Gdy nazajutrz, po przejechaniu przez Andy, wracamy do nich by szukać drogi do laguny Quilotoa, nie możemy wyjść ze zdumienia, pewnego rozczarowania, a koniec końców powstrzymać uśmiechu, że los takie figle sprawiać potrafi. Okazuje się bowiem, że parking, na którym zasnęliśmy poprzedniej nocy był dokładnie przy zjeździe do Zumbahua, przez które musimy przejechać by dotrzeć do ukrytego w górze jeziora. Znaczy się spaliśmy dokładnie 15 km od celu, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Za to teraz już zgodnie z widocznym drogowskazem ostro zjeżdżamy do małej indiańskiej osady Zumbahua, za którą droga łagodnymi zakosami pnie się pod szczyt nieczynnego wulkanu, w którego kraterze powinno znajdować się owe cacko, które nas tu przywiodło. Przejeżdżamy przez wioskę, do której w drodze powrotnej niewątpliwie trzeba będzie zajrzeć. Mijamy równe poletka ziemniaków i kukurydzy, które w pocie czoła obrabiają indiańscy rolnicy. Przyglądamy się sporym kanionom, czyli pęknięciom ziemi wywołanym prawdopodobnie dawnymi erupcjami wulkanu. I tak po 15 km dojeżdżamy do końca drogi zastawionej szlabanem. Zostawiamy samochód na parkingu. Obok w biurze informacji turystycznej, jak zwykle zaopatrujemy się w mapki, informacje i wszystko co potrzebne do wędrówki po niewysokich, ale mimo wszystko górach. Pogoda jest super. Widoczność wymarzona. Samopoczucie jak najlepsze. Nic tylko ruszać w drogę. Po stu metrach widok, jaki się przed nami ukazuje, utwierdza nas w przekonaniu o słuszności decyzji by zboczyć z zaplanowanej drogi do Kolumbii, aby jeszcze raz podjechać i wkraść się w Andy. Widok jest tak cudowny, że naprawdę szkoda by było opuścić Ekwador, nie zobaczywszy tej perełki natury schowanej w jego wnętrzu. Mickiewicz gdyby tu był pewnie powiedziałby „zaiste okolica była malownicza”, a ja nie jestem w stanie lepiej tego określić. Przy okazji odwołania się do polskiej literatury, nasuwa mi się dygresja, że równie śmiało można odnieść się do polskich krajobrazów. Czy laguna Quilotoa nie przypomina Morskiego Oka? A inne miejsca? Czy Huaraz w Peru nie był nazwany polskim Zakopanem, czy Vina de Mar w Chile nie porównywałem z Sopotem, a rejon jezior w okolicy Bariloche w Argentynie z polskimi Mazurami? Ma Polska czy Europa również swoje perełki, które na pewno warto poznać. Jednak stojąc w Andach na 2 tys. m, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Równika, patrząc na powulkaniczny krater, wypełniony granatowo-zieloną wodą, przeżywa się emocje nieporównywalne z niczym. Jesteśmy oboje urzeczeni pięknem tutejszej natury.
400 metrów pod nami błękitne jezioro, jak twierdzą Indianie bez dna (faktycznie głębokość jeziora wynosi 250 metrów, nic więc dziwnego, że tubylcy uważają, że dna nie ma skoro jest aż tak nisko) samo w sobie jest tak urzekające, że trudno oderwać wzrok, a w połączeniu z otaczającą panoramą cztero i pięciotysięcznych szczytów, niektórych pokrytych śniegiem, tworzy tak zapierający dech obraz, że trudno oderwać wzrok. Wpatrując się przed siebie, staramy się jak najwięcej z tych obrazów załadować do pamięci wewnętrznej, czyli mózgu, resztę na wszelki wypadek utrwalam na kartę fotograficzną. Jak zwykle jest tego kilkadziesiąt MB.

Nienasyceni widokami zaczynamy powoli wędrówkę wokół laguny. Całej nie obejdziemy. Na to wytrawny wspinacz potrzebuje 6-8 godzin, my z pewnością 10. Tyle czasu niestety nie mamy. Wybieramy jedną z dróg prowadzących w dół. Mamy ochotę nie tylko podejść jak najbliżej do zielonego, mokrego cudeńka, ale i trochę pospacerować wśród bujnej roślinności. Kwiaty, krzewy, drzewa, ich kolory i zapachy dostarczają dodatkowych wrażeń. Na sam dół nie dochodzimy. To co widzimy i przeżywamy po drodze do punktu widokowego ustawionego na skalistym zboczu zupełnie nam wystarcza, a powrót stromo pod górę dopełnia przyjemnych doznań wędrówki wokół laguny Quilotoa.
Wracając, zatrzymujemy się tak jak zamierzaliśmy w Zumbahua. To co tu znajdujemy nie jest być może aż tak wielką niespodzianką, bowiem przejeżdżając tędy rano dostrzegliśmy już nietypowe ożywienie. Teraz postanawiamy sprawdzić co to było. Okazuje się, że był festyn, który jak się zdaje akurat się zakończył. W Zumbahua od lat odprawia się targi, na które schodzą się Indianie z okolicznych wzgórz. Czasami po takim targu organizuje się fiestę ku czci bóstw, a od czasów hiszpańskich świętych patronów, w podzięce za dotychczasowe i z prośbą o dalsze łaski. Taka to właśnie fiesta się dzisiaj też odbywała. Już mieliśmy się zbierać do dalszej jazdy, trochę rozczarowani, że ominęło nas takie widowisko, gdy nagle zorientowaliśmy się, że tak naprawdę to impreza dopiero się rozkręca. Nagle z wszystkich stron nadjeżdżają jeźdźcy w barwnych tradycyjnych szatach na świątecznie przystrojonych koniach. Za nimi ciągnie tłum, przyodziany w równie tradycyjne szaty. Przed pochodem i za nim kroczy kapela z trąbami, bębnami, fletami i wszystkim tym, z czego wydobywa się bardzo głośne dźwięki. Cała ta masa kolorowych ludzi poruszając się w rytm muzyki i popijając bardzo wysokoprocentowy bimber, przesuwa się w strone placu, pełniącego pewnie w normalnym czasie rolę stadionu, a czasami pewnie i targowiska. Z radością mieszamy się z tłumem, z którego wyraźnie się wyróżniamy wzrostem i podążamy również się kołysząc w kierunku – tam gdzie oni, tam i my. Mimo, że jestem samochodem i zaraz będziemy jechać dalej, nie odmawiam poczęstunku miejscowym specjałem. Może byłoby źle widziane gdybym odmówił? Jednak gdy kieliszki zaczynają pojawiać się z każdej strony i zbyt często (mam wrażenie, że garują tu bardziej niż nasi górale) muszę pasować, a kieliszki oddaję Asi. Bawimy się przednio. Mamy możliwość tak zwanej obserwacji uczestniczącej, czyli obserwujemy rytuały, obrzędy i zabawę ekwadorskich Indian, uczestnicząc w nich. Świetnie! Czas zabawy i radości dobiega jednak końca. Indianie powoli są pijani, my zmęczeni. Nie pozostaje nic innego jak się żegnać i ruszać dalej. Kilkanaście razy wypowiedziane Adios (dosłownie znaczy z Panem Bogiem) i hasta luego (do potem) pożegnało nas nie tylko z rozbawionymi Indianami, ale i z czarującą wioską Zumbahua, z parkiem Cotopaxi no i z ukryta między górami, prześliczną laguną Quilotoa.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł