Aqaba, leżąca przy granicy z Arabią Saudyjską, a w zasadzie na czterostyku granic, bo przez Morze Czerwone dojrzeć można jeszcze Izrael (dokładniej rzecz ujmując autonomiczną Palestynę) i Egipt, jest moim ostatnim miejscem postoju w państwie, o którym dopiero po dwóch tygodniach pobytu w nim, dowiedziałem się, że jego pełna nazwa brzmi Haszymidzkie Królestwo Jordanii. W odróżnieniu od poprzednich miejsc, Aqaba nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nie ma tu historycznych zakątków, po których przechadzaliby się Mojżesz, Eliasz, Jan, Chrystus lub inni bohaterowie Biblii. Nie ma tu rzymskich teatrów, brukowanych ulic, czy świątyń Zeusa. Nie ma również pomników przyrody ani cudów natury, a mimo wszystko jest mnóstwo turystów, setki knajp i dziesiątki jachtów zacumowanych tuż przy brzegu, graniczącego z miastem, morza. Coś w takim razie jest – coś, co ich tu przyciąga, tylko że tego nie widać? Niewielka Aqaba ma dwie rzeczy, które może nie jak magnes, ale mimo wszystko dosyć mocno przyciągają do niej rzesze odwiedzających Jordanię ludzi. Pierwsza to lotnisko. Jako że Jordania to długi wąski kraj, więc dobrze się po nim podróżuje w jednym kierunku np. z północnego Ammanu do leżącej na południu Aqaby lub na odwrót, z Akaby do Ammanu, dlatego bliskość lotniska znakomicie do tego pasuje. Druga natomiast, to niedaleko od brzegu umiejscowiona rafa koralowa, która jest niezłą gratką dla miłośników podwodnej przygody – stąd ta wysoka liczba jachtów, łódek i wypożyczalni nurkowego i płetwonurkowego sprzętu.
Mnie natomiast nie sprowadza tutaj ani lotnisko, ani rafa. Ja po prostu idę dalej do Arabii Saudyjskiej i chcąc, nie chcąc muszę przejść przez Aqabę, a nawet chwilę się w niej zatrzymać. Nie mam absolutnie pomysłu jak dostać się do odległej o kilkanaście kilometrów granicy (z tym sobie pewnie jakoś poradzę), a co gorsza zupełnie nie mam pojęcia, jak od granicy przemieścić się dalej. W Jordanii transport publiczny podzielony na lokalny, nieco gorszej jakości i turystyczny z klimatyzowanymi autobusami, działa nienajgorzej, natomiast z tego co czytam, w Arabii Saudyjskiej pod tym względem jest znacznie gorzej, chociaż pewnie też jakoś jest. Właśnie doszukałem się, że z pierwszego saudyjskiego miasteczka Haql, położonego 10 km za granicą, trzy razy w tygodniu odjeżdża autobus do Tabuk, następnego, już znacznie większego miasta. Mam, zatem nić zaczepienia. Wiem już, że do i od granicy nie dostanę się w żaden inny sposób niż wynajętym samochodem lub taksówką (na autostop nie ma co liczyć, bo ruch w tym kierunku prawie żaden) i jedyne, co mi pozostaje to: a) znaleźć taksówkę, która dowiezie mnie nie tylko do granicy ale i dalej do Haql, b) wynegocjować minimalnie niską cenę, bo prawdę mówiąc droga przez Jordanię i jej turystyczne atrakcje znacznie nadwyrężyła mój miesięczny budżet. Z taksówką nie jest tak łatwo. Taksówkarz by wjechać ze mną do Arabii musi mieć odpowiednie zezwolenie, a takich, którzy je mają jest niewielu. Ale są i jednego z nich znajduję. Znacznie gorzej jest z negocjowaniem ceny – kto kiedykolwiek handlował z Arabami, to wie, że nie jest łatwo. Ostatecznie do wieczora temat mam ogarnięty i mimo, że nie bardzo jestem zadowolony z wysokości kosztów, jakie będę musiał ponieść by przebyć kilkudziesięciokilometrowy odcinek między Aqabą, a Haql, to jednak fakt, że w ogóle mam szansę przedostać się za granicę i jechać dalej znacznie mnie rozluźnia.
