Klamka zapadła – wyjeżdżamy pomieszkać do Meksyku, na 6-8 miesięcy. Wystarczy żeby przewietrzyć głowę, nabrać nowej perspektywy, poznać trochę ten niezwykły kraj. Z początkiem listopada pakujemy graty w kartony i wynosimy do piwnicy żeby zrobić miejsce nowym lokatorom naszego wrocławskiego mieszkanka. Witek ma na tym polu szczególne zasługi, bo ja praktycznie do ostatniego dnia siedzę przed komputerem, próbując pozamykać wszystkie zlecenia i zarobić ile się da przed tym niepewnym finansowo czasem.

W Meksyku mamy już „swoich ludzi”, poznanych przed rokiem – Darka i Eunice, którzy mieszkają w Playa del Carmen, gdzie zatrzymamy się tuż po przylocie, a w Puerto Morelos znamy Magdę i Maćka, którzy szukają dla nas mieszkania. To niewielkie miasteczko spodobało nam się już w zeszłym roku. W nieśmiałych planach chcieliśmy tam choć na chwilę wrócić i zamieszkać. Wylatujemy z Niemiec. Na czas przed wylotem przygarniają nas jeszcze Bronia i Waldek, a Jenny wiezie rano na lotnisko. Co byśmy bez tych wszystkich pomocnych ludzi zrobili? Nie wiem – dzięki Wam ludzie :).

Jesteśmy w Meksyku! Zgodnie z planem regenerujemy siły w Playa, a 3 dni później Magda ma już dla nas klucze do naszego domku w Puerto Morelos. Na miejscu przeżywam mały zawód, bo nasza „hacjenda” to nie „mały biały domek” z moich marzeń. To zaniedbana z zewnątrz szeregówka z wyliniałym ogrodem (został smutny pień po palmie i pojedyncze listki chwastów – ktoś wyraźnie potraktował ten kawałek ziemi chemią). Z tyłu domu zamiast ogródka, jak u sąsiadów, wybetonowany plac, który Witek ochrzcił „spacerniakiem”. Nic to, trzeba brać co dają i się cieszyć :). Przecież jesteśmy na Karaibach, a przed nami baaardzo długie wakacje! Kupiliśmy farby (mieliśmy wiele kolorowych pomysłów, ale stanęło na białym i niebieskim). Później zadbaliśmy o rośliny (poznosiliśmy trochę szczepek ze spacerów) i „klimat” przed domem – zwieźliśmy kamienie małe i duże, z palet od sąsiadów zrobili ławki, ze skrzynek po owocach zrobili półki na kwiaty i morskie zdobycze. Dzieło zwieńczył mural, przedstawiający Meksykanina w hamaku, którym Witek pod moją nieobecność udekorował ścianę. Wewnątrz domu też parę poprawek i dekoracji i czuliśmy się jak u siebie. Można było mieszkać i przyjmować. Wpadliśmy też na pomysł, że póki nie mamy gości możemy wynająć pusty pokój. Okazja pojawiła się szybko – znajoma Darka, która od lat mieszkała w Irlandii zdecydowała się osiedlić w Meksyku. Ania okazała się super współlokatorką, wspaniałym człowiekiem i prawdziwą skarbnicą wiedzy tajemnej, którą chętnie się dzieliła (a ma prawdziwy dar do wyjaśniania natury rzeczy niecodziennych).

Nasi sąsiedzi, a dokładnie Magda (bo Maciek, jak to przewodnik, był wtedy w trasie, ale jak wrócił to i on był pomocny, a wieczorami często przesiadywaliśmy na ławce przed domem) pomogła nam w sprawach organizacyjnych: a to prąd (przy ulicy założyli nam licznik, a z nim dostaliśmy kartę, która później nam regularnie ginęła, co z kolei skutkowało niemożliwością „uiszczenia”, a to wiadomo jak się kończy ;), a to Internet i telefon (nawet tam człowiek nie może się bez tego obejść ;), a to butla z gazem – potrzebne do gotowania, a w chłodniejsze dni do grzania wody w łazience; Magda pomagała też w kontaktach z właścicielem, bo ani my hiszpańskiego, ani on angielskiego, doradziła gdzie dorobić klucze, bo nie raz zatrzasnęliśmy drzwi, gdzie i jak robić opłaty, jednym słowem była naszą prawą ręką w sprawach wszelakich. Czy wspomniałam, że nauczyła mnie robić mohito? Pyszne, pełne limonki i rumu, gaszące pragnienie, lecz nie zmysły ;). W zamian za liczne przysługi odwdzięczaliśmy się od czasu do czasu opieką nad dwójką super dzieciaków naszych sąsiadów – Gają i Filipem. Kto nie zna, niech żałuje :).

Nasze miasteczko było oazą spokoju w porównaniu do sąsiadujących z nim turystycznych rajów: Playa del Carmen czy Cancun. Chyba z powodu bagien, ciągnących się wzdłuż morza (objętych przy okazji ochroną) nie rozwinęła się tu przesadnie turystyczna infrastruktura; słyszałam też, że w mieście działają prężnie ekolodzy i to także ich zasługa. Puerto Morelos pozostało więc meksykańskie, człowiek czuł się w nim swojsko (nie przebierał się wychodząc do sklepu czy na plażę ;), kupował warzywa w ulubionym sklepiku, papierosy na sztuki, a snorkowanie w morzu było normalną sprawą, a nie drogą atrakcją.

Brakuje mi teraz naszego Puerto! Mimo tego cholernego słońca ;).

 

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł