Jeżeli wyspy Perhentian są wyspami rajskimi – przynajmniej tak gdzieś o nich przeczytałem, to droga do nich na pewno juz taka nie jest. Dostać się na nie, nie jest może piekielnie trudno, ale wymaga sporego wysiłku. Po bez mała dziesięciogodzinnej podróży niezbyt wygodnym autobusem wysiadam na dworcu autobusowym w Kota Bharu. Jak to zwykle bywa w tej części świata i tutaj dworzec ulokowany jest na obrzeżach miasta z daleka od centrum. Normalnie przemaszerowanie z plecakiem na ramieniu kilku kilometrów nie stanowi dla mnie dużego problemu. Dzisiaj jest jednak inaczej. Trudy wczorajszego trekingu po dżungli, męcząca jazda autobusem i upalne słońce podnoszące słupek rtęci w granice 40 kreski, nie pozwalają ruszyć z miejsca. Na dodatek miejski autobus kursujący z dworca do centrum jest tak pełny, że w ogóle nie zatrzymuje się na przystanku. Szczęściem czeka razem ze mną jeszcze parę osób. Razem decydujemy się na taksówkę, a że koszta dzielimy między siebie więc jeden z nielicznych przypadków kiedy korzystam z tego środka lokomocji tym razem nie jest taki zły. Dodatkowo kierowca podwozi mnie dokładnie do miejsca, z którego odjeżdża autobus do odległego o 30 km Kuala Besut i wydaje się, że to koniec niedogodności związanych z dostaniem się do „raju”. Niestety nie. Ponad godzina w nagrzanym jak piekarnik autobusie wyciska ze mnie poty prawdopodobnie podobne do tych, jakie wyciskane są na piekielnych rusztach. Dopiero wysiadka w Kuala Besut daje chwilę wytchnienia. Ale tylko chwilę. Słońce dalej pali, a do miasteczka, w którym znajdę abo możliwość przeprawienia się na wyspę, albo hotel na dzisiejszą noc, jest kilkaset metrów. Nie ma rady – idę chowając się przed słońcem jedynie w cieniu głęboko osadzonego kapelusza, czując jak pot spływa mi po plecach. Tak jak przypuszczałem, dzisiaj już żadne łodzie w stronę długo wypatrywanego „raju” nie kursują. Niejako jak w życiu po życiu przyjdzie mi w oczekiwaniu na nań posiedzieć jeszcze cały wieczór i długą noc – jeżeli nie w piekle to co najwyżej w czyśćcu. Ciasny, duszny i drogi pokój w jedynym hotelu w mieście słabo nadaje się na odpoczynek, a liche jedzenie podane w plastiku na brudnym stole słabo zaspokaja głód.
Wczesnym pójściem spać (mimo sporych trudności z zaśnięciem w dusznym pokoju) skracam sobie najbardziej jak mogę wieczór. Pobudką, jeszcze przed wezwaniem muezina z pobliskiego minaretu do porannej modlitwy, czyli przed wschodem słońca, skracam maksymalnie uciążliwą noc, a porannym bardzo długim joggingiem skracam w uciążliwy, ale przyjemny sposób czas oczekiwania na pierwszą wypływającą z portu łódź. Równo o 9-tej siedzę z całym ekwipunkiem i paroma innymi pasażerami w niewielkiej, przykrytej brezentowym dachem łodzi i mam nadzieję, że w ten oto właśnie sposób kończą się wszystkie trudności z dostaniem się na jedną z kilku wysp Perhentian. Wyspy Perhentian, po malezyjsku Pualau Perhentian to kilka niewielkich wysepek położonych na zachodzie Morza Południowochińskiego w odległości 19 km od Malezji (Kuala Besut) i 64 km od Tajlandii. W tej grupie wysepek wyróżniają się dwie największe: Perhentian Besar i Perhentian Kecil (Perhentian Wielki i Perhentian Mały), przy czym ja kieruję się na tę wielką. Na niej, jak na wszystkich pozostałych nie ma żadnych dróg, a co za tym idzie nie ma hałasu samochodów i skuterów. Brak jest prądu, a więc nie ma dostępu do internetu i wszystkich „dobrodziejstw cywilizacji”. Znaczy się będzie tylko morze, plaża, dżungla i ja. Kołysząc się na falach w rozpędzonej motorówce i wystawiając twarz do mile chłodzącej, pryskającej spod dzioba bryzy, tak właśnie wyobrażam sobie raj na ziemi.
Nie zawiodłem się. Zaledwie zszedłszy po drewnianym molo na ląd, dotykam bosymi stopami śnieżnobiałego rozgrzanego piasku, a oczu nie mogąc oderwać od turkusowej wody uderzającej o brzeg, czuję charakterystyczne ukłucie w lewej stronie klatki piersiowej. Znam to uczucie. Nie po raz pierwszy w mojej podróży zostaję ugodzony strzałą Amora. Jeszcze dobrze nie stanąłem na Wielkiej Wyspie Perhantian, a już się w niej zakochałem. W dodatku każdy krok po miękkim piachu w kierunku pola namiotowego przekonuje mnie, że jest to miłość odwzajemniona. Nieważne, że namiot na plaży pod palmami jest mały, że posłanie na cienkiej karimacie jest twarde, a zwierzęta typu jaszczurki i komary czują się u mnie jak u siebie. Dużo ważniejsze jest to, że hamak przed namiotem buja się dokładnie w rytmie uderzających o brzeg fal, a ja doskonale się w nim czuję.
Czy następnych kilka dni przeleżę w hamaku? Pewnie nie. Mimo, że bardzo bym chciał to nawet w hamaku na prawie bezludnej plaży trudno jest nic nie robić. Muszę poczytać coś o Tajlandii, która czeka już na mnie parę kilometrów stąd. Muszę dokończyć książkę S.Kinga „Wielki Marsz”, która strasznie mi się cięgnie. No i w końcu muszę posegregować zdjęcia, wybrać parę najciekawszych i napisać coś na blog. Roboty jak widać tyle, że hamak pewnie się trochę od niej naciągnie. A to jeszcze nie wszystko. Gdy wywołująca poczucie szczęścia serotonina, wydzielająca się pod wpływem bujania w hamaku, laby pod palmą i wylegiwaniem się na plaży, wypełnia wszystkie zakamarki mózgu i stan zadowolenia powoli opada wtedy wyspa odkrywa przede mną nowe atrakcje, powodujące wydzielanie się tym razem niezmierne ilości dopaminy. Ponownie czuję ten przyjemny dreszcz poczucia szczęścia, rozlewającego się po całym ciele. Obchodzę prawie całą wyspę dookoła, odkrywam mało przetarte ścieżki przez dziką dżunglę (jedyny drogowskaz to strzałka na podupadającym domu przy plaży z napisem “jungle treking”), zdobywam najwyższą górę, coś ponad 300 m.n.p.m., pływam z żółwiami i rekinami (tak rekinami, ale o tym zaraz), biegam wte i we wte po plaży, która ma dokładnie kilometr długości (odmierzyłem uprzednio krokami), gimnastykuję się z użyciem powalonego pnia palmy (dobra kondycja fizyczna w trakcie podróży przez świat jest bardzo potrzebna), stoję na jednej nodze, próbując ćwiczyć jogę (dobra kondycja psychiczna w trakcie podróży przez świat jest również niezbędna) i nieustannie focę cały otaczający mnie świat, a zwłaszcza wylegujące się prawie wszędzie warany. Zachodom i wschodom słońca też nie odpuszczam.
A co z tymi rekinami? Ano właśnie. Pływam sobie raz w małej zatoce, a tu taki niewielki, może z 50 cm rekin smyk mi między nogami. Jeszcze chwilę wpatruję się w wystającą ponad wodę małą czarną płetwę, a tu z prawej naciera na mnie żółw i to już nie taki niewielki. Małego rekina się trochę wystraszyłem, a żółwiem zauroczyłem. Cóż z tego kiedy i rekin i żółw równie szybko jak się pojawiły, równie szybko znikają w głębinach, a ja nie zdążyłem zauważyć, w którą stronę odpłynęły. A zresztą przecież i tak bym za nimi nie popłynął. Nie? A właśnie, że tak. Tuż obok mojego pola namiotowego dwóch tubylców posiadających łódkę i obeznanie proponuje półdniową wycieczkę do najciekawszych miejsc wokół wyspy – w tym do sharks point i turtle point. Oprócz tego w programie rejsu jest jeszcze coral garden point i jakiś inna rafa, na których będzie można posnorkować. Na koniec dla odpoczynku czeka na nas zupełnie dzika, dziewicza plaża po drugiej stronie wyspy. Czy może być coś wspanialszego? Trudno mi sobie wyobrazić. W szóstkę plus załoga wypływamy malutką łódką, na wielką wyprawę. Pływam do woli z rekinami, są wśród nich i takie zupelnie małe i takie większe powyżej metra, ale wszystkie niegroźne, mimo iż pod wodą wcale na takie nie wyglądają. Pływam z żółwiami dotykając ich pancerza i zaglądając, co niektórym głęboko w oczy. Pływam, otoczony ławicami kolorowych ryb, nad koralowymi rafami i w koralowych ogrodach, a uważni czytelnicy wiedzą, że to zajęcie uwielbiam ponad wszystko. Potem leniuchuję na białej dzikiej plaży i muszę bardzo uważać by mi się nadmiar serotoniny nie wymieszał z nadmiarem dopaminy i by mi łba nie rozwaliło. Żebym ze szczęścia po prostu nie zwariował. Mógłbym jeszcze wyrobić sobie międzynarodową licencję nurka i spenetrować dno Chińskiego Morza (wyspy Perhentian to jedno z najtańszych miejsc na świecie, gdzie takowe można uzyskać), bo i czasu na naukę i egzamin mam wystarczająco. Tylko nie wiem czy posiadanie takiego papierka uczyniłoby mnie szczęśliwszym (?) Chyba nie. Odpuszczam. Wzmiankuję tylko o tym, bo może znajdzie się ktoś kogo taki dokument uszczęśliwi, a tutaj jest naprawdę super miejsce do jego zdobycia.
Być może by nie przedawkować poczucia szczęścia, a może by nie ulec szatańskiej pokusie zostania świętym, po kilku dniach spędzonych w „raju” zbieram się powoli z powrotem na “ziemię”. Nie sądzą, że tam po drugiej stronie wody, dokąd właśnie zawozi mnie ta sama łódka, którą niedawno tu przybyłem, będzie aż tak bardzo źle. Na pewno nie. Świat jest piękny zawsze i wszędzie, ale za tym co przeżyłem tu na niewątpliwie rajskich wyspach Perhentian z pewnością będę długo tęsknił. Jak w monologu Andrzeja Poniedzielskiego, w którym opowiada o córce i matce i o tym, że obie za czymś tęsknią z tym, że córka jeszcze nie wie za czym, a matka już wie i córka nie wie gdzie on jest, a matka dokładnie wie… tak ja, podobnie jak ta matka, dokładnie wiem i za czym będę tęsknił i gdzie to jest. Wyspy Perhentian w Malezji 19 km na wschód od Kuala Besut.
Nurkowanie ma tez swoje uroki! Ale miejsc tylko pozazdroscic!!