Wieczorem, po powrocie do hostelu okazuje się, że jeżeli chodzi o finanse może być nieco lepiej. Los, pod postacią Toma z Holandii zsyła mi pomoc w podzieleniu kosztów przez dwa, a to jest już znaczna ulga dla mojego nadwyrężonego portfela. Tom chce się dostać do Mekki i do Dżada, skąd ma zarezerwowany samolot do Budapesztu i ma dokładnie ten sam problem, co ja, z tą różnicą, że ja chcę się dostać do Dubaju. Jakim cudem spotykamy się akurat w tym samym hostelu (to między innymi zaleta nocowania w hostelach) i dokładnie w odpowiednim czasie, w mieście skąd absolutnie nikt, oprócz nas nie wybiera się dalej na południe, pozostanie pewnie nigdy nie rozwikłaną tajemnicą. W każdym razie szybko się dogadujemy i ustalamy, że w najbliższą sobotę (następny autobus z Haql do Tabuk wyjeżdża właśnie w sobotę o 17) wyruszymy rano razem, wyszukaną przeze mnie taksówką i dzielimy się kosztami.
Do soboty pozostają dwa dni. Tom chce je wykorzystać na zwiedzenie Petry, więc dzisiaj w nocy jedzie w jej kierunku i pojutrze w nocy wróci. Ja w tym czasie z niemałą satysfakcją powłóczę się nieco po Aqabie, posiedzę trochę przed laptopem, posegreguję zdjęcia, napiszę coś na blog, przesortuję plecak i przygotuję się do dalszej drogi.
W pierwszej chwili myślałem, że niewielka Aqaba oprócz rafy koralowej, z której tym razem nie skorzystam, nie ma nic do zaoferowania, ale po kilku krokach bezcelowej włóczęgi jej uliczkami, zakamarkami i niedługą, ale ciekawą plażą, muszę się poprawić. Po pierwsze, aż taka mała nie jest, bo liczy około 200.000 mieszkańców, a po drugie, jak się poszuka to i się coś ciekawego znajdzie. W kilka minut znajduję: ruiny kościoła bizantyjskiego z IV wieku odkrytego w 1998, które oprócz tego, że świadczą o bytności tutaj Rzymian, nie robią wielkiego wrażenia, ruiny czworobocznego fortu mameluckiego z XVI wieku o wymiarach 50 na 50 metrów, które z kolei bardzo mi się podobają i mimo że są małe spędzam w nich sporo czasu, oraz niewielkie Muzeum Archeologiczne, działające w dawnej rezydencji Husajna, przywódcy antytureckiego powstania, które mimo że z niebogatymi, ale różnorodnymi zbiorami z pewnością warte jest odwiedzenia. Naturalnie spacerując po mieście nie można, a nawet nie da się kilka razy nie przejść krótką, zastawioną nieco straganami, miejską plażą. Plażę, która oprócz walorów typowych dla każdej plaży, czyli piasku, słońca i morza, posiada jeszcze przynajmniej dwa dodatkowe. Po pierwsze pełni rolę miejsca spotkań lokalnej społeczności i nie tylko. Ja na przykład przechodząc nią kilkakrotnie, spotykam znajome dziewczyny z Austrii, które poznałem w hostelu w Wadi Musa, a zaraz potem znajomych z Polski, z Białegostoku, których poznałem na pustyni Wadi Rum. Ot mała plaża, a cały świat na niej siedzi, leży i się opala. Po drugie jest wspaniałym miejscem obserwacji zachodzącego słońca, znikającego za aż dwa państwa, leżące po przeciwnej stronie morza. Takich miejsc na świecie pewnie nie ma wiele. I jest jeszcze coś. Coś bardziej metafizycznego – przynajmniej dla mnie. Stojąc tuż po zachodzie słońca, nad brzegami Czerwonego Morza w Jordanii, patrząc na niepoliczalne rzesze ludzi, wpatrujących się w jego znikającą za horyzontem tarczę, czując pod stopami, nieprzeliczone ziarenka ciepłego piasku i wypatrując nad głową, coraz jaśniej świecących gwiazd, trudno mi nie wierzyć, że Bóg wypełnił, złożoną na tej ziemi Abrahamowi, obietnicę i „błogosławił mu i dał mu potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza”. Myślę, że takiego stanu ducha można zaznać jedynie w nielicznych miejscach na ziemi, a plaża w Jordanii nad Morzem Czerwonym, o i tuż po zachodzie słońca, niewątpliwie do takich należy.
Tom, zgodnie z umową, wraca w środku nocy. Szybko śpi, potem jeszcze szybciej się pakuje i mniej więcej około 10 jesteśmy gotowi na spotkanie z wielką czekającą nas niewiadomą. Zaczyna się w miarę dobrze. Taksówkarz przyjeżdża punktualnie, aczkolwiek zamiast do granicy wiezie nas do jakiegoś przydrożnego biura, gdzie każe wypisać jakiś świstek papieru i zapłacić po 10 dinarów. Na kilometr śmierdzi to naciągactwem i obaj zgodnie myślimy, że kierowca do umówionej ceny chce sobie coś dołożyć, więc atmosfera nieco gęstnieje. Będąc jednak w sytuacji bez wyjścia dajemy po dodatkowej dysze i w nieco gorszych nastrojach jedziemy dalej. Dopiero na granicy jordańskiej, którą przy pomocy, jak się okazuje miłego i niechcącego nas oszukać kierowcy, udaje się nam przejść bez komplikacji i w miarę szybko, orientujemy się, że owe 10 dinarów to opłata graniczna pobierana na wszystkich przejściach lądowych (z wykluczeniem lotniska) mimo posiadanej nietaniej wizy, a taksówkarz wziął od nas pieniądze wcześniej, żeby razem z formularzami bez straty czasu oddać celnikom i jechać dalej. Wiedział chłop, co robi, a nam nie zostaje nic innego, jak tylko przeprosić się i poprawić nastroje. Granicę saudyjską też przechodzimy sprawnie, aczkolwiek trochę wolniej, bo bagaże obwąchuje pies, a wizy są starannie sprawdzane – widać nie często na granicy znajdują się tacy egzotycznie turyści jak my i celnicy muszą się trochę namęczyć z niecodzienną sytuacją.
Około 12 w południe (znacznie wcześniej niż przewidywaliśmy, ale lepiej wcześniej niż za późno, zważywszy, że autobus wyjeżdża raz na kilka dni) w skwarze piekielnie grzejącego słońca, na 5 godzin przed planowanym odjazdem autobusu do Tabuk, wysiadamy pod jakimś zamkniętym biurem na obrzeżach glinianego, wydaje się wymarłego, miasteczka i zgodnie z tym, co mówi kierowca tutaj mamy czekać. Tutaj? Na tym kompletnym odludziu, gdzie nawet nie ma psów, które mogłyby szczekać dupami? Tutaj, gdzie nie ma kompletnie nic oprócz prażącego słońca, kilku zamkniętych budynków i asfaltowej drogi, którą raz na kilkanaście minut przejeżdża samochód, mamy czekać 5 godzin? Ano tak. Innej możliwości nie ma. Tom decyduje się pieszo iść do centrum miasta w poszukiwaniu karty SIM i czegoś do jedzenia, mnie natomiast bardziej kusi odległa o 200 metrów malutka zatoczka z żółtym piaskiem i błękitną wodą. Dawno nie miałem ani czasu, ani okazji na zupełny luz, na poczytanie książki i na nieprzejmowanie się niczym, a tu jak znalazł mam i czas, i super miejsce, i wszystkie te trzy rzeczy mogę robić na raz i to przez bite 5 godzin.
OK – niecałe 5 godzin. Tom wraca tuż po czwartej, biuro, w którym kupujemy bilety, otwierają tuż przed piątą, a punktualnie o piątej przyjeżdża autobus, którym przez następne 4 godziny w pustynnym kurzu i bez jakichkolwiek krajobrazów jedziemy do Tabuk. Tabuk – półmilionowa oaza leżąca u podnóża gór Harrat al-Uwajrid, pierwsze, poza malutkim Haql, miasto w Arabii Saudyjskiej, sprawia dosyć dziwne wrażenie. Mimo, że nie mamy zbyt dużo czasu by przyjrzeć się mu dokładnie, bo jedynie wieczorem idziemy dwa kilometry od dworca do hotelu, a rano tą samą drogą wracamy, to jednak to, co widzimy wywołuje, przynajmniej we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony świadomość, że jestem na pustyni, a z drugiej strony kontrastujący z tą świadomością widok szerokich ulic, rond i wysokich budynków, za którymi nie ma nic oprócz piachu i kurzu, powoduje, że mija trochę czasu nim się z tą nową rzeczywistością oswajam. Prawdopodobnie w całej Arabii Saudyjskiej będę konfrontowany z takimi obrazami, więc im szybciej się do nich przyzwyczaję tym lepiej. A to nie wszystko. Przywyknąć muszę nie tylko do życia w miastach pośrodku pustyni. Jeszcze bardziej przyzwyczaić muszę się do widoku ludzi po nich spacerujących, a zwłaszcza do kobiet całkowicie zasłoniętych za burkami lub mniej drastycznymi abajami oraz co jest dla mnie zupełną nowością, do restauracji i publicznych pomieszczeń osobnych dla singli (mężczyzn) i family (kobiet z dziećmi).
Cóż, co kraj to obyczaj, a że dla mnie to ani pierwszy kraj, ani pierwszy obyczaj, to i przyzwyczaić się do niego będzie łatwiej – myślę, zmierzając rankiem z powrotem do dworca autobusowego, z chęcią kupienia biletu do centrum tutejszych obyczajów, do Mekki.
Bardzo ciekawe 🙂
Pozdrowienia
Pieknie.Pozdrawiam.