Jedną z najbardziej fascynujących rzeczy w podróży przez świat jest jej niewątpliwa różnorodność. Moim szczęściem, jako, że mam sporo czasu i brak precyzyjnego planu, jest możliwość dowolnego się do niej dopasowywania. I tak na przykład teraz, po kilku dniach spędzonych na oddalonych od głównych szlaków turystycznych peryferiach i następnych paru spędzonych wśród zabytków prastarych kultur, zapragnęło mi się znowu do współczesności, do ludzi, do miasta, a przede wszystkim nad morze. Jadę do Pattai, jednego z największych tajlandzkich miast i bezspornie jednego z największych ośrodków wypoczynkowych Azji. Miasto liczące sobie nie więcej niż 100.000 mieszkańców, co roku odwiedza ponad 6,5 mln turystów(!)

Jako, że Pattaya (tajski: พัทยา) leży nad Zatokę Tajlandzką, dokładnie po drugiej stronie Bangkoku (jakieś 120 km na wschód) niż obecnie jestem, przeto chcąc, nie chcąc ponownie czeka mnie przejazd przez zatłoczoną stolicę. Do Bangkoku dojeżdżam w miarę elegancko, choć dosyć wolno, moim ulubionym środkiem transportu, czyli pociągiem. Ulubionym, bo nie mogę się napatrzeć widokom za oknem. Pociągi mają to do siebie, że przejeżdżają przez tereny, gdzie wzrok normalnego turysty nie sięga, Ot, tu na przykład przez zamieszkane przy torowisku osady, gdzie zdaje się ludzie wiodą zupełnie inny tryb życia od tego przy drogach lub rzekach. Szkoda, że by dostać się do Pattai muszę w Bangkoku zmienić środek lokomocji na ten mniej komfortowy, droższy, ale za to szybszy, czyli autobus. Z samą zmianą nie byłoby jeszcze wiele problemu, gdyby nie kłopot z dowiedzeniem się, gdzie jest dworzec autobusowy, a potem z dostaniem się z do niego. Jakoś sobie z jednym i drugim radzę z tym, że nie bez trudu i ogromnej straty czasu. Koniec końców, po prawie dwóch godzinach poszukiwań, siedzę z plecakiem na kolanach w ciasnym minibusie i po następnych dwóch uciążliwej jazdy, z trudnością prostując nogi w kolanach, wysiadam na dużym skrzyżowaniu, obok telewizyjnej wieży, (która od tej pory będzie moim drogowskazem) w centrum drugiego lub trzeciego po Bangkoku i może Phukecie, najbardziej znanego tajskiego miasta.

Znanego przede wszystkim z trzech powodów: z przepięknych, rozciągniętych w kształt księżyca, pokrytych drobnym białym piaskiem plaż, z przynależności do jednego z miast, w którym odbywają się (lub odbywały – nie jestem pewien) kobiece turnieje tenisowe, zaliczane do cyklu WTA – PTT Pattaya Open i w końcu z posiadania opinii stolicy światowego seksu. O tym pierwszym mogę zaświadczyć od razu, bo wysiadam kilkaset metrów od plaży i to właśnie ku niej kieruję pierwsze kroki. Jest faktycznie cudowna. O tym drugim nic nie wiem i pewnie się nie dowiem. Natomiast by móc coś powiedzieć na temat tego trzeciego, pewnie przyjdzie mi poczekać do zmierzchu, bo póki, co nie widać niczego lub nikogo, kto by o tym z całą pewnością zaświadczył.

