Cuenca to bodajże najpiękniejsze miasto Ekwadoru. Leży już wprawdzie poza „drogą wulkanów”, ma za to w pobliżu coś innego do zaoferowania, o czym za chwilę. Na razie po pięciu dniach pobytu w Bańos wznowiliśmy naszą podróż w kierunku południowego Ekwadoru i dotarliśmy na przecudowny XVI wieczny rynek niewielkiego miasteczka Cuenca. Miasteczko niewielkie, ale za to z jaką bogatą historią i jakimi wspaniałymi zabytkami. Świetność Cuenci przypada na czasy kolonializmu, na wiek XVI i z tego okresu najwięcej tu kościołów, sukiennic, olbrzymich kamienic i skromniejszych willi. Między nimi wkomponowano parki i zielone skwery z rosłymi palmami. To wszystko sprawia, że miasto jest rzeczywiście piękne. Tak piękne, że decydenci UNESCO zdecydowali o wpisaniu całego starego miasta Cuenci na listę kulturowego dziedzictwa ludzkości. Myliłby się jednak ten, który uważałby, że Cuenca to wymysł hiszpańskich kolonizatorów. Miasto to widniało już na mapach inkaskich (za czasów ich świetności kiedy to imperium państwa Inków sięgało od dzisiejszej Mendozy w Argentynie do południowych granic dzisiejszej Kolumbii – to tak mniej więcej jak od Lizbony do Moskwy) i było ważnym punktem na drodze do Quito. Drogę w dolinie pomiędzy wysokimi wulkanami, między Cuencą, a Quito, zwaną dzisiaj potocznie „Drogą wulkanów” można znaleźć też pod nazwą „Droga Inków”. Zostawiamy Inków, zostawiamy hiszpańskich konkwistadorów, zostawiamy kulturoznawców z UNESCO i sami dotykając murów, patrząc na fikuśne portale, wchodząc do katedry, w której wita nas JP II, a nade wszystko przyglądając się ludziom, próbując tutejszych przysmaków (są i picarone) w gęsto rozstawionych jarmarcznych budach, delektując się wspaniałymi lodami (Cuenca słynie z najsmaczniejszych lodów w Ekwadorze) spacerujemy i zwiedzamy stare miasto.

Jednak miasto, jak piękne by ono nie było, nie jest dla nas podróżników miejscem, w którym chcemy spędzać większość czasu. Wolimy wędrować po górach, przedzierać się przez lasy, pić źródlaną wodę i być z naturą na wyciągniecie ręki – 30 km za Cuencą jest park narodowy Caje i tam nas ciągnie. Ciągnie tak bardzo, że już skoro świt wyruszamy autobusem w jego stronę. Park Caje to położone na 3500 m, pamiętające czasy sprzed paru milionów lat skalisko morenowe. To olbrzymi teren, ozdobiony niczym kolia brylantami, setkami jezior polodowcowych, błyszczącymi w słonecznych promieniach. Mamy to co chcemy. Przy wejściu do parku strażnik pokazuje nam na mapie jakimi różnymi drogami możemy przepieszyć ten wspaniały zakątek świata. Tras jest kilka, każda oznaczona innym kolorem. Decydujemy się na kolor pomarańczowy tzn. na kilkugodzinną (są i takie kilkudniowe) wędrówkę. Droga zakolami opada do pierwszego jeziora, po czym omijając je błotnistą ścieżką wznosi się na kilka pagórków, by następnie gęstym, bajkowym lasem, wśród niskich powykręcanych drzew zejść do następnego potoku i jeziora. Napisałem bajkowym, bo tak właśnie wyglądały lasy, które jako dziecko wyobrażałem sobie, czytając bajki Andersena, w których na powykręcanych drzewach siedziały czarownice, zamieniające takich śmiałków jak my w kamienie lub ropuchy. Przetargaliśmy się przez las, nie zostaliśmy zamienieni więc możemy wędrować dalej. Znowu trochę pod górę, a potem stromo w dół. Tak stromo i ślisko, że czasem trzeba podeprzeć się tyłkiem, by się nie wywrócić i na nim nie zjechać. Znowu las, znowu jezioro, czasem pokaże się jakiś wodospad, czasem lama wyjdzie nam naprzeciw, ale przepiękne widoki rozciągające się po horyzont są cały czas.

Wspaniała wędrówka, wspaniały park, wspaniały dzień, który kończy naszą eskapadę po górzystym Ekwadorze. Jutro wracamy do Montanity nad oceanem, gdzie nie padają deszcze, gdzie temperatury są o kilkanaście kresek wyższe, ale gdzie nie ma takich widoków, takich wrażeń i takich niezapomnianych, jak te z „drogi wulkanów” przeżyć. Są naturalnie inne, a jakie to się zobaczy.
Aby dołożyć kropeczkę nad „i” przed wyjazdem z Cuenci (do odjazdu autobusu pozostaje nam trochę czasu) jeszcze raz robimy tourne przez miasto. Tym razem wychodzimy trochę poza mury starówki w poszukiwaniu muzeo historiko. Przyszło nam bowiem do głowy, że będąc w tak starym, z tak bogatą przeszłością i tradycją, pamiętającym czasy Inków miejscu, odwiedzenie muzeum jest niemal obowiązkiem. No i dobrze się stało. Prywatne muzeum mieszczące się 20 min pieszo od rynku to kopalnia wiedzy i zbiorów z okresu nie tylko kilku, nawet nie kilkunastu, a kilkudziesięciu wieków. Kultury przedinkaskie osiadłe na tych terenach tysiące lat temu pozostawiły po sobie nieocenione skarby w postaci narzędzi, broni czy ozdób. Ciekawe jest miejsce, w którym znaleziono po kolei stawiane na sobie budowle przedinkaskie, inkaskie i wreszcie kolonialne.
Zbiory muzeum są tak bogate i obszerne, że czas jaki nam pozostał do odjazdu (trzy godziny) ledwo starcza by nacieszyć nimi oko. Z muzeum już biegiem na dworzec. Autobus odjeżdża za pięć minut.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł