Trudno powiedzieć czy to był dobry pomysł, by z Malezji do Tajlandii przeprawiać się mikrobusem. Po prostu nie było innej opcji, a jeżeli nawet jakaś była to na tyle skomplikowana, że jej w ogóle nie znalazłem. Do tej pory nigdy w ten sposób nie podróżowałem, więc pakując się na tylne siedzenie do pełnego już samochodu nie bardzo wiem czy się cieszyć czy lepiej powstrzymywać swoje pozytywne emocje na wodzy by, w którymś momencie nie poczuć tak bardzo nielubianego uczucia zawodu. Nie zawiodłem się.

Największe emocje jak zawsze towarzyszą wjazdowi na granicę. Jako osoba pamiętająca co się działo w trakcie przekraczania granicy między Polską i NRD nie mówiąc między NRD i RFN, chyba już nigdy nie pozbędę się lęku, który od wtedy towarzyszy mi na wszystkich granicach świata. Wtedy mając 15 lat wracając z ojcem maluchem z RFN-u musiałem enerdowskim celnikom oddać bardzo dla mnie cenne kolorowe gazety Bravo z plakatami największych rockowych zespołów. Pewnie od tamtej chwili ciągle się boję co tym razem będę musiał oddać lub do czego się tym razem panowie w zielonych mundurach przyczepią. Strach przed tym pierwszym – co mi zabiorą? opanowałem pewnym prostym sposobem. Nigdy nie mam przy sobie niczego z czym trudno byłoby mi się rozstać (z wyjątkiem przybornika: nóż, widelec, łyżka, który zabrali mi ze względu na nóż, w Peru). Na drugą rzecz – do czego się przyczepią? Metody nie mam. Muszę po prostu czekać. Do tej pory nigdy, a granic było już bardzo dużo, nikt zbytnio do niczego się nie czepiał – co nie znaczy, że tym razem tak nie może być- myślę i z udawanym spokojem dalej czekam. Nie jest. Jest najwygodniej i najspokojniej jak tylko mogę sobie wyobrazić i właśnie w tym momencie czuję, że pomysł ze zorganizowanym przejazdem przez granicę był jak najbardziej genialny. Kierowca zbiera paszporty, załatwia wszystkie formalności. My tylko z bagażem przechodzimy przez kontrolną bramkę i ponownie zajmujemy miejsca w busie. Trwa to wszystko niewiele ponad dwadzieścia minut i ot właśnie już jestem w Tajlandii. Z nosem przyklejonym do szyby, z nieukrywaną ciekawością, przyglądam się dosyć zmienionym krajobrazom. Zalesione malezyjskie pobocza zmieniły się w zielone pola ryżowe, a w miejsce meczetów ze smukłymi minaretami stanęły liczne kapiące złotem buddyjskie świątynie. Mniej więcej w połowie drogi, w Phatthalung mamy, a w zasadzie mam krótką pauzę. Reszta grupy jedzie dalej, nie mam pojęcia dokąd. Ja wysiadam i w małym pomieszczeniu (chyba jest to coś co nazwalibyśmy biurem podróży) czekam na drugi bus do Krabi. Znaczy się mam przesiadkę, dochodzi do mnie po chwili i trochę  trwa zanim pojmuję co? gdzie? i jak? Jednak mimo sporych trudności komunikacyjnych wszystko idzie gładko i po paru chwilach i tak już mi potrzebnych do rozprostowania nóg, ponownie siedzę w autobusie. Po południu wysiadam na dworcu w Krabi.

Cholera – mimo wszystkich różnic miedzy Malezją i Tajlandią to jedno widać pozostaje niezmienne. Dworzec autobusowy znowu usytuowany jest 10 km za miastem i nijak mi dostać się do hostelu pieszo. Jak zwykle w takich sytuacjach i w takich miejscach, zanim jeszcze na dobre wysiadam z autobusu, już jest ochoczy do pomocy w niesieniu bagaży kierowca parkującej obok taksówki. To, że ostatnio zdarzyło mi się parę razy skorzystać z tego środka lokomocji, nie znaczy, że przesiadłem się nań na stałe – z pewnością nie! Ku zaskoczeniu i taksówkarza i kierowcy naszego busa, pięknie dziękuję i obciążony plecakiem ruszam pieszo w kierunku miasta licząc, że znajdę jakiś miejski autobus czy coś takiego. Po paru krokach coś takiego, znajduje mnie. Odkryty pick-up z paroma ludźmi na pace, kursujący regularnie między dworcem, a centrum podrzuca mnie do miasta dziesięć razy taniej niż odrzucone taxi. Z tą różnicą jednak, że taksówką podjechałbym pod same drzwi hostelu, a korzystając z publicznego transportu muszę się jeszcze nagimnastykować: i umysłowo – jak go znaleźć w labiryncie uliczek, w których nawet Google wariuje, i fizycznie, bo trzeba się namaszerować z nielichym obciążeniem. Półtora kilometra to już nie taki problem, ale zawsze.

Hostel znajduję troszeczkę na uboczu dokładnie po drugiej stronie gwarnego centrum. Jest super. Pokój wprawdzie kilkuosobowy, ale póki co jestem sam, a na dodatek mam do dyspozycji lodówkę, kuchenkę i…i telewizor, co w trakcie mistrzostw świata w piłce nożnej ma niebagatelne znaczenie J Ale to dopiero jutro. Dzisiaj nikt nie gra, a nawet gdyby grał i tak jestem zbyt podniecony i zbyt ciekawy nowego państwa by się zajmować chłopcami biegającymi za piłką. W recepcji zasięgam, na ile to możliwe, języka o atrakcjach w okolicy i już mam plan. Dzisiaj tylko szybko jeszcze raz do miasta na zakupy, a od jutra zwiedzam. Zwiedzam, zwiedzam, bo naprawdę jest co. Trzy miejsca, które koniecznie muszę odwiedzić to: Park Narodowy Mu Kho Phi Phi, Plaże Nang Beach i Railay Beach no i perełka okolicy Tiger Cave Mountain Temple, czyli świątynia Buddy w górach z jaskinią tygrysa. Teraz jeszcze transport. Wprawdzie Krabi, niewielkie, bo liczące zaledwie 25.000 mieszkańców miasto w południowo-zachodniej części Tajlandii, położone na wybrzeżu Morza Andamańskiego, to popularny kurort i z dojechaniem nawet do najodleglejszych plaż, czy innych turystycznych atrakcji nie ma żadnych problemów, to mnie jednak takie zorganizowane wyjazdy nie bardzo odpowiadają. Mimo, że jest wygoda, bo przywiozą, pokażą i odwiozą, to jednak nie o takie zwiedzanie mi chodzi. Oprócz tego by coś zobaczyć trzeba jeszcze coś przeżyć, a mnie najlepiej przeżywa się samemu lub maksymalnie we dwoje. Nie przepadam za turystyką grupową. Zostaje zatem rozejrzeć się za najpopularniejszym jak się wydaje środkiem lokomocji w tej części świata, czyli za skuterem. W hostelu mają, ale za bajońską sumę 6 dolarów na dzień. Wiem, wiem, brzmi tanio, ale dla mnie, przyzwyczajonego do cen z Indonezji, gdzie płaciłem za taki skuter 3 dolary dziennie, to 100 procentowa podwyżka jest nie do zaakceptowania. Niestety, po przetestowaniu kilkunastu wypożyczalni w mieście, licząc, że znajdę coś tańszego, będę chyba musiał tę „drożyznę” jakoś przełknąć. Widać Tajlandia, przynajmniej jeżeli chodzi o skutery (reszta dóbr typu hostele i żywność jest porównywalna albo różni się nieznacznie) jest sporo droższa. No trudno. Po negocjacjach udaje mi się wypożyczyć skuter na dwa dni za 10 dolców i z było nie było z 20-to procentowej obniżki jestem i tak bardzo zadowolony. Zaoszczędzone dwa dolary to już całkiem przyzwoity obiad. A propos obiad. W tym zakresie Tajlandia przebija ciut Indonezję, a bije na głowę Malezję, gdzie jak wiadomo z powodu ramadanu najczęściej głodowałem albo stołowałem się w chińskich dzielnicach. Tutaj oczywiście również podstawą wszelkich dań też jest ryż lub makaron, ale dodatki czy to warzywa, czy mięsa, a nade wszystko przyprawy i sosy nie mają sobie równych.

No to co? Skuter przygotowany stoi pod domem, żołądek pełny, plecak spakowany, nic tylko ruszać. Kierunek Park Narodowy Mu Kho Phi Phi – 25 km stąd. Z tablicy informacyjnej przy wejściu wynika, że do punktu widokowego na szczycie jest 3,7 km. To, przy spokojnym tempie marszu, powinno zająć około 2,5 godzin. Rzeczywiście tyle zajmuje. Absolutnie wspaniała wędrówka, prowadząca przez dziewiczy las, ścieżkami pnącymi się czasem pod kątem 45 stopni. Czasem są to schody, a czasem śliskie gliniane wąwozy, które pokonać można tylko trzymając się lian lub wystających korzeni. Niesamowicie spocony (wilgotność powietrza 100%) i tak samo zmęczony docieram w końcu do pierwszego miejsca widokowego. Coś wspaniałego! Ale to jeszcze nie szczyt. By dotrzeć na samą górę muszę się jeszcze trochę natrudzić. Niczym górska kozica przeskakuję z kamienia na kamień po stromych skałach i dopiero ten trud opłaca się ponad miarę. Teraz dopiero, stojąc na szerokim na 13 i wysokim na 10 metrów głazie w pełni mogę ogarnąć zapierający dech w piersiach widok na całą dolinę. W pierwszej chwili nie jestem pewien czy to co widzę naprawdę jest tak cudowne czy może moja percepcja wzroku została zaburzona trudami wspinaczki. Biorę parę głębszych wdechów, doprowadzam organizm do biologicznej równowagi, przecieram oczy, a obraz przede mną pozostaje niezmienny. Znaczy się ze mną wszystko w porządku, tylko po prostu trudno uwierzyć w to co widzę, tym bardziej, że im dłużej patrzę tym widok staje się jeszcze piękniejszy. Właśnie tak sobie wyobrażałem Tajlandię. Nizinne, nadmorskie, zielone tektoniczne zapadlisko wypełnione aluwialnymi osadami urozmaicone zbudowanymi z wapieni pagórkowatymi wzniesieniami, których wysokości osiągają nawet 300 m n.p.m. Cudownie! Nie mogę się napatrzeć ani nafocić. Szkoda tylko, że przysłaniające słońce grube chmury nie pozwalają wydobyć z aparatu fotograficznego odpowiednich kolorów. No cóż – coś za coś. Jest pora deszczowa więc zdjęcia nie wychodzą najlepsze, ale za to wędrówka łatwiejsza. Nie wyobrażam sobie pokonywać tych stromych zbocz w porze suchej przy ponad 40 stopniowym upale. Przy tym wszystkim i tak mam trochę szczęścia. Tyle co zeskoczyłem z urwistych skał i ponownie stoję na poprzednim punkcie widokowym z tym tylko, że teraz przed sobą nie widzę już kompletnie nic. Parę chwil starcza by nadchodzące od morza chmury zasłoniły całą dolinę, pozbawiając następnych wspinaczy nie tylko wspaniałych, ale jakichkolwiek widoków. Udało się mi być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, udowadniając po raz któryś, że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje… tym razem niezłe widoki. Widoki i nie tylko. Daje też sporo czasu. Zwiedziłem park, wracam do miasta, a do wieczora jeszcze bardzo daleko. Spokojnie zdążę jeszcze dziś odwiedzić jaskinię tygrysa uważaną według wszystkich przewodników za jedną z największych atrakcji rejonu Krabi. Przy wejściu do jaskini witają mnie dosłownie ze wszystkich stron na szczęście nieruchome, złote tygrysy. Według legendy dawno, dawno temu ową jaskinię zamieszkiwał potężny malezyjski tygrys i teraz mam z lewej tygrysa, z prawej tygrysa, z przodu i z tyłu też, a między nimi mnóstwo innych pozłacanych figurek wszystkich świętych i nie tylko. Czuję się dosłownie jak w krainie z 1001 nocy i z początku nie bardzo wiem jak się w tym połapać. Na wszelki wypadek parkuję motorek na parkingu z daleka od tygrysów i pieszo ruszam na poszukiwanie jaskini. Nieduży to problem. Jak można przypuszczać prowadzą do niej wszystkie ścieżki no i oczywiście kilkadziesiąt schodów. Po górkach to już się dzisiaj dosyć nabiegałem, ale te parę stopni mniej lub więcej nie zrobi już