W Montanicie, tej o której pisałem parę artykułów wstecz, a która nieodmiennie kojarzy mi się z Ekwadorem, jako Ekwador z nią, zostajemy parę dni by się rozgrzać, by poplażować, by nacieszyć wzrok błękitem oceanu i barwnymi zachodami słońca, a przede wszystkim by przygotować samochód i siebie do dalszej drogi w kierunku Kolumbii. Wydawać by się mogło, że czeka nas daleka i nudna podróż wzdłuż zachodniego wybrzeża Pacyfiku, lecz to nieprawda. Planujemy parę niespodzianek, a ta pierwsza, prawdziwa perełka pojawia się już po 50 km. Puerto Lopez, w którym przy plaży zaparkowaliśmy samochód, to malutka, niczym nie wyróżniająca się rybacka wioska z szeroką żółto-piaszczystą plażą, wzdłuż której roi sie od małych knajpeczek, biur oferujących wypłynięcie kutrem w morze, no i jak zwykle sklepików z bzdetami. Co nas przygnało do tego miejsca? Ano chyba to samo co rzesze innych obieżyświatów. Przygnała nas tu ochota wyskoczenia na ryby. Spytałem Asię czy miałaby na ryby by ochotę. Miłaby. Ja też. No to chodźmy na ryby i to nie takie bylejakie, a te największe na świecie. W okolicy od czerwca do września spotkać można 30-sto metrowe wieloryby błękitne. No tak! Ktoś powie, że przecież to nie ryby, a ssaki i ten ktoś będzie miał rację. Wybieramy się więc nie na ryby a na ssaki by. Mamy początek czerwca i ssaki te dopiero zaczynają tu przybywać (w lipcu i sierpniu podobno nie można wypłynąć w morze by się na nie nie natknąć) toteż potrzeba nam będzie trochę szczęścia, by z którymś z nich spotkać się oko w oko. No ale przecież na wypatrywaniu i szukaniu polega wszak cała przyjemność polowania z aparatem w ręku więc się nie zrażamy. Szukamy kipra, który wziołby nas jutro na statek. Znajdujemy, dobijamy cenę z 25 dolarów schodzimy do 15 i umawiamy się na 9 rano przy molo. Wyprawa na największe ssaki świata załatwiona no to teraz mamy czas na przyjrzenie się wieczornemu życiu wioski. Rybacy dobijają kutrami do brzegu ze swym popołudniowym dorobkiem, nad plażą kołują stada mew i sępów, łudzących się łatwą zdobyczą, na falach tańczą zakotwiczone łodzie, coraz słabiej widoczne w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Restauracje i sklepy na głównym bulwarze zapełniają się ludźmi, z pubów dobiega muzyka, przeważnie regge, a pośród tego wszystkiego my. Przy zachodzącym słońcu, trzymając się za rękę, idąc ciepłym jeszcze piaskiem, szukamy jakiejs fajnej knajpki, gdzie można by było tanio, smacznie i przyjemnie coś przekąsić. Jest knajpa, jest sympatycznie, jest niedrogo no i jest ryba. Chrupiąca, przysmażona ryba. No w końcu przyjechaliśmy tu na ryby by.

Jako, że śpimy tam gdzie zaparkowaliśmy samochód, czyli na drodze przy samej plaży więc i śniadanie mamy plenerowe. Na piasku, pod palmą, przy akompaniamenie szumu fal gorąca kawa i bułka z dżemem smakują rewelacyjnie. Gdyby nie to, że spieszymy się na wieloryby to pewnie rozkoszowalibyśmy się takim śniadaniem nieco dłużej, a tak cak cak, zjedzone, wypite i biegiem na molo. Tu czeka na nas nasz kapitan i parę innych osób, które będą przez następnych parę godzin razem z nami wypatrywać gdzieś w nurtach największego oceanu, śladów największych ssaków. Wypływamy, unosząc się na falach mocą dwóch 140 watowych silników. Z dala od brzegu, silniki milkną, my wychodzimy na dziub i zaczyna się wypatrywanie. Czasami z bardzo daleka można dostrzec błyszczącą w słońcu fontannę i jest to niechybnie znak, że tam płynie wieloryb. Kapitan włącza silniki, podpływa w tym kierunku. Silniki gasną by nie płoszyć króla oceanicznych przestworzy. W milczeniu i ogromnym napięciu, kołysząc się na wysokich falach, wpatrujemy się w taflę wody i nagle jest. Jest jeden, jest drugi. Odpływają. Płyniemy ich tropem. Znowu fontanna. Teraz już wyraźnie widać olbrzymie, dłuższe od naszego statku cielska, które wygięte jak łuk, ukazują się nad wodą, by zaczerpnąć powietrza i pomachawszy nam ogonem znowu w niej zniknąć. Bardzo trudno na bujającej łódce uchwycić aparatem moment wyjścia wieloryba z wody, bo dzieje się to tak nagle i szybko, że po wycelowaniu obiektywem widać już tylko ogon. Niezmiernie rzadko wieloryb wyskakuje z wody pionowo na całą swoją wysokość. Wtedy trwa to trochę dłużej i wygląda, jakby pozował do zdjęcia. Czasem chyba nawet puszcza oczko. Mamy niesamowite szczęście. Widzimy na własne oczy taki spektakl natury. Wieloryb tańczący na ogonie, machający do nas płetwą i puszczający oczko.

Emocje związane z tropieniem błękitnych wielorybów oraz wrażenia wywołane widokami, gdy się już je odnalazło, zaczynają ustępować miejsca zmęczeniu z powodu upału i początków choroby morskiej. Strasznie buja. Powoli wracamy do portu, ale przedtem mamy szansę ochłodzić się w turkusowej wodzie Pacyfiku. Zatrzymujemy się w zatoczce pod skałami, dostajemy okulary i rurki do nurkowania i skaczemy do oceanu. Co za ulga dla rozgrzanego ciała i przyjemność dla oka móc obserwować podwodny, kolorowy świat. Żeby spotęgować przyjemność pływania kapitan przygotowywuje poczęstunek. Jest: ciasto, kawa i sok. Jest tak wspaniale, że pozostaje tylko stwierdzić – ależ ten świat jest piękny!

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł