Pociąg Chepe, czyli Ferrocarril Chihuahua al Pacífico jedynej zachowanej po dziś meksykańskiej linii kolejowej łączącej Los Mochis nad Pacyfikiem z Chihuahua w „Miedziowym Kanonie” powinien lada moment podjechać. Stacja w El Fuerte, która przedwczoraj wydawała się wymarła, teraz ożyła i to z niespotykaną energią. Wprawdzie pociąg rusza z odległego o kilkadziesiąt kilometrów Los Mochis, ale jako, że trasa między nim, a El Fuerte jest stosunkowo monotonna, a i samo nadpacyficzne miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania, przeto większość chętnych na przejażdżkę między górami miedziowego wąwozu decyduje się na rozpoczęcie podróży właśnie tutaj. Dziesiątki autokarów zaparkowanych przed stacją dowiozło już setki turystów, następne ciągle jeszcze dojeżdżają i końca nie widać. Nic dziwnego. W całym Meksyku trwają już świąteczne wakacje to i ruch w interesie podwójny albo i potrójny. Dla biur podróży i kolei Chepe to fajnie, dla mnie jak się okazuje trochę mniej. Kas biletowych na dworcu nie ma, wszyscy oprócz mnie, który nie ma dojścia do internetu, wykupili już bilety tą drogą, a miejsc, jak się okazuje po przyjeździe pociągu brak. Będzie ciężko – myślę i już mi trochę szkoda, że w tak banalny sposób skończy się to co się jeszcze nie zdążyło zacząć. Nie poddaję się. Czekam aż tłum trochę się rozluźni i niby to przyglądając się tańczącym, przebranym dzieciakom, obserwuję w którym wagonie jest najluźniej. Potem już starym, peerelowskim sposobem, podchodzę do konduktora, płacę za bilet, którego on nie wypisuje, dostaję miejsce jak VIP przy oknie w pierwszej klasie i z nosem przyklejonym do szyby, po przeciągłym gwizdku maszynisty i w kłębach wypuszczonej z lokomotywy pary ruszam, sory, ruszamy w dziewicze tereny kanionu.
Pnąc się coraz wyżej, miedzy skalistymi zboczami lub przeprawiając się na ich drugą stronę jednym z dziesiątków wydrążonych tuneli, pokonując żelazne mosty nad rwącymi rzekami, przecinając coraz rzadsze lasy, ustępujące miejsca kamiennym pustkowiom coraz dokładniej widzę to o czym wczoraj czytałem w przewodniku. Przyprawiające o szybsze bicie serca krajobrazy zmieniają się za oknem jak w kalejdoskopie. Jednak dopiero przystanek przy punkcie widokowym z całą ostrością otwiera przede mną świat wczorajszej lektury. Zielonomiedziowe pionowe ściany, od których kanion otrzymał swoją nazwę spadają miejscami nawet na 1400 metrów co stanowi, że to na co patrzę jest głębsze nawet od popularnego Wielkiego Kanionu Kolorado (jednak zdecydowanie nie osiąga 4 tys. metrów kanionu Colca w Peru, który gdzieś tam w poprzednich artykułach opisywałem). Tu też jak na dłoni widać, że Miedziowy Kanion jest jednym z sześciu kanionów powstałych w wyniku działania sześciu odrębnych rzek, które gdzieś tam w oddali, tego już nie widać, łączą się z Rio Fuerte, wpadającą do Zatoki Kalifornijskiej. Czego również nie widać to tego, że kanion ma około 50 km długości i tego, że mimo odstraszającego wrażenia jakie robi z tej perspektywy, żyje w nim około 70 tys.Indian Tarahumara, którzy szukając kilkaset lat temu schronienia przed Hiszpanami pozostali w nim do dzisiaj.
Po krótkiej przerwie na punkcie widokowym, w trakcie której można było napchać żołądki specjałami meksykańskiej kuchni, a siatki indiańskim rękodziełem, ruszamy dalej. Jeszcze tylko parę stacji, na których tylko tutejsi wsiadają lub wysiadają, a wędrujące wzdłuż pociągu indiańskie kobiety lub dzieci starają się sprzedać cokolwiek ze swej bogatej ludowej sztuki i już powoli zaczynają się wyłaniać pierwsze, najpierw pojedyncze, a później coraz gęstsze zabudowania docelowego miasteczka Creel.