Tak sobie tylko myślę, że dojadę do El Fuerte w godzinę. Już pierwsze kilometry uświadamiają mi, że nic z tego. Nie ze względu na gorszy stan drogi – aczkolwiek to też. Nie ze względu na gęsto pobudowane topy – to też. Przede wszystkim przez to, że właśnie rozpoczął się Wielki Tydzień. Droga prowadzi mnie przez dziesiątki wiosek i miasteczek, z największym San Blas, a te zablokowane są kolorowymi procesjami, konnymi orszakami odświętnie ubranych meksykańskich cowboyów i tysiącami wyległych na ulicę gapiów. Nie da się nie zauważyć, że obchody Wielkiego Tygodnia należą w Meksyku do najważniejszych wydarzeń religijnych. Wzdłuż ulic porozstawiano stragany z tak zwanymi antojitos, czyli po polsku przysmakami, a po po śląsku maszketami. Przez ulicę przebiegają przebrane za zwierzęta lub postaci biblijne dzieci, odpędzając złe duchy grzechotkami. Po obu stronach ulicy roi się od koni i półciężarówek, którymi zostały tu przytransportowane, a samochody próbujące przejechać przez którąkolwiek z takich wiosek tworzą niesamowite korki, których policja w żaden sposób ani nie jest w stanie, ani nie za bardzo chce rozładować. Stoję więc w takich korkach przy kilkudziesięciostopniowym upale, posuwając się od czasu do czasu po kilkaset metrów do przodu i południowoamerykańskim sposobem próbuję zachować spokój. Nawet mi to dość dobrze wychodzi. Przez pierwsze trzy, cztery godziny nie zważając na żar i zmęczenie przyglądam się tym barwnym widowiskom, pstrykam mnóstwo zdjęć, odmachuję witającym mnie cowboyom i przebierańcom i jakoś marnie, bo marnie idzie do przodu. Całe szczęście, że w momencie, gdy powoli zaczynam mieć dość, gdy i ta nabyta przez dwu i pół letni pobyt w Ameryce Łacińskiej cierpliwość się kończy, dostrzegam wielki, ubarwiony postacią w masce, napis El Fuerte. Uff – dojechałem. Ta postać w masce to oczywiście Zorro czyli lis, który podobno i na tych terenach niczym nasz Janosik łupił bogatych i pomagał biednym. Uprzedzając trochę fakty nadmienię, że oprócz owego plakatu przy drodze, żadnych innych śladów bytności Zorra w miasteczku nie znalazłem.
Znalazłem za to coś dużo bardziej wartościowego, mianowicie stację kolejową pociągu Chepe. Ale po kolei. Otóż w czasie mojej podróży przez Meksyk, wielokrotnie kontaktuję się z moim przyjacielem z Playa del Carmen, a jak się okazuje i przewodnikiem po państwie Azteków, z Darkiem. W trakcie jednej z takich konsultacji Darek poradził mi bym, o ile mam czas i ochotą zwiedził „Miedziowy Kanion” w okolicy miasta Creel, do którego można się dostać tylko pociągiem (jedynym pociągiem w Meksyku) zwanym El Chepe, który zatrzymuje się właśnie między innymi w El Fuerte. Czas mam, ochotę też dlatego z Acapulco ruszyłem w kierunku tego, leżącego trochę na uboczu, liczącego zaledwie 12 tys.mieszkańców miasteczka. Miasteczka, które w roku 1563 założył Francisco de Ibarra, a które od roku 1610 dzięki wybudowanemu tu Fortowi nazwano El Fuerte. Za sprawą wydobywanego z pobliskich gór złota i srebra miasto zaczęło się prężnie rozwijać, aż w roku 1824 zostało stolicą stanów Sanora i Sinaloa, które w tamtych czasach rozciągały się aż po dzisiejszą Arizonę. Z wielkości i prężności miasta do dzisiaj pozostało już niewiele, ale co najważniejsze, zachowało ono swój kolonialny styl i urok. Właśnie w jednej z takich kolonialnych uliczek, w cieniu wysokiej kamienicy, parkuję swój dom i w końcu, po tylu godzinach siedzenia za kółkiem, z niezmierną radością wyskakuję z kabiny by przede wszystkim rozprostować nogi, ochłodzić wyschnięte gardło czymś bardzo mokrym i bardzo zimnym, najchętniej z bąbelkami, no i zapełnić pusty niczym portfel przed wypłatą, żołądek.
Fajnie, że wychodząc w miasto mogę załatwić te trzy sprawy równocześnie. Po pierwsze krążąc między straganami, knajpami i sklepami zaspakajam moje wyżej wymienione potrzeby. Po drugie zwiedzam miasto z jak zwykle cudownym rynkiem, ratuszem, kościołem, stylowymi XVI, XVII i XVIII wiecznymi kamienicami, wzgórzem z resztkami fortowych umocnień, skąd rozpościera się cudowny widok na miasto i dolinę rzeki o tej samej nazwie Rio Fuerte. No i po trzecie szukam stacji kolejowej Chepe. Dwie pierwsze sprawy załatwiam bez problemów. Trzeciej niestety nie. Stacji ani widu ani słychu. Pytam przechodniów. Każdy pokazuje inny kierunek, A ja za każdym razem robię koło wokół miasta i wracam na rynek. Dworca dalej niet. OK – nie będę trzymał dużej w napięciu. Okazuje się, że dworzec jest 6 km poza miastem, a nikt z pytanych nie zdawał sobie sprawy, że chcę do niego dotrzeć pieszo (ja też nie) przeto każdy wskazywał inną drogę. Jak już się zorientowałem o co chodzi to dawaj, odpalam auto i w 10 minut jestem…. właśnie – gdzie ja jestem? Dworzec wprawdzie jest, ale to, że to dworzec, rozpoznaję tylko po biegnących torach i jednym, chyba w ogóle nie używanym, budynku. Okolica wygląda jak wymarła. Jakby nigdy nic się tu nie działo, a przecież jestem w jednym z najbardziej znanych w Meksyku miejsc. Hm??? Na wszelki wypadek pytam w jednym z pobliskich gospodarstw, czy aby dobrze trafiłem (?) Dobrze. Pociąg odjeżdża codziennie rano i wtedy przez pół godziny jest podobno duży ruch: pełno autokarów, samochodów i turystów, a potem wszystko zapada w sen, by obudzić się znowu następnego dnia rano. Przy okazji pytam czy mogę na parę dni zostawić tu gdzieś pod opieką samochód. Oczywiście, że mogę – przecież z tego tu żyjemy – odpowiada uśmiechnięty rozmówca i już spieszy otworzyć bramę do ogrodu.
Pociągi do Creel odjeżdżają codziennie, ale w różne dni różne. Czasem takie komfortowe i drogie, a czasem tzw. economico, czyli mniej komfortu za niższą cenę. Na taki właśnie się decyduję, a że odjeżdża dopiero pojutrze przeto mam cały dzień czasu na jogging, spacer i długi, długi odpoczynek po jeszcze dłuższej jeździe, a przed następną, ciekawe jaką, przygodą.