chyba różnicy. Przebiegam je szybko, dziwiąc się trochę, że w internetowych opisach i na forach ludzie tak straszliwe narzekali: że ciężko, że schodów dużo i że takie strome, że na drugi dzień bolą mięśnie itd., itp. Hm – mnie te schody jakoś specjalnie nie zmęczyły. Ale jaskinia też jakoś specjalnie nie zachwyciła i naprawdę nie wiem czym się ludzie tu aż tak bardzo ekscytują. Wracam trochę zawiedziony i tuż przed samym wyjściem po prawej stronie dostrzegam jeszcze jedne schody. Wprawdzie robi się już późno, ale skoro już tu jestem to spojrzę i tam. Nie zwracam uwagi na tabliczki przed schodami i to jest mój błąd, o którym przekonuję się za kilkanaście minut. Schody się kręcą i są na tyle strome, że nie widać gdzie się kończą, a nie kończą się chyba nigdzie. Pokonuję 100, potem następne 100 i następne i następne. Gdy na 600 dalej nie widać końca, wyraźnie zaczynam słyszeć głos zmęczenia. Siadam sobie na murku i zaczynam z nim dyskurs. On –  nogi bolą. Ja –  nic to. Trochę dam jeszcze radę. On – nie wiadomo ile tych schodów jeszcze jest. Ja – e tam. Kiedyś się skończą. On – ale wody już brak . Ja – na takie dictum jestem bezradny i czuję się pokonany. Wracam! Wracam i się zastanawiam – jeśli pokonałem sam siebie to przegrałem czy wygrałem?  Hm – w sumie nie wiadomo. By tę sytuację wyjaśnić postanawiam wyjść na remis i wrócić tu pojutrze. Obiecuję to nie tylko sobie, ale i małpom okupującymi praktycznie wszystkie schody, poręcze i pobliskie krzaki, bo tak jakoś głupio na mnie patrzą i chyba po kryjomu się podśmiewują. Jeszcze tu wrócę , obiecuję ponownie i już układam plan jak to zrobić. Motorek muszę oddać pojutrze o 9 rano. Jutro jadę nad morze. Zatem pojutrze o 6 rano przyjadę tutaj, zdobędę szczyt i przed 9 wrócę.

Nad morzem za to luz, laba i rozmasowywanie zbolałych kości. Ale powoli – zanim dojechałem do plaży i położyłem się na łóżku przygotowany do tajskiego masażu to jeszcze coś się działo. Już sama ponad 20-to km droga skuterem między wysokimi wapiennymi górami i soczysto zielonymi palmami to niezła frajda. Tak samo spacer po nadmorskim kurorcie Mu Ban Lila Valley i znakomity tajski obiad w jednej z licznych knajpeczek zapisał się złotymi literami w mojej pamięci, a wędrówka po szerokiej plaży i urwistym klifie z widokiem na typową w tym rojenie świata zatokę, z której niby grzyby na łące wyrastają wapienne kolosy, również dostarcza niebanalnych wrażeń. Szkoda tylko, niebo coraz bardziej się chmurzy i pewnie za chwilę spadnie siarczysty monsunowy deszcz. W takich warunkach dalsze spacery nie bardzo mają sens. Powrót na motorku do domu tym bardziej. Jedyne co pozostaje to przeczekać chwilę w jakimś uroczym zakątku. Tokowy znajduje się jak na życzenie na samej plaży. Turystów o tej porze mało, prawie wcale, więc gabinety masażu, których jest tu mnóstwo, kuszą nie tylko mile uśmiechającymi się masażystkami, ale i bardzo nisko ceną. No cóż skoro tak kuszą, a deszcz tuż tuż i nogi po wczorajszym trekingu jeszcze bolą, to nie pozostaje mi nic innego jak posłusznie położyć się na bambusowym łóżku, zatopić wzrok w coraz bardziej wzburzonej błękitnej zatoce i poddać się relaksującemu dotykowi tajlandzkich rąk. Uf. Aż tak relaksujące to nie było. Tajlandzki masaż polegający na ugniataniu ciała momentami jest nawet bolący, ale za to po takiej godzinnej obróbce czuję się znowu jak młody Bóg. Praktycznie prosto z łóżka mógłbym już znowu lecieć w góry. Deszcz przeszedł bokiem. Wydaje się, że się rozpogadza. Jadę jeszcze na drugą, sąsiednią plażę. Tu już zupełna laba. Nie spaceruję, nie zwiedzam, nie biegam. Po prostu siedzę i w ciszy przerywanej tylko pluskiem fal o brzeg kontempluję swoje szczęście.

Szczęście, którego nawet ulewny, monsunowy deszcz, który dopada mnie w drodze powrotnej i w jednej minucie przemacza do suchej nitki, nie jest w stanie zmącić. Mokry, schowany pod jakimś przydrożnym daszkiem, ociekając wodą i ciesząc się z każdej chwili, którą nawet w takich warunkach przyszło mi przeżywać, „czekam na wiatr co rozgoni ciężkie, zmęczone zasłony”. Na szczęścicie, bo przecież mówimy o szczęściu, parę chwil temu kupiłem nieprzemakalną, gumową torbę więc aparat, dokumenty i telefon nie pływają w wodzie, a cała reszta wyschnie i będzie znowu dobrze. Posiadanie gumowej torby o tej porze w Tajlandii to też szczęście.

Przez noc się wypadało i rankiem, zgodnie z danym sobie i małpom przyrzeczeniem, ponownie jestem u stóp schodów prowadzących do buddyjskiej świątyni nad jaskinią tygrysa. Jest tych schodów dokładnie 1237 i każdy ma około 30 cm wysokości. Jest się z czym mierzyć. Po paru minutach jestem w tym samym miejscu, w którym skończyłem przedwczoraj. Wszystko jest prawie tak samo, oprócz tego, że teraz jestem sam. Pora taka zupełnie nie turystyczna – jest wpół do siódmej, słońce świeci zupełnie z innej strony i małpy jakieś takie zbite z tropu. Nieprzyzwyczajone pewnie, że o tej porze ktoś się tu pojawia i że nie ma ze sobą ani plecaka, ani torby w której można by znaleźć coś do jedzenia. Dają więc mi spokój i jak gdyby nigdy nic zajmując się swoją poranną toaletą, już się tak głupio na mnie nie patrzą. Jest mi to oczywiście bardzo na rękę. Nigdy nie wiadomo co takiej małpie przyjdzie do głowy, natomiast wiadomo, że czasami potrafią być bardzo agresywne. Kto wie czy bezpośrednie spotkanie z ich kłami i pazurami nie jest równie bolesne jak te z królującym tu ongiś tygrysem(?) Nie mam ochoty sprawdzać i zdając sobie doskonale sprawę, że dzisiaj królują tu one, przeskakując stopień po stopniu uprzejmie schodzę im z drogi. Ostatnie 80 schodów jest najtrudniejsze, ale za to widoki odsłaniają się coraz ładniejsze. Na samej górze patrząc w dół czuję się jakbym patrzył z samolotu. Łaaał!!! Świątynia Tham Sua nie dość, że porywa niesamowitymi widokami sponad chmur to jest jeszcze całkiem interesującym miejscem. Nie dość, że jest to buddyjskie centrum medytacyjne, to jeszcze znaleziono tu kamienne narzędzia, odłamki ceramiki i odciski stóp Buddy, nadające miejscu sporego znaczeniu archeologicznego i historycznego. Tak mi się medytowanie nad chmurami, z Buddą za plecami, podoba, że ani się spostrzegam, a tu zbliża się dziewiąta i czas wracać. Trzeba oddać motorek. Zbiegam jak najszybciej potrafię przeskakując po dwa schody na raz i zatrzymawszy się gdzieś tak w połowie drogi dla zaczerpnięcia tchu – trach! (!!!) Opaska? Gdzie jest moja opaska na głowę? Ta kupiona w  Australii. Zostawiłem na górze na balustradzie. Sacrebleu – zakląłby szpetnie po francusku nie tylko książę pan, ale pewnie każdy na moim miejscu. Ja wykrztuszam ledwo słyszalne, bo tchu w piersiach brak, niemieckie – scheisse i dawaj z powrotem na gorę. Ponadplanowe 600 trzydziestocentymetrowych schodów robi swoje. O godzinie 10 przy śniadaniu jestem zmęczony jak po całym pracowitym dniu, który mi się dopiero zaczyna. Znacznie zwalniam tempo. Po śniadaniu już tylko zwiedzam śliczne małe miasteczko Krabi położone w dorzeczu rzeki Pak Nam Krabi, a wieczorem już z zanurzonym w mapie nosem ustalam dokąd ruszyć dalej. Najpopularniejszy w Tajlandii kurort Phuket leżący po przeciwnej stronie zatoki odpada. Zbyt turystyczny. Chyba pojadę dalej na północ w kierunku Bangkoku.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł