[Asia] Po 21 godzinach spędzonych w autobusie wśród bezkresnych stepów (podróż urozmaiciły 3 przystanki pośród niczego, gdzie mieliśmy niezapomnianą “przyjemność” skorzystania z „toalety”), naszym oczom ukazały się pierwsze zabudowania dawnej stolicy Ałma-Aty. Po kolejnej pół godzinie dojechaliśmy do dworca autobusowego, gdzie z całym majdanem zostaliśmy wysadzeni. Negocjacje z taksówkarzem o podwózkę do hostelu nie dały oczekiwanego rezultatu więc ruszyliśmy na autobus. Pierwsze i następne wrażenia dotyczące miasta były pozytywne – przede wszystkim nie czuło się, że to moloch, zamieszkany przez prawie 2 mln ludzi. Takie odczucia „ogromu” mieliśmy w Astanie, choć nie o ludzi chodziło, a przestrzenie –  to ogólne wrażenie z Kazachstanu – ludzi mało, a przestrzeni mnogo. W Ałma-Ata w oczy rzucała się zieleń, parki, rabaty, kwiaty – w szczególności róże. Podobny różany obrazek zapamiętałam z czasów komuny, gdy pod pływalniami, urzędami, cmentarzami żołnierzy radzieckich sadzono kolorowe krzaki tych kwiatów. Na drugi rzut oka widać było piętno, jakie na mieście odcisnęły czasy Sowietskiego Sajuza – monumentalna architektura, pomniki bohaterów i robotników. Niechybnie przywoływało to wspomnienia z dzieciństwa, kiedy i u nas było podobnie. Być może dzięki temu czułam się tu swojsko. Sprawił to też język rosyjski, którego, jak by nie było, uczyłam się przez 8 lat, sądząc na koniec, że niczego się nie nauczyłam, a tu, po latach okazało się, że jakieś ziarno w głowie zostało, które teraz zakiełkowało. Z początku nie pamiętałam podstawowych słów, ale z grubsza rozumiałam co się do mnie mówi, to był dobry początek.

Drugiego i trzeciego dnia kręciliśmy się po mieście bez planu, zwiedzając kolorową cerkiew, zielony targ oraz muzeum tradycyjnych instrumentów, gdzie znalazły się też skały z geoglifami, liczącymi tysiące lat. Odkryliśmy też sieć jadłodajni, gdzie bardzo dobrze karmili, a różnorodność kuchni wabiła nas żeby do nich wracać i wracać i wracać :).

Później zwiedzaliśmy już z planem znalezienia punktu informacji turystycznej. Ten odnaleziony okazał się zamknięty, w kolejnym wyposażono nas w komplet informacji i mapę. Po kilku dniach miejskich (wcześniej zwiedzaliśmy jeszcze bardzo miejski Nur Sułtan) chcieliśmy zakosztować trochę spokoju na łonie natury. Dobrym planem na taką okoliczność było odwiedzenie oddalonego o 20 km Jeziora Ałmatyńskiego, głównego poiciela miasta.

Podjechaliśmy autobusem dokąd się dało, a resztę trasy (jakieś 14 km) mieliśmy pokonać pieszo lub stopem. Zaczęliśmy w odwrotnej kolejności, zatrzymują stopa :). Pozostał spacer. Do wyboru była dłuższa asfaltowa droga, z pięknymi widokami oraz krótsza, po grzbiecie grubej rury, doprowadzającej wodę pitną z jeziora do miasta (podobno to z powodu wody, w dbałości o jej czystość, obowiązuje zakaz zbliżania się do jeziora, czego wkrótce doświadczyliśmy). Spacer rurą był ciekawym doznaniem, jednak szybko się przekonaliśmy, że patrząc ciągle pod nogi (żeby nie spaść z 1,5 m wysokości) nie patrzymy wokół i całe piękno, które nas tu zwabiło, pozostaje dla nas nieodkryte. Zeszliśmy więc na asfalt. Droga asfaltem choć w niesamowitym otoczeniu także wydała się szybko nudna więc zaczęliśmy wypatrywać skrótów. W pewnym momencie nasze skróty się rozeszły i na dłuższą, jak się później okazało, chwilę się rozdzieliliśmy. Do jeziora doczłapałam sama, przekonana, że Witek tam już na mnie czeka. Jednak go nie było. Poszłam w kierunku w którym spodziewałam się do zastać, gdzie wyłaniał się przepiękny widok na okryty śniegiem wierzchołek góry, lecz i tu go nie było. Zawróciłam więc zaczynając się lekko niepokoić. Po jakimś czasie minęłam ludzi, którzy twierdzili, że widzieli kogoś kto szukał kogoś, to musiał być Witek. I był :). Byliśmy trochę źli na siebie wzajemnie, że nam nasze skróty nie wyszły, ale odetchnęliśmy z ulgą, postanawiając, że robimy postój na kawę i drugie śniadanie. Wybraliśmy miejsce na stromym zboczu, co trochę przeszkadzało w spożywaniu, jednak walkę z grawitacją wynagradzał widok na turkusowe jezioro. Rzeczywiście było na co popatrzeć. Mimo betonowych płyt , którymi wyłożono brzeg fragmentu jeziora, jego uroda była niezaprzeczalna. Witek zarządził dalszą wspinaczkę, po to by zobaczyć jezioro z góry. Wspięłam się z nim tylko kawałek, uznając, że jesteśmy już dostatecznie wysoko, a im wyżej tym jezioro będzie mniejsze więc i do podziwiania mniej ;). Znalazłam sobie miejsce w cieniu, gdzie miałam zaczekać, ale zbyt długie czekanie skłoniło mnie by wyjść mu naprzeciw, i znów się pogubiliśmy 😉 Ale jak wcześniej znaleźliśmy z czasem i wspólnie zaczęliśmy odwrót w kierunku miasta. Droga w dół była przyjemnością. Znów piękne łąki, góry, a nawet mały strumyczek cieszyły oko. I wcale nie musieliśmy machać, aby zatrzymał się mały dżipek, który dowiózł nas do samego miasta. Dzień się wypełnił! A zdjęcia i wspomnienia pozostały i wciąż cieszą :).

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł