Gwizd lokomotywy pociągu Chepe oznajmia, że dotarliśmy do stacji Creel. Pewnie maszynista nie zdążył jeszcze pozakręcać wszystkich zaworów, a już setki pasażerów, niczym zgłodniałe mrówki zapełniają pusty i spokojny dotąd dworzec. Unosząc się na fali tłumu i ja niczym jedna z mrówek z tobołkiem na plecach, maszeruję w równym szeregu w kierunku centrum, rozglądając się za schronieniem przed nadciągającą zimną nocą. Jesteśmy na ponad 2000 metrów, a na tej wysokości noce potrafią o tej porze roku zaskoczyć temperaturą nawet poniżej zera. Patrząc na przyzwyczajonych do takich skoków temperatur, otulonych w grube koce, Indian i na zalewającą małe miasteczko falę turystów, zaczynam się obawiać czy w ogóle znajdzie się dla mnie jakiś ciepły, niedrogi kąt. Wielki Tydzień po raz drugi daje o sobie znać w nieszczególny sposób. Ludzi dwa razy więcej niż zwykle, to i ceny dwa razy wyższe, a mimo to miejsca znaleźć nie mogę.
W sukurs jak zwykle w takich momentach przychodzi przypadek. Chodząc od hotelu do hotelu, sycąc oczy kolorową egzotyką Indian Tarahumara, nadstawiam ucha, by wśród ulicznego gwaru wychwycić należący do grupy uto-azteckich język tarahumara, a tu ni stąd ni zowąd dolatują mnie dźwięki nie hiszpańskie, nie angielskie, nawet „…nie kreolskie, ale nasze, nasze polskie…”. Dwóch idących przede mną (jak się później okaże przesympatycznych) podróżników, rozmawia ze sobą językiem znad Wisły. Cóż za miła niespodzianka spotkać Polaka w Miedziowym Kanionie w Meksyku. – Dzień dobry, pozdrawiam rodaków i już po chwili, po otrząśnięciu się ze zdziwienia, siedzimy wspólnie w przytulnym barze, dzieląc się tradycyjną golonką i popijając meksykańskie piwo. Andrzej i Jurek na pół z Warszawy, na pół z San Diego w USA, mieszkają w hostelu obok i za ich wstawiennictwem właściciel, u którego również brak miejsc, ale mimo to wynajduje dla mnie za cenę pokoju, dwie ulice dalej, cały apartament. Tak więc dzięki losowi o dwóch imieniach Jurek i Andrzej, jestem uratowany i zimna noc przestaje mnie straszyć.
Do zupełnego zmierzchu zostaje jeszcze trochę czasu. Czasu, który po zadomowieniu się w nowym miejscu, wykorzystuję na bliższe przyjrzeniu się miastu, a jako że Creel (czyt.Kril) należy do grupy miejscowości zwanych Pueblo Magico, przeto uczta dla wszelkich zmysłów jest murowana. Niby tylko parę ulic, niby tylko niewielki skwer, czyniący powinności rynku, niby tylko kilkadziesiąt budynków, pamiętających kolonialne czasy, a mimo wszystko jak dużo tu egzotyki, barw i zapachów. Wszystko za sprawą malowniczego, otaczającego miasto pejzażu i mnóstwa ubranych w tradycyjne stroje, handlujących nie tylko ludowym rękodziełem Indian.
Z plakatów rozwieszonych w biurach podróży notuję i zapisuję w pamięci propozycje zwiedzania okolic miasta. Już prawdopodobnie wiem co będę robił jutro. Oczywiście bez korzystania z usług biur, tylko na własną rękę, a raczej nogę, wybiorę się na wędrówkę do odległej o 3 km misji San Ignacio, czy może nawet jeszcze dalej do jeziora Arareko. Tymczasem słońce powoli zanurza się na swój spoczynek w głęboki miedziowy wąwóz, powodując błyskawiczny spadek temperatury. Wspomniałem już, że jestem w wysokim paśmie gór Siera Tarahumara, które należą do najwyższej części Sierra Madre, a to oznacza, że jestem na takich wysokościach, na których by nie zamarznąć przed zmierzchem należy wracać do domu. Wracam.
Acha, wracając główną ulicą Creel wspomnę jeszcze dla dopełnienia wiedzy o mieście, że zostało ono nazwane od nazwiska gubernatora stanu Chihuahua, Enrique Creel Cuilty, a mnie żeby łatwiej zapamiętać kojarzy się z nazwą zespołu mojego kumpla Sebastiana Ridla, Cree. Ich muzykę lansuję w całej Ameryce, od Ushuaii po Alaskę. Na drugie pytanie związane z tym rejonem – co mają wspólnego psy Chihuahua ze stanem Chihuahua jeszcze nie znalazłem odpowiedzi, ale trop już mam.
Z opuszczonym na uszy kapeluszem, z rękami w kieszeni i czerwonym od zimna nosem, przekraczam próg gościnnego hostelu, którego gospodarz tak mile wyczarował dla mnie schronienie. A w środku proszę jak sympatycznie. Ciepło, jasno, spod czajnika ulatnia się para świeżo parzonej herbaty, w kącie przygotowane gitary czekają by ktoś szarpnął za struny, a przy stole Andrzej z Jurkiem. Przemiło przysiąść się do tak wspaniałego towarzystwa, tym bardziej, że ich rozmowa o świecie, podróżach (obaj wspólnie i osobno podróżują od lat) jest na takim poziomie, że od razu poznaję, iż mam do czynienia z ludźmi niezwykle elokwentnymi i niezmiernie wykształconymi, gdyż tylko tacy, bez ryzyka skręcenia karku, mogą beztrosko zapuszczać się w gąszcz tak fascynującej dysputy. Siedzę zatem, słucham z rzadka się odzywając. Dopiero poczuwszy po jakimś czasie bezpieczniejszy grunt pod nogami, włączam się w „światowe” opowieści i tak nam błogo upływa pierwsza część wieczoru.
Druga, jeszcze bardziej czarująca, rozpoczyna się od momentu gdy Andrzej sięga po gitarę i preslejąc lub sinatrząc wprawia nas wszystkich w niebywały nastrój. Długo nie trzeba czekać by znalazła się i druga gitara w ręku gospodarza i gdy po paru pieśniach w duecie gitary zaczynają krążyć z rąk do rąk wydawać by się mogło, że wieczór z cicha zamieniony w noc nigdy się nie skończy. No i nie kończy się. Mimo iż Andrzej i reszta kompaniji za struny już nie szarpią, muzyka i atmosfera owego wieczora dalej we mnie gra.