobie, a dżungla wokół wcale nie dżungla tylko co najwyzej las. Jedynie mnisi pozujący mi do zdjecia, a to się rzadko zdarza, parę wyjątkowych sakralnych miejsc i ukryty w lesie mały cmentarz, powodują, że ostatecznie nie żałuję tych paru przemaszerowanych kilometrów, którymi teraz nota bene muszę wrócić. Droga do wodospadów prowadzi od miasta niestety w przeciwnym kierunku.

Drogowskaz w mieście informuje o 11 km, a 7 mam w nogach. No, ale to nic –  przecież o niczym innym od paru dni nie marzę, jak tylko o tym by zagłębić się w kambodżańską dżunglę w poszukiwaniu wodospadów. Z ta dżunglą to tu też trochę przesada. Gliniasta i miejscami bardzo trudna do przejścia droga prowadzi bardziej wzdłuż dżungli niż przez nią, przez sporadycznie rozrzucone tu i tam mniejsze lub większe, zorganizowane w komuny skupiska ludzkie. Widać turyści rzadko zahaczają o te strony, bo wzbudzam wśród tubylców nie lada sensację a każde wyciągniecie aparatu fotograficznego wywołuje wśród nich fale entuzjazmu. Są bardzo mili, uprzejmi i gościnni, toteż gdy dwukrotnie łapie mnie potworna kilkunastominutowa ulewa, nie mam żadnego problemu by szybciutko znaleźć dach nad głową. Nie byle jaki dach. Stojące na palach kolorowe domy to naprawdę cudeńka świetnie wkomponowane w tutejszy krajobraz. Aż chce się trochę pod nimi postać.

Po prawie czterech godzinach błotnistego marszu jestem nad wodospadem Kinchaan. Z lewej strony jest swobodne wejście do rzeki i jak tylko je odkrywam, to nic nie jest w stanie powstrzymać mnie przed zrzuceniem ubrań i zanurzeniem się pod spadającą kurtynę wody. Brud, trud i zmęczenie w jednej chwili spływają do rzeki i po krótkim odpoczynku mogę znowu iść dalej. Kilometr stad widziałem strzałkę prowadząca do drugiego wodospadu, a pod nią cyferkę 2. Znaczy się muszę odbić z drogi powrotnej dwa kilometry w bok? Chyba tak, ale to razem będzie 4 – dodaje w pamięci i nie wiem czy zdążę przed zmrokiem wrócić. No niech tam – wodospad to wodospad. Idę. Skoro droga prowadzi w bok to musi być oczywiście boczna. Wyobrażacie sobie boczną drogę od tej głównej błotnistej? Ja sobie przed chwila jeszcze też nie wyobrażałem, a teraz już nie muszę. Tego wyobrazić się nie da. A przejść? Przejść i owszem można. Ale mozolnie i powoli by zapadając się raz po raz w bagienne dołki, nie zostawić w nich butów. I co? Opłacało się? No pewnie. Wodospad Ka Tieng jest ciekawszy i ładniejszy od Kinchaan, a oprócz tego w lesie przy nim trafiam jeszcze na słonia i wystawę rzeźby ludowej. Niby tak niedostępne miejsce, a jednak pewnie często odwiedzane skoro są tu takie atrakcje.Pewnie w porze suchej można tu jakoś dojechać samochodami z turystami. Teraz gdy ciągłe pada jest to raczej niemożliwe i jestem tu sam, nie licząc tubylców łowiących ryby, robiących pranie i zbierających chrust.

Powrotna droga nie jest już taka ciekawa. Chcąc ominąć gliniane ścieżki, po dojściu do pierwszej wioski, zataczając trochę luk nadrabiając okolu 2 km, kieruje się w stronę asfaltowej szosy i już nią podążam do centrum Ban Lung, uzupełniając stracone, a jeszcze potrzebne na kilka godzinny marszu kalorie rosołem z makaronem i mnóstwem zieleniny oraz wodą z kilku kokosów, które na szczęście przy głównej drodze sprzedają jak u nas we wrześniu grzyby przy lesie.

Najładniejszym jednak wodospadem w okolicy jest wysoki, równie trudno dostępny Chaa Ong. Ruszam do niego, pewnego ranka kierując się tą droga opadająca przed moim hostelem w stronę dżungli. Znowu muszę dreptać 11 km, i znowu droga jest błotnista, i znowu mijam malutkie drewniane osady, i znowu jestem nad wyraz szczęśliwy. Mojego stanu zadowolenia nie burzy nawet leżący, rozjechany na drodze skorpion. Skoro jest trup to mogą tez być żywe –zdaję sobie sprawę, obiecując bardziej patrzeć pod nogi. Lubię takie wyzwania, zwłaszcza gdy uwieńczone maja zostać odkryciem jakiegoś niebanalnego wodospadu. A ten do którego właśnie dotarłem  jest w rzeczy samej niebanalny. Tak jak opisywałem drogę do poprzednich wodospadów, tak jak fascynowałem się mijanymi po drodze wioskami, tak teraz już nic nie pisze, bo droga i wioski podobne, tylko siadam przed huczącym przede mną Chaa Ongiem i zapadam w zadumę. Musze się mocno nim nacieszyć, bo jutro opuszczam już zielone okolice Ben Long i wracam do cywilizacji, w postaci stolicy Kambodży Phnom Phen. 30 dniowa wiza nieubłaganie się kurczy, a zostaje mi jeszcze w  tym uroczym państwie sporo miejsc do odkrycia

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł