Dzisiaj zaczynam bodajże najdłuższy odcinek drogi przez Meksyk. Za radą Darka na następny postój wyznaczam El Fuerte, od którego dzieli mnie bez mała 1500 km. Dlaczego tak? Dlaczego El Fuerte? To pewnie okaże się pod koniec tego artykułu. Na razie żegnam Acapulco i wcześniutko, póki poranne korki nie zastopują miasta, wyjeżdżam w kierunku federalnej MEX200 i nią dalej na północny zachód, cały czas wzdłuż Pacyfiku. No dobra – skoro już tak zacząłem z tą geografią to podam jeszcze, że do tej pory przemierzyłem osiem meksykańskich stanów: Quintana Roo, w którym leży Playa del Carmen, Yucatan, Campeche, Tabasco, Veracruz, Oaxaca i Guerrero, a przede mną Michoacan, Colima, Jelisco, Nayarit i Sinaloa z docelowym El Fuerte. Skoro trasę już mniej więcej znamy no to w drogę. Myślę, że trzy, cztery dni wystarczą by dojechać.
Droga jak zwykle fantastyczna. Wzniesienia, z których widać „bezkresną przestrzeń oceanu”, zjazdy takie, że fale prawie pluszczą o koła. Zawijasy prowadzące przez wioski, w których Meksykanie w szerokich sombrerach i nieodzownych maczetach u pasa wypalają drzewo w pokrytych trzciną chatach, cudowne zachody słońca po lewej, czyli nad Pacyfikiem i wschody po prawej, czyli z nad gór Sierra Madre, spanie przy plażach i poranne po nich bieganie. Wszystko to sprawia, że przeżyć mam ponad miarę. Wszystkie one jednak nie dorównują temu co spotyka mnie na około 1000 km w okolicach Mazatlan. Samochód nagle ni stąd ni zowąd, na prostej jak strzała i równej jak stół drodze, podskakuje, szarpie się i prycha. Podświadomie wciskam hamulec, staję na poboczu, rozglądam się i nie widzę nic, absolutnie nic co mogło wywołać mój niepokój. Samochód jest cały, opony w porządku, silnik pracuje równomiernie. Co jest? – myślę zaskoczony. Jako, że nie znajduję odpowiedzi na wydawałoby się proste pytanie, przeto tylko trochę odpoczywam, kilkoma łykami zimnej wody uspokajam przyspieszony puls i nie wiedząc co jeszcze mogę w tej sytuacji zrobić, siadam po prostu za kółko, wciskam gaz i sunę dalej. Jakiś czas później przypominam sobie podobną historię. No tak – zdarzyło się coś podobnego jakieś półtora roku temu w Chile, w okolicach pustyni Atacama. Przekraczając wtedy równoleżnik Koziorożca, wjechawszy w strefę tropikalnego klimatu też tak mną potrząsło. Teraz po kilkunastu miesiącach opuszczając tropiki niechybnie najechałem na równoleżnik Raka i to właśnie on spowodował nagły podskok samochodu. Podobnie zresztą było w Ekwadorze, gdy najechałem na Równik. Pewnie z nadmiaru wrażeń zapomniałem o tych wydarzeniach i musiało chwilę potrwać zanim sobie uświadomiłem co tak naprawdę się stało. A że nic się nie stało przeto po krótkim zaburzeniu dobrostanu ponownie powracam do znakomitej formy i gwiżdżąc znaną melodię “My Way”, powolutku przecinam świat dalej.
Minąłem zatem Mazatlan, wyjechałem z tropikalnej strefy i powoli przygotowuję się, na razie tylko w myślach, na niższe temperatury. Im bliżej Alaski tym będzie zimniej. Z drugiej strony zbliża się przecież lato, więc pozostaje nadzieja, że przeciwstawne wektory północnego chłodu i letniego ciepła się zrównoważą i zbytnio nie przemarznę. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo po prawie dwóch latach spędzonych w tropikach przyzwyczaiłem się do temperatur powyżej 30 stopni. Rozważając różne scenariusze na przyszłość, równocześnie ocierając, wyciskany przez ciągle jeszcze tropikalne słońce, pot z twarzy dojeżdżam do Los Mochis. Tu odbiwszy gwałtownie na północny-wschód wpadam na drogę SIN23, którą dotrę w niespełna godzinę do El Fuerte. Zauważyliście oznaczenia meksykańskich dróg? Proste co? MEX200 to droga federalna biegnąca przez klika stanów, a SIN23 to już droga wewnętrzna, stanowa w tym wypadku Sinaola, zwykle trochę gorsza i bardziej dziurawa, ale ogólnie na stan dróg w Meksyku narzekać nie mogę. Jedynie te cholerne topy!!!