[autor: Jolka]

Do Moni na wyspie Flores dotarliśmy samochodem wynajętym wraz z kierowcą – szaleńcem, jak się okazało po drodze. Trasę, którą autobusy pokonują w cztery godziny wariat przejechał we dwie. Drogi na Flores są wąskie i strasznie kręte: zakręt w lewo, zakręt w prawo i za dziesięć metrów następny w lewo. Normalny kierowca prowadzi nie spieszniej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, my jechaliśmy chwilami setką, obijając się o siebie nawzajem na tylnym siedzeniu i krzycząc czasem do kierowcy – „slowly” – na co on reagował całkowitą obojętnością.

Szczęśliwie dotarliśmy do Moni bez szwanku i nikogo nie rozjechawszy, za to poobijani i zmęczeni dwugodzinnym stanem napięcia. W knajpce, na którą od razu się natknęliśmy poznaliśmy Polaka, z którym Witek zaczął umawiać się na wspólną jazdę wynajętym motorem na wulkan Kalimutu – obaj chcieli obejrzeć go nazajutrz o wschodzie słońca. Ja z Aśką zamierzałyśmy dotrzeć na szczyt w ciągu dnia, bo i wulkan i jego trzy jeziorka prezentują się podobno ładniej w pełnym słońcu i ludzi wokół będzie mniej, bo wszyscy nie wiadomo po co chcą być na górze akurat o wschodzie słońca.

Nocleg znaleźliśmy w baraku, w którym nie było nic prócz ułożonych na podłodze materacy. Właściciel pokazał nam prysznic – ciemną komórkę ze szlauchem na wyposażeniu. Nie wiem co nas ostatecznie zachęciło, ale postanowiliśmy, że tam zostaniemy na noc. W nocy do naszego baraku przybyły jeszcze dwie osoby, aby się przespać – rano Witek z jednym ze współśpiących pojechał na Kalimutu, bo poznany w barze Polak się nie pojawił, a my zapoznałyśmy się z drugim towarzyszem – dobrodusznie wyglądającym Indonezyjczykiem z długimi dredami.

Wstałyśmy sobie z Aśką powoli, poszłyśmy na śniadanie do knajpki, gdzie dostałyśmy pyszne rzeczy do jedzenia – jajka, naleśniki z bananami, wyborną kawę i wyruszyłyśmy w kierunku wulkanu. Droga była asfaltowa, wokół rozciągały się pola ryżowe, z których pozdrawiali nas ludzie, za to upał był okropny. Indonezyjczycy są bardzo mili, uprzejmi, mają piękne szerokie uśmiechy, duży to kontrast z Polakami, którzy starają się na siebie nie patrzeć, mijając napotkanych na drodze bliźnich z obojętną miną. Sama tak robię oczywiście w Polsce, na nikogo nie patrzę i nikogo nie dostrzegam, tu jednak nie sposób nie dostosować się do panujących zwyczajów i trzeba przyznać, że jest to zdecydowanie fajniejszy obyczaj uśmiechać się tak do nieznajomych na ulicy.

Po zrobieniu kilku fotek malowniczych krajobrazów miałyśmy dosyć marszu pod górę w pełnym słońcu i szybko złapałyśmy motorek z panem – chłopak zawołał kolegę również na motorku i za opłatą podwieźli nas na parking położony przy wulkanie. Droga była daleka – trzynaście kilometrów.

Przy wejściu na wulkan spotkałyśmy Witka, który chodził już tam od wschodu słońca, ale poszedł z nami jeszcze raz zobaczyć Kalimutu. Widok faktycznie jest oszałamiający: kolory jeziorek są piękne, otoczenie też – szafir wody gęsty jak mleko odbija się od jasnych skał wulkanu. Ludzi prawie nie było, zapoznaliśmy tylko Holenderkę w trakcie trzymiesięcznej samotnej podróży po Indonezji. Spotkaliśmy ją później jeszcze w drodze powrotnej z wulkanu w knajpie.

Schodziliśmy skrótem – wąską dróżką przez wioskę, malowniczo: kury, psy, świnki, małe domki z ogromnymi antenami. Domki były naprawdę maleńkie, około piętnastu, dwudziestu metrów kwadratowych, kryte blachą, większość okien nie miała szyb, a jedynie wstawione pręty z cienkich bambusowych witek. W knajpce przeczekaliśmy deszcz, który nagle spadł i był prawdziwie tropikalny –  wprost strumienie lały się z nieba, Aśka tymczasem spała na deskach ułożonych na podłodze baru, a my piliśmy kawę i gadaliśmy z Holenderką.

