Dobrze się stało, że nie musiałem do Hua Hin przyjechać już parę dni temu na leczenie, że mogłem w tym czasie nieco sił i energii zostawić w Khiri Khan i wspaniałym parku Khao Sam Roi Yo. Natomiast teraz dobrze się dzieje, że już tu jestem i że wysiadam na dworcu dużego nadmorskiego kurortu. Czuję, że mimo wszystko nie jestem jeszcze w pełnej formie i parę dni wczasów na złotych piaskach z pewnością dobrze mi zrobi.

Jednak, by rzucić wszystko i wyciągnąć się na plaży przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Mimo iż przyjechałem pociągiem i wysiadłem w centrum miasta, to do hotelu mam tym razem spory kawałek. Odwrotnie niż parę dni temu, kiedy to z dworców autobusowych położonych poza miastami musiałem drałować z plecakiem do centrum, teraz z dworca w centrum muszę iść 5 km do zarezerwowanego za miastem hotelu. Dlaczego tak daleko? Ano połasiłem się na mały domek za niespotykanie niską cenę (zwłaszcza w takim miejscu, jak mocno turystyczne Hua Hin) i teraz muszę jak zwykle w tej części świata w okropnym upale, do niego dojść. Strasznie męczący spacer. Cienia ani ciut, ciut, więc ilekroć spotykam jakieś drzewo lub trochę wysuniętego dachu robię przerwę. Po prawie dwóch godzinach jestem pod wskazanym adresem. Wąska, ślepa uliczka gęsto zabudowana niskimi domami, kończy się wcześniej niż poszukiwany przeze mnie numer. O!!! Cum grano salis zawracam i po raz drugi uważnie badam teren. Nic. Nie tylko numeru, ale nawet domu przypominającego ten ze zdjęcia z internetu. Jeszcze raz sprawdzam wszystko na booking.com. Adres się zgadza. Jest numer telefonu z kierunkowym w Malezji. Będzie drogo, ale dzwonię. Nikt nie odbiera. By dokonać rezerwacji musiałem dwa dni temu wpłacić zaliczkę i coś mi się wydaje, że ktoś zrobił mnie w bambuko. Szukam jeszcze raz – ulica nie jest długa. Teraz już jestem pewien, że padłem ofiarą oszustwa. W tym momencie nie tak bardzo jednak chodzi mi o pieniądze, które straciłem na rezerwację (od razu wyjaśnię, że po reklamacji w booking.com i paru tygodniach oczekiwania, cała suma wróciła z powrotem na moje konto) ile o powrót z ciężkim plecakiem w promieniach nieznośnie prażącego słońca (zrobiło się już południe) do miasta i poszukiwanie nowego noclegu. Z tym pierwszym pomagają mi jak zwykle pomocni Tajowie. Kobieta, której pytam o poszukiwany adres i pokazuję zdjęcie domu, który miał być moją bazą, najpierw przecząco kręci głową, a potem wyciąga z podwórka swój skuter i zaprosiwszy mnie na tylne siedzenie podrzuca do centrum. Nie wiem czy to fart, czy nadzwyczajna uprzejmość tutejszych ludzi. Z drugim problemem też idzie mi nie najgorzej. W kilkupiętrowym hotelu, niedaleko plaży znajduję miejsce w pokoju z kilkoma leżącymi na podłodze materacami. No cóż – nie jest to mały, wymarzony domek, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma i tak to właśnie wygląda. Miałem w kurorcie Hua Hin odpoczywać i się regenerować, a miast tego resztki sił straciłem na poszukiwanie swojego miejsca. Trudno. Posiedzę tu po prostu jeden albo dwa dni dłużej i będzie dobrze.

O siedzeniu raczej mowy nie ma. Nie to, żebym się jakoś wielce wysilał, bo za dużo do roboty w Hua Hin nie ma, ale zawsze coś się znajdzie, żeby ten mój krótki pobyt w kurorcie był przynajmniej trochę aktywny. Mówi się, że najlepszy odpoczynek to aktywny odpoczynek i ja jak najbardziej się z tym zgadzam. Najpierw poznaję miasto i ku mojemu zaskoczeniu pomiędzy wysokimi hotelami i nowoczesnymi wieżowcami znajduję kilka krzyżujących się z sobą romantycznych, egzotycznych, wypełnionych straganami uliczek. Wprawdzie im bliżej morza tym bardziej stragany ustępują miejsca restauracjom i wszelkiego rodzaju kafejkom, ale to w niczym nie przeszkadza. Bez wątpienia spacery po mieście w porze południowej są znacznie przyjemniejsze niż wylegiwanie się na rozgrzanym niczym rozpalony węgiel piasku. Na plażę wybieram się dopiero tuż przed zachodem słońca. Teraz przyjemny wiaterek i świeża bryza od morza pozwala relaksować się świetnymi widokami i długą wędrówką wzdłuż rozbijających się o brzeg fal. Podobnie jest też wcześnie rano. Uwielbiam te długie spacery o wschodzie słońca, pustą o tej porze dnia plażą.

Trzeciego dnia kurowania się w kurorcie daję za wygraną. Wyruszam w teren. Od dwóch dni korci mnie widok za oknem. Tuż za miastem wapienna góra Hin Lek Fai Hill wznosząca się na 163 metry nad poziom morza, nieustannie, gdy wracam do hotelu, mruga mi kusząco okiem. Obiecałem sobie wprawdzie, że przez parę dni nie będę podejmował żadnych extra wyczynów, ale czy kilkugodzinny wypad na stumetrową górkę można nazwać wyczynem? Z pewnością nie. Zatem ostatni dzień przed wyjazdem do kilkumilionowej metropolii, stolicy Tajlandii, spędzam na łonie natury. Wspaniale się czuję skacząc po skałach między gęstymi krzakami i wysokimi drzewami, a widok rozpościerający się z kilku punktów widokowych jak zwykle wynagradza mi króciutką wspinaczkę.

Czuję, że mój organizm po chwilowej niedyspozycji sprzed paru dni, doszedł w kurorcie Hua Hin już do pełni sił i nic nie stoi na przeszkodzie by ponownie wsiąść w pociąg i kontynuować podróż po Tajlandii. Jutro ruszam do Bangkoku.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł