Po nadzwyczajnym, przepełnionym wrażeniami dniu, nie chce mi się jeszcze jechać dalej. Jednak podróżowanie to nie tylko rozrywka, ale czasem i ciężka praca, przeto chcąc, nie chcic zaczynam się pakować i szykować w dalsza drogę. W tym celu muszę najpierw trochę pobiegać po mieście, zorientować się gdzie są jakie dworce autobusowe i dokąd odjeżdżają autobusy. Od razu w pierwszym biurze podroży, do którego wchodzę by dowiedzieć się gdzie szukać dworca, zmieniam wszystkie swoje plany. Nie bez uśmiechu na ustach zresztą, bo jak wspomniałem nie chce mi się jeszcze opuszczać sympatycznego Siem Reap. Zamiast pytać o autobus, wzrok mój przekuwa reklama wycieczek do pływających wsi. Już przyjeżdżając do Siem Reap kilka dni temu, wiedziałem, bo czytałem, że i te cuda będę chciał odwiedzić, ale pewnie przeżycia z Angkor Wat tak mną wstrząsnęły, że zupelnie o tym zapomniałem. Skoro jednak łaskawy los sam mi o nich przypomina to niedorzecznością by było nie skorzystać – myślę i już przeglądam prospekt. Tak zwanych pływających wsi, czyli wiosek zbudowanych na wodzie wzdłuż rzeki jest w okolicy kilka. Najczęściej odwiedzana i chyba najsłynniejsza Chong Kneas oddalona jest zaledwie o 20 minut jazdy samochodem lub niecałą godzinę tuk-tukiem. Równie blisko jest mala, ale za to bardziej romantyczna Gecko. Jedynie do Kompong Pluk, leżącej na stosunkowo niedostępnym terenie, a która, przynajmniej według przewodnika, najbardziej pożera umysł swoją nieprzeciętną architekturą, dostać się jest nieco trudniej. No cóż – skoro coś ma mi pożreć mózg, to niech to będzie Kompong Pluk – decyduję. Wyjazdy mikrobusem są codziennie o 7 rano i popołudniu o 14. Z doświadczenia ostatnich dni wiem, ze częściej i mocniej pada przed południem. Jasne, że w porze deszczowej, a w takiej się właśnie znajduję, wszystko jest możliwe i wszystko się może zmienić jednak intuicja podpowiada mi bym kupił bilet na jutro na 14-tą.
Nazajutrz, o umówionej porze, spod biura jadę tuk-tukiem na tzw. umszlag plac, gdzie czeka już parę gości z innych hoteli. Wszyscy razem ładujemy się do niewielkiego busika. Nikt nie przypuszcza jeszcze co nas za chwilę czeka. Godzinna przejażdżka z kolanami pod broda po kambodżańskich bezdrożach to przeżycie nieporównywalne z żadnym innym. Najbardziej cierpi oczywiście mój tyłek, który to choć przyzwyczajony do niewygód, nie może sobie poradzić z uderzeniami o twarde siedzenie na każdej dziurze, których wydaje się być nieskończenie wiele.Tym większa panuje we mnie radość, gdy po wydawałoby się niekończącej się drodze bez drogi, samochód w końcu zatrzymuje się przy nabrzeżnej skarpie i możemy opuścić to metalowe pudełko. Wyprostowując z ulga nogi, przesiadamy się na drewnianą lódź z równie drewnianymi siedzeniami.Te dla naszych obolałych czterech liter nie stanowią już problemu. Łódź płynie gładko z nurtem rzeki i nie podskakuje. Zresztą nawet gdyby było inaczej pewnie bym tego nie zauważył, bo wzrok mój i umysł zajęte są czymś znacznie bardziej frapującym. Oto płyniemy, gdzieś wydaje się na końcu świata, niezbyt szeroką, wylewającą się tu i owdzie poza koryto rzeką, a wokół roztaczają się trudne do pojęcia, a co dopiero do opisania, widoki. Rzeka jest tu chyba wszystkim, co mieszkający wzdłuż niej ludzie posiadają. Niektórzy mężczyźni stojąc po pas w wodzie rozrzucają i wyciągają sieci, inni próbują tego samego chybocząc się w niewielkich łódkach, a jeszcze inni reperują lub konserwują te łódki przywiązane do drewnianych pomostów. Kobiety za to opanowały obydwa brzegi rzeki. Tu się pierze, używając kijów, gotuje w garach ustawionych na metalowych beczkach, pod którymi podłożony jest ogień i uważa na dzieci, których jest tu naprawdę mnóstwo. A dzieci jak to dzieci; jedne bawią się w wodzie, inne biegają po glinianych nasypach lub skaczą po wyciągniętych na brzeg łodziach. Im dłużej płyniemy, tym zabudowa drewnianych domów na wysokich palach, po obu stronach rzeki staje się gęstsza, a ludzi jest więcej. W końcu, gdy dom stoi przy domu, a przy brzegu trudno znaleźć miejsce by zacumować lódź, domyslam się, że jesteśmy w samym centrum Kompong Pluk. Tutaj znalazłszy nie bez trudu miejsce, nasz kapitan przywiązuje lódź do długiego drewnianego pomostu i wypuszcza nas na ląd. Dalej będziemy zwiedzać wioskę o suchej nodze, maszerując jedyną, dosyć szeroką, biegnąca wzdłuż rzeki, drogą. Spacer w kierunku błyszczącej się w dali świątyni, robi kolosalne wrażenie. Czerwona, gliniasta droga kontrastuje niesamowicie z niebieskimi w większości domami, postawionymi i tutaj na wysokich palach, a uśmiechy taplających się w kałużach, półnagich dzieci kontrastują z kolei z niebywałą biedą, wyzierającą zza każdego zaułka. Pewnym sposobem na poprawienie bytu miejscowej społeczności są turyści i jak przekonujemy się po pierwszych paru krokach jest on skrzętnie wykorzystywany. Od razu podchodzą do nas kobiety z torbami cukierków, słodzonych napojów, czipsów i innych “dobrodziejstw” zachodniej cywilizacji, namawiając nas byśmy cokolwiek z tego kupili dla ich dzieci. Szczęściem nikt z nas tego nie robi. Jest inny, dużo lepszy sposób, by pomoc tutejszym dzieciom. Przy samej świątyni, czyli w środku wioski, jest szkola, a przy niej sklepik ze szkolnymi artykulikami. Kupuję parę zeszytów, kilka ołówków i zanoszę do klasy, w której odbywają się właśnie zajęcia. Na mój widok dzieciaki wstają z miejsc, czym trochę mnie krepują. Rozdaję ołówki i zeszyty i by nie przeszkadzać w lekcji z poczuciem spełnienia dobrego uczynku, szybko opuszczam klasę. Pewnie z gumy do żucia, czekolady czy coca-coli dzieciaki ucieszyłyby się bardziej, ale mam nadzieje, że tego rodzaju pomoc lepiej przysłuży się jednemu czy drugiemu w wyjściu z marazmu, otaczającej rzeczywistości i bardzo serdecznie wszystkich odwiedzających takie miejsca do takiej pomocy namawiam. Niestety z mojej grupy, w której wszyscy ochoczo pstrykają zdjecia bawiącym się wokół dzieciom, nikt już do sklepiku z zeszytami nie wchodzi. Szkoda!
Po krótkim pobycie w szkole, muszę gonić grupę, która w tym czasie jest już w świątyni. Zgubić się w Kompong Pluk wprawdzie nie jest mozliwe, bo droga jest tylko jedna, ale znalezc przy brzegu lódź zaparkowaną miedzi dziesiątkami, a może setkami innych bliźniaczo do siebie podobnych, to jest już sztuka. Trzymamy się zatem blisko przewodnika, wracamy do naszej łajby i gdy odbiwszy od brzegu wydaje się, ze będziemy wracać pod prąd, niespodziewanie płyniemy dalej z nurtem. Okazuje się, ze biuro organizujące nasz wyjazd, przygotowało nam jeszcze niespodziankę w postaci dodatkowej atrakcji. Płyniemy do nieodległych lasów namorzynowych. Ta pionierska formacja roślinna, występująca niemal w całej strefie międzyzwrotnikowej, szczególnie godna uwagi jest w okresie pory deszczowej, kiedy to lasy prawie po kolana zanurzone są w wodzie i można cudownie spacerować po nich kajakiem. Takie kajaki czekają już na nas, gdy tylko dobijamy do restauracyjnego statku, przycumowanego przy samym zatopionym w wodzie lesie. Kajakowa wycieczka , jako niezła turystyczna atrakcja, to tez jeden ze sposobów utrzymania się kilkudziesięciu rodzin tubylczej społeczności. Jest to, jak widać, zajecie tylko dla kobiet. W czasie gdy pewnie ojcowie z synami łowią ryby lub reperują łodzie, matki z córkami obwarzą turystów. Matka wiosłuje z przodu, a córka trzymając z tylu ster, sprytnie lawiruje miedzy drzewami. Za taką przejażdżkę trzeba zapłacić dodatkowo 5 dolarów i nie powiem, żeby nie było warto, ale zbyt duży tłok i częste korki na trasie nie pozwalają zbytnio nacieszyć się wspaniałościami natury jakimi są lasy namorzynowe.
Krótko przed zachodem słońca nasz kapitan obiera powrotny kurs i dając całą naprzód, męcząc się trochę z prądem rzeki po kilku kwadransach wysadza nas przy tym samym glinianym nabrzeżu, przy którym kilka godzin temu wysiedliśmy, strasznie otrzaskani z ciasnego busika. Teraz trzeba nam do niego wrócić. Nie wiem dlaczego, ale droga powrotna wydaje mi się być szybsza i nie tak trzęsąca. Może dlatego, ze słońce już zaszło i jej nie widzę? A może dlatego, ze myśli zajęte mam jeszcze czymś innym? Myślami jestem jeszcze w kolorowym Kompong Pluk i pewnie jeszcze jakiś czas w nim zostanę. Mam nadzieje, ze Wy tez patrząc na poniższe zdjecia.
Po powrocie do hostelu z letargu wybudza mnie wisząca na ścianie mapa. Jutro ruszam w dalszą podroż przez Kambodżę – tylko dokąd? Niech no spojrzę 😉
Brawo Witusiu ! pieknie pomyslales i sie zachowales!