Na Bali, już na schodach wyjściowych z samolotu, wita mnie podmuch gorącego tropikalnego, wilgotnego powietrza. Biorę głęboki wdech wiedząc, że za chwilę po odebraniu plecaka będę się strasznie pocił, ale czy aby za takim klimatem się już lekko nie stęskniłem? Przebywając kilkanaście miesięcy między równoleżnikami Raka i Koziorożca zdążyłem się przyzwyczaić, że świat pachnie potem i szczerze mówiąc z chęcią znowu poczuję jego krople spływające po karku. Przynajmniej teraz tak myślę, maszerując bez obciążenia rozgrzaną betonową, lotniskową płytą i rozglądając się ciekawie dookoła. Witaj gorąca, długo wyczekiwana Azjo.
Gorąca i zgodnie z tym co słyszałem nadzwyczaj miła, uprzejma i serdeczna. Potwierdzeniem tej opinii jest już sama odprawa paszportowa, a potem celna. Wszystko odbywa się niezwykle przyjaźnie, z uśmiechem, częstymi ukłonami i rękami składanymi jak do modlitwy na powitanie oraz pożegnanie. W niektórych momentach aż mnie to trochę krępuje, ale staram się zachowywać równie serdecznie i przy którymś tam „dzień dobry” czy „do widzenia” sam również w głębokim ukłonie składam ręce, zdając pewnie swój pierwszy egzamin z zachowania się w nowej kulturze.

Po wyjściu z klimatyzowanego lotniska, z plecakiem na barkach, ponowny podmuch powietrza, niczym z włączonej na najwyższy stopień grzania suszarki do włosów, skierowanej prosto w twarz oraz hałastra taksówkarzy, próbujących za wszelką cenę (wszelką oczywiście z mojej strony), podrzucić mnie do leżącego 5 km dalej centrum, każe na chwilę zrewidować nadzwyczaj dobre pierwsze wrażenie. Ale tylko na chwilę. Taksówkarze jak się grzecznie odpowiada, że „nie” nie są aż tak natrętni, jak zdarzało mi się przeżyć na innych lotniskach, a skwar wściekle gorącego powietrza troszeczkę slabie po przejściu do cienia na drugą stronę ulicy. Tu z kolei stojący w cieniu wysokiego muru motocykliści, młodzi chłopcy z szklącymi się (raczej nie od upału, a od chłodzących napojów z pewną dawką procentów) oczami, którzy nie posiadają, jak ich koledzy taksówkarze air conditione, wyczekują swojej szansy na podrzucenie kogoś do miasta na mopliku (tzw. mototaxi) za dużo niższą opłatą. Też odmawiam. Nie żeby mi było szkoda 5, potem już słyszę 4, a nawet 3 dolarów, tylko mam taką zasadę, że tam gdzie się da, chodzę pieszo. 5 km nawet z plecakiem powinno się dać. Powinno. Jestem tego pewien przez pierwsze 50, może trochę więcej kroków. Po następnych 50, gdy krople potu zamieniają się w strugę, a bluzka przylepia się do mokrego ciała moja pewność zmienia się w zwątpienie, by po paru następnych krokach przejść w zupełną rezygnację. Po pierwszej nauce w Indonezji – składania rąk jak do pacierza na znak powitania – przyszedł czas na następną lekcję. W tym kraju, przy tych temperaturach i tej wilgotności powietrza wszelkie dłuższe wędrówki, a już szczególnie z obciążeniem nie wchodzą w rachubę. Gestem dłoni przywołuję jednego z ciemnowłosych młodzieńców, stojących pod płotem i mimo jego szklistych oczów po uzgodnieniu ceny 2 dolary (tyle mam w tylnej kieszeni spodni na czarną godzinę, a ta właśnie nadeszła), gramolę się z plecakiem na tylne siedzenie wysłużonego dosyć mocno skutera. Pewnie będąc przy zdrowych zmysłach nie wsiadłbym na motorek, z podpitym kierowcą, ale po przejściu kilkuset metrów w warunkach, którym dorównuje ewentualnie tylko spacer przez piekło, zdrowe zmysły zanikają i jest mi wszystko jedno byleby tylko jak najszybciej dostać się do hostelu, pozbyć plecaka i stanąć pod zimnym prysznicem.

Mototaxi podwozi mnie pod Monument Bali, 200 metrów od hostelu Kayun, w którym już wcześniej zarezerwowałem sobie kojo. Dalej nie może jechać, bo droga jednokierunkowa i mimo, że jak już zdążyłem zauważyć, zasady ruchu nie bardzo tu obowiązują, to jednak wbić się w taką falę jednośladów, nadjeżdżających w naszym kierunku nie ma szans. Schodzę. Przejażdżka skuterem z lekko nabuzowanym kierowcą wcale nie była ekstremalnym wyzwaniem. Jechał genialnie, a ja wiele się w czasie tej krótkiej drogi nauczyłem. Znaczy wiele. Nie wiele, a w zasadzie jednego. Nie ma się czym przejmować. Jechać trzeba tak by samemu dojechać i dać dojechać innym. Wszyscy na wszystkich patrzą, wszyscy jadą i kolizji mimo ogromnego ścisku nie ma. Jazda nie wywarła zatem na mnie zbytniego wrażenia, za to teraz cierpnie mi skóra. Monument Bali to pomnik wystawiony ku czci i pamięci ofiar islamskiego ataku terrorystycznego z 2002 roku. Na płycie złotymi literami wypisane są nazwiska. Najwięcej Australijczyków. Jest niestety też parę nazwisk z Niemiec i co najgorsze jest też Polka. Danuta Beata Pawlak, która jak się dowiedziałem była dziennikarką i jeździła po krajach muzułmańskich, pisząc reportaże o tej kulturze. A że Indonezja w większej części jest muzułmańska (jest też chrześcijańska, buddyjska i hinduska) trafiła i tutaj. Ostatni reportaż o kulturze muzułmańskiej jak widać na tablicy napisało za nią życie, a właściwie śmierć. To straszne. Próbuję sobie wyobrazić co się działo 16 lat temu na placu, na którym stoję. Pierwsza bomba wybuchła w dyskotece, krótko po niej, gdy spanikowany tłum wybiegł na zewnątrz, eksplodowała druga na ulicy. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jeszcze chwilę przypatruję się wszystkiemu dookoła. Pewnie nic już nie jest takie jak było. Dyskoteki nie ma, za to jest restauracja, sklepy, bary i pełno rozbawionych, uśmiechniętych ludzi. Czas widać leczy rany i tylko pomnik jak blizna przypomina tamten tragiczny dzień. W końcu zabieram plecak, i wtopiwszy się w tłum pozastawiam tamten czas za sobą i ruszam do stojącego tuż za rogiem hostelu.

Chwila starcza by ciekawy nowych stron, bez ciężaru na plecach, z mokrymi jeszcze od lodowatej wody spod prysznica włosami i z kremem faktor 50 na twarzy, ponownie pojawić się na ulicy. Na pierwszy rzut oka Kuta, moje pierwsze miasto w Indonezji, a zarazem i w Azji, absolutnie nie zachwyca. Wyobrażałem sobie Indonezję znacznie atrakcyjniej. By nie popaść w zły nastrój szybko sobie tłumaczę, że zgodnie z zasadą inżyniera Mamonia – nie może mi się podobać coś co widzę pierwszy raz i trochę wyluzowuję. Mam jeszcze mnóstwo czasu. Przyjrzę się wszystkiemu wolniej i bliżej i mam nadzieję, że wszystko się zmieni i odnajdę to czego szukam. Kuta zresztą to nie cała Indonezja, ani też nie całe Bali, a nawet nie jego wizytówka. To tylko takie miejsce, do którego przyjeżdża się dwa razy i zawsze na krótko – jak się przylatuje i jak się odlatuje. Mnie akurat przyjdzie spędzić tu ciut więcej czasu (bo z niecierpliwością oczekuję odwiedzin) i już myślę jak sobie go zorganizować. Za sześć dni przylatuje Asia.  Wspólnie było Peru, Ekwador i Kolumbia. Był Meksyk, Kuba i Gwatemala. Teraz będzie Indonezja i zobaczymy co jeszcze. Już się nie mogę doczekać, zwłaszcza, że to już prawie 4 miesiące od naszego rozstania i już się mocno stęskniłem. Pewnie te ostatnie sześć dni będą się ciągnęły, jak długo mielona w ustach guma do żucia, ale pewnie jakoś zlecą. Aśka przylatuje na pierwsze 3 tygodnie z Jolką, tą samą, która była z nami i w Peru, a potem w Meksyku i dziewczyny pewnie już przygotowują plan podboju Indonezji więc ja, nie musząc się przejmować planowaniem trasy, mam czas by się spokojnie zaaklimatyzować, zadomowić i przestroić na inną kulturę i nowe zwyczaje. Tak więc jako się rzekło w klapkach, przewiewnej bluzce i z mokrą głową ruszam na pierwsze poważne tete a tete z Indonezją.

Jest lepiej, ale jeszcze nie wszystko ogarniam. Ulice, stragany, naganiacze i wszechobecny chaos trochę przypominają miasta Ameryki Południowej. Ludzie też wydają się podobnie sympatyczni, podobnie zadowoleni i podobnie zaczepliwi, z tą różnicą że tam byłem wołany – hola greengo, a tu słyszę – hi boss. Oczywiście zaczepiają mnie tylko Ci, którzy liczą, że coś kupię, albo przynajmniej stanę i się poprzyglądam. Dlatego pewnie to wywyższające określenie – boss. Nie robi to jednak na mnie wrażenia i ani nie przystaję, ani nic nie kupuję. Odpowiadam tylko z najmilszym uśmiechem na jaki mnie stać – No, thank you very much i przeciskam się dalej, co nie zawsze się udaje. Czasem trzeba nawiązać dłuższą konwersację. Oni tu wszyscy znają kilkanaście słów po angielsku, mniej więcej tyle samo ile ja i każdy jeden, chcąc nawiązać bliższą handlową znajomość, momentalnie pyta – hej boss where are you from? What is your name? itp, a zaraz potem przechodzi w zachwalenie produktu. Lubię to uliczne życie i ten folklor. Coraz bardziej mi się podoba. Tylko jeszcze z jedzeniem mam problem. Nie umiem wyczaić co w tych budach nadaje się do jedzenia. Na razie nie spotykam niczego co bym chciał lub odważył się spróbować toteż mimo, że sporo drożej zostaję póki co na prowiancie z supermarketu, czyli bagietce, pomidorach, serze i dżemie. Muszę dłużej poprzyglądać się co i jak się tu jada zanim sam czegoś spróbuję, nie ryzykując jakimiś żołądkowymi sensacjami.

Przeciskając się między straganami dochodzę do morza i tu po raz kolejny jestem niemile zaskoczony. To nie białe, zacienione wysokimi palmami indonezyjskie plaże, opłukiwane seledynowymi wodami Indyjskiego Oceanu, jakie znam z folderów i filmów. To szeroka, brudna, zatłoczona plaża z szaro-burym piachem. Jedynie ujmujący zachód słońca, na który właśnie zdążyłem, nadają miejscu odrobinę uroku i szczyptę romantyzmu. Mam nadzieję, że tak jest tylko w Kucie. Wkładam ogromny wysiłek by choć trochę polubić nowo zdobyty przeze mnie kawałek świata i za cholerę nie wychodzi. Jestem głodny, jestem rozczarowany, jestem zły. Wracam do hostelu, usilnie się zastanawiając gdzie tkwi błąd. Przecież jestem na Bali, na wyspie, którą zachwyca się cały świat, a ja nie mogę dostrzec dlaczego się zachwyca. Może jutro uda mi się zmienić okulary i spojrzeć na świat przez inne szkła? Tylko gdzie takie znaleźć? Już wiem. Muszę oddalić się trochę od centrum, a może nawet na dwa trzy dni zupełnie stąd wyjechać.

Dwa trzy kilometry w górę od hostelu w którym mieszkam faktycznie jest ciut lepiej. Plaża, na którą tym razem wchodzę jest czystsza, morze w promieniach porannego słońca też wydaje się ładniejsze, a jak niechcąco trafiam na hinduskie obrzędy religijne, którym przyglądam i przysłuchuję się z bliska przez długi długi czas, powoli zaczyna zmieniać mi się nastrój i zaczynam odczuwać coś co przypomina stan zadowolenia. Ale to jeszcze niezupełnie to czego szukam.

Już wiem, że tego w Kucie, chyba najgorszym miejscu na Bali, nie znajdę. Kasia, którą poznaliśmy w Meksyku, a która na Bali spędziła sporo czasu i dobrze je poznała, opowiadała, że uciekając z Kuty najlepiej zatrzymać się w oddalonym od niej o 30 km na północ, Ubud. Do przyjazdu Asi jeszcze trochę zostało. Decyzja jest prosta. Wynajmuję skuter i uciekam. Uciekam do Ubud na północ, kierując się jak to zwykle ja, najpierw w przeciwną stronę, czyli na południe. Skoro już mam środek transportu i sporo czasu to przy okazji zwiedzę sobie popularne miejsca turystyczno-wczasowe na „kurzej łapce” – czyli na południowym półwyspie. Bali przypomina kształtem kurczaka, którego głowa skierowana jest w kierunku Jawy, łapki to owy południowy półwysep, a jajko to położona poniżej wyspa Nusa Penida. Południowa wycieczka po wypieszczonym cyplu, obfitującym w białe plaże, zielone parki i kapiące bogactwem hotele, mimo że również nie przypada mi do gustu, bo nie lubię takich ekstrawaganckich miejsc, to pozwala mieć nadzieję, ze Bali skrywa jeszcze nie jedną tajemnicę i że z dnia na dzień, z kilometra na kilometr będzie coraz lepiej, tylko trzeba będzie nieco poszukać. Zaczyna mi kiełkować plan, którym podzielę się z Asią i może coś z niego wyjdzie. Na razie zawracam i z tropikalnych plaż kieruję się do egzotycznego, leżącego z dala od morza, Ubud.

Tutaj wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Budynki, z których każdy to albo hinduska świątynia, albo przynajmniej architektonicznie przypominające takową, mieszkańcy ubrani w tradycyjne balijskie stroje (mężczyźni z kolorowymi opaskami wiązanymi w supeł na głowie – już wiem, że też taką chcę), restauracje z wonnymi potrawami indonezyjskiej kuchni i unoszący się w powietrzu zapach hinduskich kadzideł sprawiają, że miejsce wczorajszego rozczarowania powoli zajmuje, początkowo jeszcze tłumiona, ale już drugiego dnia nieokiełznana euforia. Drugiego dnia wpadam w szał zwiedzania. Zaglądam w każde ciekawe miejsce, a mam ich tu bez liku. Najpierw małpi gaj oczywiście ze świątynią. Małpy są w każdej świątyni, bo jest im tu nadzwyczaj dobrze. Hindusi wierząc, a my wiedząc, że człowiek wywodzi się od małpy, szanują je jak swoich przodków, czyli prawie, że święcie. Nie są one wprawdzie świętymi krowami z Indii, ale krzywda na pewno im się nie dzieje i pewnie dlatego jest ich tu tak wiele. Uwaga – bywa, że potrafią człowiekowi wejść na głowę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Po leśnej świątyni z małpami czas na świętą jaskinię słonia – miejsce kultu religijnego. Żeby tutaj dotrzeć muszę się trochę napocić. Nie tylko z racji upalnego podrównikowego słońca, windującego rtęć gdzieś w pobliże 37 kreski, ale bardziej z powodu karkołomnej jazdy skuterem wąskimi, zatłoczonymi drogami. To też niezła frajda, którą z radością zaliczam do tak długo poszukiwanej przeze mnie egzotyki odległego świata. Dopiero teraz, walcząc o życie na drogach, na których panuje jedyna zasada nie zrób nikomu krzywdy i uważaj żeby tobie nie zrobiono, czuję że zmieniłem kontynent i wróciłem do kulturowego obszaru bliższego Ameryce Południowej niż Australii. Dodaję gazu, hamuję, wymijam, omijam i nie wiem jak, ale jakoś cały zdrowy i zadowolony dojeżdżam na parkingu przed jaskini (cave). Bilet niedrogi. Kobiety i mężczyźni w krótkich spodenkach muszą wypożyczyć albo kupić chusty osłaniające nogi. Ja jako, że nigdy nie chodzę w krótkich spodenkach (ostatni raz, gdy szedłem do komunii) nie mam problemu. Dostają tylko żółtą szarfę do przepasania się w pasie i mogą wchodzić. Ponad godzinę kręcę się między łaźniami ze świętą wodą, jaskiniami, ogrodami i miejscami kultu Buddy, by opuściwszy święte miejsce ruszyć ku bardziej ziemskim atrakcjom. Gdzieś w pobliżu są wodospady. Jest ich tu nawet kilka. Zaczynam poszukiwania od tego największego i najbardziej znanego Tegenungan. Największy znaczy się też najtłoczniejszy, co troszkę psuje jego niewątpliwą urodę. W drodze powrotnej odpoczywam od ludzi i całego turystycznego zgiełku przy paru mniejszych, nie tak czarujących, ale za to zupełnie pustych wodospadach. Dopiero tu mam szansę się na chwilę zatrzymać, zadumać i poczuć narastającą we mnie radość. W końcu zaczynam czuć, że jestem na Bali. Coraz bardziej cieszę się, że po z górą czterech latach wędrówki udało mi się tu dotrzeć.
Cieszę się. Spaceruję po pachnących kadzidłami ulicach Ubud. Jem wspaniałe indonezyjskie przysmaki, w większości wegetariańskie. I tak mijają trzy dni. Czwartego dnia rano wracam do Kuty.

Dzisiaj wieczorem przylatują dziewczyny. Motorek oddam dopiero jutro, więc mogę jeszcze pojechać nim na lotnisko przywieźć Asię. Dla Joli pod lotniskiem też znajdziemy kierowcę z motorkiem (byle nie był pijany) i w ten sposób transport mamy zapewniony. Miejsce w hostelu też zarezerwowałem, niespodzianki kupiłem, także można powiedzieć przygotowany jestem dobrze.
Wieczorem serce dudni bardziej od rozgrzanego w skuterze silnika – jadę na lotnisko. Czekam z niecierpliwością kilkanaście minut wypatrując wychodzących z sali odpraw pasażerów. Są. Nasze spojrzenia spotkały się w tym samym czasie i równocześnie się uśmiechamy. Dziewczyny zadowolone wychodzą dziarskim krokiem jakby w ogóle nie były zmęczone kilkunastogodzinnym lotem. Gorące powitanie i nieukrywaną radość musimy dość szybko poskromić, bo jak się okazuje od razu czeka nas praca. Asia zostaje dłużej, ale Jolka przyleciała tylko na 3 -tygodniowy urlop i naturalnie chce go jak najefektowniej wykorzystać. Z pewnością nie będziemy tracić ani dnia na siedzenie w Kucie. Dziewczyny opracowały plan i już jutro zmieniamy wyspę. Skoro tak, no to będąc na lotnisku chodźmy od razu kupić bilety. Potem się szybko wyśpimy i polecimy tam, gdzie nas jeszcze nie było.

Gdzie lecimy? Sam jeszcze nie wiem, ale Jolka jako spiritus movens tego pomysłu obiecuje opowiedzieć o tym w następnym albo w następnych artykułach.

Następny Artykuł