Jak naprawdę wygląda Pattaya, a jak jest postrzegana przez innych?  Jak się tu żyje i pracuje? O tym i o paru innych sprawach mam okazję dowiedzieć się już wkrótce i to nie z byle jakiego źródła, bo od mieszkającego tutaj parę ładnych lat, brata mojej koleżanki z Aachen Oli – Andrzeja. Z Andrzejem spotykam się na parkingu pod wieżą telewizyjną (jest to pierwszy raz, kiedy służy mi ona za punkt orientacyjny) i usadowiwszy się na tylnym siedzeniu jego ogromnego jak na indochińskie możliwości skutera, z ogromną przyjemnością daję się zawieść na szczyt pobliskiego klifu z nadzwyczajnym widokiem na zatokę i elegancką restauracją. Tutaj przy małej czarnej Andrzej opowiada mi nie tylko o tych wspaniałych stronach życia nad lazurowym wybrzeżem w cieniu kokosowych palm, ale i o tych ciemniejszych typu trudności dopasowania się do całkiem odmiennej kultury, co najmocniej daje się odczuć w pracy (Andrzej jest architektem i prowadzi działalność budowlaną) i co najgorsze o tych całkiem smutnych, czyli o wyzyskiwaniu młodych tajskich dziewczyn, które gromadnie przyjeżdżają z prowincji do większych miast w nadziei na poprawę swojego bytu. A że Pattaya położona blisko Bangkoku stała się największym centrum wypoczynkowym Tajlandii, przeto turyści przyciągają tu jak magnes młode, piękne dziewczyny, te z kolei nowych turystów poszukujących tanich wrażeń, rozrywek lub, bo i pewnie tacy bywają prawdziwej miłości albo nawet żon (z tym, że koniecznie muszą być sporo młodsze), ci znowu tych, którzy wietrzą dobry biznes i tak się ten seks-przemysł od lat kręci. W ciągu następnych dni, wędrując trochę bez celu, trochę dla rozrywki, a trochę w poszukiwaniu najurokliwszych miejsc miasta, mimo uważnej obserwacji, nie mogę potwierdzić by jakaś nadzwyczajna nieobyczajność miasta rzucała się w oczy. Owszem czasami można spotkać spacerującą parkę, gdzie ona wygląda na jego wnuczkę, a on na młodzieńca w podeszłym wieku. Podobno jednak czasem bywa tak, że młodość przychodzi trochę później  😉  Przypomina mi się Andrzej Poniedzielski, który opowiadał kiedyś, jak to portugalski reżyser Manuel Cândido Pinto de Oliveira, mając lat 99 zapytany przez dziennikarkę – dlaczego mimo tak podeszłego wieku tyle tworzy i reżyseruje, uśmiechnął się i odpowiedział – „cóż, młodość przychodzi z wiekiem”. Tym optymistycznym akcentem kończę temat Pattai – stolicy światowego seksu. Dodam jeszcze tylko, że najsławniejsza ulica Walkingstreet, obstawiona gęsto night klubami i klubami go-go zasadniczo niczym nie różni się od tych europejskich np. w Hamburgu czy Amsterdamie. Jedynie chyba tylko tym, że tutaj przede wszystkim słyszy się język rosyjski.

Jeżeli chodzi o piękne, szerokie, piaszczyste plaże, to bezsprzecznie mają prawo rozsławiać na cały świat położone nad nimi miasto. Spędzam na nich nie tylko kilka godzin, leżąc plackiem pod palmą, wsłuchany w plusk rozlewających się przede mną fal i obserwując wędrujących wte i wewte trochę znudzonych turystów, ale dodatkowo penetruję je od wydawałoby się niezbyt dostępnych stron. Wystarczy dojść do miejsca, gdzie plaża kończy się kamienistym klifem, przeskoczyć kilka kamieni by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Tu nie ma już turystów, a i o nudzie nie ma mowy. Pokonując olbrzymie kamienie, przeprawiając się wpław przez wąskie zatoczki, wpinając się po urwistych krawędziach nad wzburzoną wodą, można się nieźle zabawić, a przy okazji przejść na skróty (droga wzdłuż brzegu jest sporo krótsza i ciekawsza, ale pochłaniająca znacznie więcej czasu niż asfaltowa dookoła) do bogatej dzielnicy hotelowej. Tutaj faktycznie pary ze znaczną różnicą wieku widzę częściej, ale nie to przykuwa moją uwagę. Luksusowe hotele, z obłędnymi tarasami ulokowanymi nawet na najpiękniejszych, jak te tutaj miejscach widokowych, też rzadko bywają obiektami, które na dłużej przyciągają mój wzrok. Chociaż od czasu, do czasu zatrzymuję się by z satysfakcją podziwiać roztaczające się z nich widoki. Moja uwaga znacznie bardziej koncentruje się na przeciwległym wzgórzu. Spodziewam się ujrzeć z niego nie tylko panoramę zatoki, ale i całego miasta. Wejście na szczyt Phrabat Mountain, bo o nim mowa, zajmuje mi niewiele ponad 30 minut. 30 minut, które na pewno warto poświęcić. Na górze oprócz wspaniałych widoków (aczkolwiek tym razem nie zapierających dech w piersi) czekają mnie jeszcze dwie dodatkowe atrakcje. Pierwsza, niezbyt ciekawa, to pomnik zasłużonego dla Tajlandii admirała Krom Luang Chumphon, druga, znacznie bardziej interesująca, to świątynia Phra Tamnak. Mnogość kapiących złotem figur, rozległy teren i ciekawość obserwacji nieznanych mi obrzędów religijnych powodują, że na górze Phrabat Mountain mimo niewiarygodnego upału spędzam więcej czasu niż przypuszczałem. Powrotna droga do hostelu nie jest już tak różnorodna jak w tą stronę. Skończył się skwar, nastał ciepły wieczór. Wracam asfaltem, okrążając budzące się do życia miasto.

W hostelu życie też nabiera tempa. Jest nas w pokoju 5 osób, a że wszyscy słowiańskiej krwi, bo oprócz mnie jest jeszcze Jacek z Polski z Elbląga i troje Rosjan z Moskwy: Tatiana, Olek i Wołodia, to nie ma się, co dziwić, że szybko robi się wesoło. Jacek okazuje się do tego stopnia fajnym kompanem, że z radością spędzam z nim cały następny dzień. Wypożyczamy we dwójkę motorower i od późnego ranka, bo noc jakoś się nam ździebko wydłużyła, objeżdżamy te dalsze, ukryte nieco poza centrum skarby Pattai. Na pierwszy rzut idzie bezwzględnie najładniejsza świątynia, jaką do tej pory widziałem, masywna, cała wyrzeźbiona w drewnie Sanctuary of Truth. Potem jedziemy, bo to trzeba koniecznie zobaczyć, do największego na świecie wodnego targu (Floating Market). Na koniec, choć niekoniecznie trzeba, bo to nic nadzwyczajnego, odwiedzamy park kamieni liczących sobie kilka milionów lat.

Wieczorem Jacek pomaga mi w znalezieniu taniego transportu do Kambodży. Sztuka ta nam się nie udaje, przeto przeczuwam na jutro lekkie kłopoty. Arytmetyka podróży jak zwykle wtedy, gdy kończy się wiza, staje się nieubłagana i szybko trzeba coś myśleć by względnie tanio i koniecznie w terminie opuścić Tajlandię. Prawo pobytu kończy mi się pojutrze, więc jutro, by mieć lekki zapas w „razie czego”, postanawiam ruszać w kierunku Kambodży, oddalonej o około 200 km.

Z Jackiem znaleźliśmy wprawdzie firmę, która oferuje przejazd do granicy mikrobusem za nawet nieduże pieniądze, ale co z tego. Gdy rano przychodzę do nich obładowany moimi plecakami, nie bardzo potrafią odpowiedzieć mi na najprostsze pytanie: – o której odjeżdżają? Od razu ciśnie mi się na usta następne pytane – czy w ogóle jadą? A, gdy i tu odpowiedź jest bardzo mglista, porzucam myśl o taniej, szybkiej podróży. Tym bardziej, że przypominam sobie historię z Kolumbii, gdy też chciałem zaoszczędzić na bilecie i pamiętamy, czym to się skończyło. Dobra –  nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny skorzystać z publicznego transportu, czyli dużego, powolnego, ale w miarę bezpiecznego autobusu. Wiążą się z tym dwie niedogodności. Po pierwsze dworzec jak zwykle jest daleko, a tym razem nie ma mowy bym szedł pieszo – nie mam już czasu. Wychodzę na główną ulicę, macham ręką i prawie w tym samy momencie podjeżdża coś w rodzaju autobusu – taksówki. Zadaszone pik-upy jeżdżą tam i z powrotem głównymi drogami, ale tylko prosto. Gdy chce się zmienić kierunek jazdy trzeba zmienić samochód. Problem w tym, żeż busiki są przeważnie pełne, przeto jedynym sposobem jazdy z plecakami na plecach i na brzuchu jest stanie na wystającym poza auto metalowym progu, służącym do wchodzenia i mocne trzymanie się za rurkę. Każde gwałtowniejsze zahamowanie lub niespodziewany skręt grożą mi śmiercią lub kalectwem. Cóż, nie mam wyboru – kto nie ryzykuje ten nie jedzie. Stoję za burtą, trzymam się tak mocno, że sinieją mi ręce i jestem najszczęśliwszy gdy po 15 min. mogę cały i zdrowy zeskoczyć na chodnik. Kierowca bez ekstremalnych popisów bezpiecznie dowozi mnie do dworca. Stąd za godzinę ruszę do Kambodży. Bilet już mam. Drugim nieudogodnieniem jest to, że duże autobusy jadą naokoło przez Bangkok, a to znaczy, że zamiast 200 robią 300 km i zamiast 3 do 4 godzin czas siedzenia w metalowej puszce wydłuży się do około siedmiu. Zatem na granicy będę, jak dobrze pójdzie, dopiero o 17, czyli prawie o zmierzchu, co znaczy, że tam mogą pojawić się nowe problemy z następnym transportem do Siem Reap. No, ale to dopiero ewentualnie będzie, więc nie czas się martwić na zapas. Na razie, wsiadam do autobusu i jadę, a to już jest dobrze.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł