Jadę i jadę, a końca drogi nie widać. Nie widać z dwóch powodów. Po pierwsze, że długa, a po drugie, że, już od kilku kilometrów pnie się i pnie pod górę. Łagodnie, ale nonstop i według mapy nie zmieni się to przez najbliższe 30 km. Coraz wolniej, za to coraz mocniej, naciskam pedały i metr po metrze zbliżam się do Rotory. Nie będę się rozpisywał o bólu, pocie i zmęczeniu jakie mi całą drogę towarzyszy, bo drogi czytelniku jeżeli tylko popuścisz wodze wyobraźni i i ujrzysz wijącą się pod górę drogę, a na niej samotnego rowerzystę z kopulastym plecakiem na bagażniku ledwo naciskającym na pedały to będziesz miał przed sobą obraz, którego słowami lepiej nie opiszę. Dodam tylko, że z Matamata do Rotorua jest 70 km w tym jak wspomniałem prawie połowa pod górę.
No to tyle o jechaniu, bo jak piszę, że jadę to nie wiem czy jadę czy piszę, a czas się zabrać za opisywanie cudownego miasta, do którego właśnie dotargam – słynną nowozelandzką Rotoruę. Dlaczego słynną? No tego jeszcze nie wiem, ale tak informują wszystkie przewodniki. Rotorua miasto położone nad jeziorem o tej samej nazwie słynie przede wszystkim ze swojej geotermicznej aktywności i bogatej kultury maoryskiej. Maorysi albo Maori to rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii.
Od jutra przez następne dwa, a może trzy dni (planuję tu dłuższy postój) będę się przekonywał czy opisywana sława jest uzasadniona. Tymczasem muszę znaleźć zarezerwowany już wcześniej hostel. Znajduję bez trudu, bo całe miasto to praktycznie kilkanaście przecinających się ze sobą pod kątem prostym ulic, a że hostel jest w samym centrum to wpadam na niego nie zdążywszy zacząć szukać. Uf jaka to ulga zejść z roweru, przebrać ciuchy i wyciągnąć się na miękkim łóżku. Tego też nie będę opisywał, bo jak uprzednio tak i teraz przy odrobinie wyobraźni każdy pewnie sam czuje, czego ja opisać nie jestem w stanie.
Rano zaczął się ostatni dzień roku, a ja jeszcze nie wiem czy aby potrafię wstać by go pożegnać. Trochę się męczę ale nie jest tak źle. Chyba powoli się przyzwyczajam, że cały czas mnie wszystko boli i już na to nie reaguję. Od pani z recepcji dostaję mapę miasta z zaznaczoną ścieżką prowadzącą do termalnych źródeł. Dwu i półgodzinny spacer powinien mnie trochę rozruszać przed wieczornymi ekscesami, towarzyszącymi jak zwykle zmianie roku toteż nie stękając srogo zamieniam buty te do jazdy na rowerze na zwykłe klapki i dawaj w miasto.
No i teraz znowu problem by słowem pisanym zobrazować niewiarygodne, magiczne, widoki, jakie rozprzestrzeniają się praktycznie w całym mieście i dookoła. Wszędzie się dymi albo paruje, w zależności czy spod ziemi ulatniają się gazy czy też unosi się para znad gotującej się w mniejszych lub większych skalnych dziurach, wody. Tym razem nie będę namawiał do włączenia wyobraźni, bo wyobrazić sobie tego nie sposób. Proponuję rzucić okiem na zamieszczone poniżej zdjęcia, które mam nadzieję w sporym stopniu przybliżą otaczający mnie krajobraz. Gdy tylko kończą się gorące gejzery zaczyna się jezioro, które może jest mniej magiczne niż te małe z gorącą wodą, ale za to nad wyraz malownicze. Mijam przystań, z łąką, na której rozłożyli się zapomniani już przez rwący za krwiożerczą konsumpcją świat, hippisi w swych nieodzownych kwiecistych strojach. Kwiatków zresztą wszelkiej maści i kolorów wkoło jest bez liku i mam wrażenie, że jest tu kolorowiej niż gdziekolwiek indziej gdzie do tej pory byłem. Ale to też może dlatego, że pora roku odpowiednia i wszystko kwitnie.
Tylko dochodzę do przeciwnego brzegu jeziora, a scenografia znowu się zmienia. Znowu wszędzie dymi, paruje i bulgocze. Cudny spacer zakończony rozgrzaniem zmęczonych nóg w gorącej termalnej wodzie nie może być jeszcze końcem dzisiejszych atrakcji.
4 km od centrum jest jest jedna z największych atrakcji okolicy. Maoryska wioska Whakarewarewa Valley. Pieszo już mi się nie chce i mimo iż wczoraj obiecałem sobie, że przez następne parę dni na rower nie wsiądę to zmieniam zdanie. Och, ach jaka to przyjemność jechać rowerem bez bagażu. Wydaje się, że sam jedzie. Wstęp do wioski 25 Euro. No cóż mało nie jest, a z drugiej strony bardzo dużo też nie zważywszy , że Nowa Zelandia to naprawdę bardzo drogi kraj. Zrezygnowałem z pójścia na trzygodzinny pokaz kultury Maori polecany przez przewodnik, który kosztuje 80 euro, no to przynajmniej tutaj uświadczę jakąś namiastkę tego co tam straciłem. Chyba dobrze zrobiłem. Wprawdzie pokaz tańców i śpiewów mieszkańców wioski nie powala, ale wybuchający co chwila na wysokość bez mała 30 metrów gejzer Pohuta bez wątpienia warty jest zobaczenia. Poza tym dosyć ciekawe jest przyjrzenie się domostwom, wyrobom, a nawet kulinarnej sztuce gotowania potraw w gorących dziurach obramowanych specjalnie drewnianymi belkami. Bez wątpienia czas spędzony w maoryskiej wiosce na gorących wodach Te Puii zostanie na długo w mej pamięci.
Wracam szybciutko do hostelu, bo zbliża się sylwestrowy wieczór czyli aktywności ciąg dalszy. O 22 wychodzę na miasto i tym razem zaskoczony nie jestem. Jak wszędzie strzelają petardy, jak wszędzie są koncerty i jak wszędzie jest masa ludzi wyglądająca kogoś albo czegoś czego zobaczyć i tak się nie da. Stary rok odejdzie po cichu, a Nowy przyjdzie niezauważalnie i nic się nie zmieni. Misterium sztucznego światła i głośnej muzyki nie oddziałowuje na mnie tak jak spektakl natury rozgrywający się poza sceną. Wytrzymuję do 23 i z postanowieniem, że przywitam Nowy Rok porannym spacerem. Idę spać przed północą.
Za to rano wszystko nabrało jeszcze większej magii niż wczoraj. Za sprawą zmiany pogody, w nocy nadciągnęły chmury i temperatura spadła o kilka kresek, dymiące i parujące dziury jakby nabrały większej mocy i zlewając się z chmurami stworzyły iluzoryczny krajobraz baśni. Całe miasto jeszcze śpi po wczorajszej balandze, więc mogę się rozkoszować pięknem pierwszego dnia roku w zupełnej samotności, a wymowne milczenie gorącej parującej wody i rozgrzanych kamieni pozwala mi wierzyć, że Nowy Rok 2018 właśnie taki będzie. Baśniowy i magiczny.
Od czytania mnie łydki zabolały :/ ;P