Jak przestało padać poszliśmy wszyscy razem obejrzeć niedaleki wodospad. Był bardzo ładny, bardzo romantyczny, położony w ślicznym otoczeniu tropikalnych roślin – kwiatów, paproci o błyszczących liściach, palm, lian i Bóg wie czego. Wszystko tworzyło zachwycającą całość, jak ze scenerii filmów z Indiana Jonesem. Mimo braku stroju kąpielowego nie mogłam się oprzeć i musiałam wejść pod wodospad, zresztą to samo zrobili Aśka i Witek, a oprócz nas i Holenderki nikogo w tym cudnym miejscu nie było.

Holenderka poprosiła nas, żebyśmy nagrali na jej kamerce film z życzeniami w języku polskim dla jej taty i jego przyszłej żony, którzy w niedługim czasie będą brać ślub. Postanowiła zebrać dla nich życzenia od ludzi z różnych krajów w ich ojczystych językach. Nagraliśmy się mokrzy i szczęśliwi na tle ryczącego wodospadu. Mam nadzieję, że wyszło nie najgorzej.

I to był już koniec pięknego dnia spędzonego w Moni. Gadaliśmy do siebie, że trudno będzie powtórzyć równie piękny dzień, ale kto wie. To dopiero początek.

W Moni spędziliśmy jeszcze jeden dzień. W lejącym się żarze z nieba szukaliśmy drogi do następnego pobliskiego wodospadu. Nazwy nie pomnę. Szukaliśmy i szukaliśmy wlekąc się asfaltową drogą. Za pierwszym razem zaszliśmy za daleko, więc się cofnęliśmy, ale cofnęliśmy się za daleko, więc poszliśmy naprzód, ale poszliśmy naprzód za daleko, więc się cofnęliśmy. Miejscowi na okolicznych polach ryżowych pewnie mieli ubaw z „bule” – białych. Znaku kierunkowego żadnego na drodze nie było i jak dzięki wskazówkom pana miejscowego trafiliśmy w końcu na właściwą drogę, to się okazało, że oprócz krów nikt inny nią nie chodzi, a nawet w pewnym momencie ścieżka była zawalona konarami drzew, przez które trzeba było się przedzierać.

Tak więc znowu oglądaliśmy spektakularny widok zupełnie sami. Było ładnie, wokół brzęczało i latało leśne stworzenie, rosły piękne nieznane mi kwiaty i drzewa, a wodospad spadał z budzącą respekt siłą. Nie było mowy żeby się zbytnio do niego zbliżyć, pęd wody tamował oddech i wzbudzał silny podmuch, wokół niego wszystko falowało. Nieopodal Witek natrafił na wypływające z głębi ziemi gorące źródło więc spędziliśmy chwilę na moczeniu nóg w ciepłym strumyku, dopóki nie oblazły nas mrówki.

Podczas powrotu Witek zaproponował skrótową drogę przez tarasy ryżowe, obie zaprotestowałyśmy, ale w końcu poszłyśmy za nim i szybko się okazało, że to był błąd. Od razu zapadłam się sandałem w błoto, z którego nogę uwolniłam z trudem, zabłoconą po kostkę. Ścieżki na obrzeżach tarasów ryżowych są wąziutkie, kręte i nie przystosowane do ciężaru białych słusznego wzrostu, nawet gdy ci do grubych nie należą. Niezadowolone panie rolniczki pośpieszyły ku nam z pomocą, nawet w gniewie uśmiechnięte i grzeczne. Klnąc na czym świat stoi dałam się poprowadzić dróżką chłopcu, a jego mama prowadziła Aśkę za rękę. Witek szedł za nami. Niestety wdepnęłam kilka razy w ryż czy cebulę, bo chodzenie po tych ścieżynach było jak balansowanie na wąskim krawężniku. Jak już nas sprowadzili na asfalt to cała złość mi przeszła i dziękowałam wylewnie kłaniając się pani, jej synkowi i trzyletniej córeczce. Wszyscy byliśmy ubłoceni, najgorzej Witek. Przynajmniej wiemy, że po tarasach ryżowych nie należy chodzić.

Dzień zakończyliśmy jedzeniem i piciem piwa w przemiłym miejscu na tarasie restauracji. Na obiad było gado-gado – tofu i tempe w sosie orzeszkowym. Cudo.

 

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł