Wyjeżdżając z Puerto Lopez, drogą na północ wzdłuż Pacyfiku, jeszcze długo wypatrujemy w bezkresnych przestworzach oceanu, czarnych wielorybich ogonów lub przynajmniej, lśniącej tęczowo w promieniach słońca, fontanny wskazującej, że gdzieś tam w oddali pływają największe ssaki świata, które wczoraj mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Droga coraz bardziej oddala się od linii brzegowej, aż w końcu ocean zupełnie znika nam z oczu, zostawiając tylko wczorajsze wspomnienia.

Z biegiem czasu i coraz bardziej nudnej drogi – asfalt, wioska, pustka, znowu wioska, jakieś mniejsze miasteczko, pustka, znowu wioska – wspomnienia ustępują miejsca pomysłom na urozmaicenie podróży. Mamy niby tą drogą dojechać do Kolumbii, ale ale … rzut oka na mapę i myśl niczym kamień w głowę pomysłowego Dobromira uderza w moją. Pamiętacie – dwa tygodnie temu byliśmy po drugiej stronie Andów w dolinie wulkanów w Parku Narodowym Cotopaxi. Z powodu złych warunków atmosferycznych nie dane nam było wejść na szczyt wulkanu i z tych samych powodów, nisko wiszących chmur, odpuściliśmy wtedy wędrówkę do laguny Quilotoa, mieszczącej się w tym samym parku. Wprawdzie dalej nie mamy pewności, jaka pogoda panuje obecnie w górach, ale co nam szkodzi pojechać i sprawdzić. Kto nie próbuje …ten świata nie zobaczy (moja przeróbka). Kilometrów dużo nie nadłożymy, a czasu mamy jeszcze sporo. Krótka narada i decyzja. Odbijamy w góry. Trochę to trwało zanim nawigacja, mapa i my razem się zsynchronizowaliśmy. Po kilkukrotnych nawrotkach tu i tam znaleźliśmy w końcu właściwą drogę. Już wprawdzie nie cały czas asfaltową, ale za to urozmaiconą kolorowymi ciężarówkami, wiozącymi dzieci do szkoły, końskimi zaprzęgami, targającymi olbrzymie bale drzewa z dżungli, no i przede wszystkim rozciągającymi się po horyzont coraz to piękniejszymi widokami. Wioski oczywiście i teraz mijamy, ale są to zupełnie inne wioski niż te wzdłuż głównej drogi. Kolorowe chaty, kolorowi mieszkańcy, wokół owocowe drzewa: mandarynki, pomarańcze, mango i mnóstwo bananów. Nic dziwnego, że wśród takich „okoliczności przyrody” obiad, który ugotowaliśmy na skraju drogi, pomimo przesolonych ziemniaków i niedogotowanych buraków, smakował znakomicie.

Droga pnie się coraz wyżej i wyżej, słońce z tą samą prędkością opada coraz niżej i niżej aż w końcu ginie gdzieś w Andach, pozostawiając nas w zupełnej ciemności, która wraz z narastającym zmęczeniem nie pozwala na dalszą jazdę. Śpimy nie wiadomo gdzie, na jakimś odludnym parkingu. Rankiem, jak tylko pierwsze promienie wschodzącego ponownie słońca rozjaśniają drogę, ruszamy dalej. O dziwo po kilkunastu minutach jesteśmy na głównej drodze przełęczy wulkanów, którą znamy z poprzedniego pobytu. To znaczy, że w nocy musieliśmy przeoczyć zjazd do laguny. Nic to. Skoro jesteśmy parę kilometrów od Laso (ostatnio tu nocowaliśmy) postanawiamy podjechać do znanego nam hostelu, zostawić przyczepkę i bez balastu ponownie podjechać w góry w poszukiwaniu zgubionego jeziora. Jak się to odbyło i jak dotarliśmy do laguny opowiem w następnym artykule. Tymczasem po powrocie, po całodnowym wypadzie nad przepiękną – już teraz to wiemy, lagunę Quilotoa, pani z hostelu jest na tyle uprzejma, że pozwala nam przenocować na bezpiecznym, przyhostelowym parkingu i następnego dnia ruszamy dalej w kierunku Quito, oddalonego o około 50 km. Jak prawdziwi znawcy (przecież przeżyliśmy w Quito z górą dwa dni) przecinamy stolicę Ekwadoru na przestrzał i tylko wstrząs całego auta w momencie przeskakiwania z południowej półkuli na północną pozwolił zorientować się, że jesteśmy już poza miastem. W momencie przeskoku z południa na północ pomyślałem, że może dobrze byłoby pokusić się o podsumowanie prawie dwuletniego pobytu na południu świata. Jednak po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że sensowniej będzie coś takiego napisać po objechaniu całej Ameryki Południowej, czyli za jakieś dwa, trzy miesiące. Na razie dalej jedziemy w stronę Kolumbii, od której dzieli nas niecałe 200 km. Ten odcinek naturalnie moglibyśmy przejechać jeszcze dzisiaj tym bardziej, że droga prosta, gładka i bez uciążliwych podjazdów. Mamy jednak jeszcze jeden cukierek na pożegnanie Ekwadoru, którego nie chcemy sobie odmówić. Asia wyczytała, że przed nami znajduje się miasto o nazwie Otovalo, a w nim największe w Ameryce Południowej targowisko. Jak targowisko to na pewno kolorowo, pachnąco i egzotyczne. Asia bardzo chce to zobaczyć i wcale nie musi mnie długo namawiać. Ja też chcę. W osobnym artykule pokażemy parę kolorowych zdjęć i krótki opis tego miejsca, w którym spędziliśmy prawie pół dnia, czyli do zmierzchu. Do granicy z Kolumbią dojeżdżamy więc dnia następnego. Jak to zwykle przed granicą, z duszą na ramieniu i chaosem w głowie, oczekujemy, jaka będzie odprawa i co czeka nas po drugiej stronie napisu „Bienvenidos a Colombia”.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł