Decyduję się jednak na pokaz skoków o godzinie 13. Powoli, okrążając port z morską latarnią i starym ugrzęźniętym na mieliźnie statkiem wracam w kierunku La Quebrada. Do 13 pozostaje jeszcze kilkanaście minut. Tłum chętnych by zobaczyć „kaskaderów z Acapulco” rośnie z minuty na minutę, mniej więcej jak w latach 80-tych o tej samej godzinie pod monopolowym. Ireneusz Dudek śpiewał „ …za 10 minut 13-ta…”, patrzę na zegarek i faktycznie do rozpoczęcia przedstawienia brakuje 10 minut.
Mężczyźni o brązowych od słońca skórach przepłynęli już wąski, wirujący od spienionych fal przesmyk i z niezwykłą gracją, wspinają się po przeciwległej, niemal pionowej skale. Na szczycie, po rytualnych modlitwach przy ustawionych kapliczkach Matki Boskiej z Guadelupy, pierwszy skoczek wita publiczność, prężąc tors i… hop, niczym kondor w peruwiańskich Andach, spada z rozłożonymi jak skrzydła rękami by za chwilę zniknąć w głębinach oceanu. Tyle co jego głowa wynurza się przy brzegu po naszej stronie, a już z góry spadają w głąb dwaj następni. Tym razem w parze. Po nich skok z kilkoma obrotami, a zaraz za nim, znowu para tym razem w popisowym skoku z podwójnym saltem. Na koniec, chyba najładniejsze skoki z rozłożonymi rękami, takie jakie można zobaczyć w każdym turystycznym folderze czy na każdej widokówce z Acapulco. Całość przedstawienia wieńczą gromkie brawa z platformy widokowej (czyli nasze) i od strony oceanu, z równie tłumnie przybyłych jachtów.
Mimo wspaniałego przedstawienia, nie odczuwam żalu, że dobiega końca. Słońce w zenicie niesamowicie przypieka mokre od potu plecy, a cienia na platformie nic a nic. Nie czekając aż ucichną oklaski, ale po spotkaniu oko w oko ze skoczkami, którzy akurat wdrapawszy się na klif po naszej stronie wyszli, by osobiście przyjąć gratulacje, uciekam w kierunku zacienionej zatoki. Tu schłodziwszy, po raz drugi dzisiejszego dnia, rozgrzane do czerwoności ciało, zastanawiam się co dalej. Wychodzi, że dalej nic. Nic po prostu nic. Do wieczora taplam się w wodzie i leniuchuję na plaży, a zwiedzanie ostatniej turystycznej atrakcji Acapulco – hiszpańskiego fortu San Diego pozostawiam do jutra.
Fort San Diego to najstarsza część miasta, w całości udostępniona do zwiedzania. To tu można się dowiedzieć, że pierwszym facetem, który dotarł w te okolice, a było to w roku 1531, był niejaki Hernan Cortes. Tu dowiaduję się, że Acapulco otrzymało prawa miejskie już w roku 1599, a od roku 1550 widnieje na mapach jako nadbrzeżna osada. Od XVII wieku, praktycznie po dziś Acapulco, obok Panamy i San Francisco jest najważniejszym portem na Pacyfiku w tej części świata.
Dla mnie jednak nie te informacje, które równie dobrze można znaleźć w każdym przewodniku lub internecie, stanowią o bogactwie tego miejsca. Poza oczywiście wspaniałymi średniowiecznymi murami i zabudowaniami najpiękniejszy jest tu widok na zatokę. Fort usytuowany na sporym wzniesieniu prawie przy samym brzegu, stanowił pewnie kiedyś dogodny punkt obserwacyjny, a dzisiaj zachwycający punkt widokowy. Będąc w Acapulco radzę poświęcić trochę czasu na pokonanie kilkudziesięciu schodów, by wdrapać się do fortu i przyjrzeć się miastu oraz zatoce z tej perspektywy. Dla tych, którzy tu nie dotrą, oczywiście jak zwykle w załączeniu parę zdjęć, a po nich ruszamy dalej, w kierunku El Furte.