Różowiejące od wschodu niebo zaczyna dopiero powoli rozjaśniać pierwsze szczyty wyłaniającego się przede mną górskiego pasma, a ja już dobre pół godziny siedzę za kierownicą. Skręciwszy za La Paz na zachód, muszę przebić się przez niezbyt wysokie góry, by w Ciudad Incurgentes znowu odbić na wschód i zjechać do położonego nad morzem Loreto. Zapowiada się zatem około 350 kilometrów podjazdów, zakrętasów i daj Boże pięknych widoków. Na te akurat nie trzeba długo czekać. Szukając miejsca na śniadanie, wjeżdżam na parking z takim punktem widokowym, że wow. Jeszcze dzień się dobrze nie zaczął, a już jest tak pięknie. Kawa i bułka z dżemem, mimo że zawsze smakują świetnie, tym razem, w takich okolicznościach są jeszcze pyszniejsze.

Dalej, do samego Ingurgentes, droga faktycznie non stop prowadzi pod górę. Podjazdy długie aczkolwiek łagodne nie stanowią dla mojego niezbyt dużego silnika żadnego problemu. Mogę się tylko uśmiechać, przypominając sobie podjazdy w Peru, Kolumbii, lub te ostatnie już w Meksyku w drodze do Oaxaca. Tutaj spokojnie na czwartym, czasem na piątym biegu, zbytnio się nie męcząc mogę (tym bardziej, że ruch też niewielki) całkowicie oddać się obserwacji dosyć pięknych, aczkolwiek trochę monotonnych krajobrazów. Im wyżej i dalej od linii brzegowej morza, tym puściej i dziczej. Gdyby nie od czasu do czasu mijająca mnie ciężarówka, gdyby nie od czasu do czasu ustawiona gdzieś przy drodze kolorowa kapliczka, gdyby nie raz na kilkadziesiąt kilometrów pojawiające się coś co powinno być stacją benzynową lub jakimś zajazdem, ale nim od dawna nie jest, gdyby nie maszty, podtrzymujące linie elektryczne, myślałbym, że jestem na tym pustkowiu zupełnie sam, a człowiek nigdy tu nie dotarł. Po turystycznym i gwarnym La Paz taka odmiana wcale mi nie przeszkadza. Tylko ja i kaktusy z siedzącymi na nich drapieżnymi ptakami (dalej na północ podobno będą większe), tylko ja i cienie rozłożystych gór (dalej na północ podobno będą wyższe), tylko ja i ciągnąca się przede mną droga. To jest to co w podróży przez świat najbardziej sobie cenię. Lubię ten stan – sam na sam, co nie znaczy, że gdy spotkam na takim pustkowiu ludzi to się nie cieszę. Cieszę się bardzo, a najbardziej jak widzę takich zapaleńców jak ci mijani właśnie rowerzyści. Droga jako wspominałem ciągnie się cały czas pod górę, słońce od dawna daje się we znaki, wiatr zamiata pustynnym pyłem, a oni niestrudzenie, naciskając na pedały pokonują kilometr za kilometrem. Mój podziw sięga zenitu, gdy zauważam siwe włosy wiejące spod kasku, zdradzające wiek owych zapaleńców. Wiek, który ja osiągnę pewnie gdzieś za 10, może 15 lat. Super – jest więc nadzieja, że jeszcze dużo przede mną.

Po ponad 200 kilometrach dojeżdżam do Ciudad Ingurgentes. Stąd kierując się z powrotem na wschód zaczynam powolny zjazd aż do samego Loreto. Jedna serpentyna, druga serpentyna, pierwsza zatoka, nad którą jem obiad, druga zatoka, nad którą piję kawę i tak kilometr po kilometrze, wśród coraz piękniejszych widoków, pozostawiam za sobą góry i późnym popołudniem dojeżdżam do pierwszej stolicy całej Kalifornii, do Loreto. Tak, to niewielkie liczące zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców miasteczko od 1697 czyli od czasu, gdy pojawili się hiszpańscy Jezuici i znalazłszy tu nie tylko źródła wody, ale i dogodne warunki do życia założyli misję i najstarszą, bo pierwszą na tych terenach osadę, pełniło rolę stolicy całego regionu, czyli całej Kalifornii. Dopiero w roku 1777, a więc dokładnie po 80 latach stolicę przeniesiono do położonego w północnej części Monterey, co jak przekonam się prawdopodobnie zaraz naocznie w żaden sposób nie wpłynęło ujemnie na dalsze losy Loreto. Zanim jednak spacerem po starych uliczkach rozprostuję zdrętwiałe od całodniowej jazdy kości, muszę jak zwykle znaleźć dogodne miejsce do spania. Im bliżej morza tym lepiej. Kieruję się zatem dalej prosto, bo morze widzę już od dobrych paru chwil przed sobą. Jest morze, jest morska latarnia, jest miejsce do spania. Mimo, że miasteczko wydaje się całkiem ciche i spokojne to jednak po nocnych przeżyciach z La Paz, cieszę się, że tym razem parodniowy biwak będę miał przy samej bramie wjazdowej do koszar marynarki wojennej. Koszary jak to koszary przy bramie mają wartowniczą budkę, a w budce żołnierza, który od tej pory będzie miał oko nie tylko na wojskowy, ale i na mój inwentarz. Tyle co się oporządziłem, a tu już późne popołudnie zmieniło się w późny wieczór i jako, że zmęczenie coraz bardziej kieruje głowę ku poduszce, ponie… wieczornego spaceru. Hm! Co robię??  No właśnie!  Chcę użyć czasownika poniechać w pierwszej osobie liczby pojedynczej i teraźniejszym czasie i jakoś mi niezgrabnie wychodzi. Spróbuję więc imiesłowem  –  poniechawszy wieczornego spaceru, idę spać.

Dzisiaj od rana potwierdza się to o czym mówiłem, pisałem i myślałem wczoraj. Loreto, które przez ponad trzy wieki prawie wcale się nie rozrosło, zachwyca swą autentyczną atmosferą minionego czasu, urzeka nienaruszoną architekturą kolonialnego stylu. Wstąpiwszy do kościoła i przylegających doń odrestaurowanych zabudowań jezuickiej misji (dzisiaj muzeum) odnoszę wrażenie przeniesienia się w koniec XVII wieku. Mały rynek, zacienione brukowane uliczki, mnóstwo galerii z ludową sztuką, obrazami i fotografiami nie pozwalają szybko opuścić swoich murów. Nie wiem już ile razy przemierzam całe miasto wzdłuż i wszerz, za każdym razem odkrywając coś nowego, a i tak nie jestem pewien czy odkryłem i zobaczyłem wszystko. Jeżeli nie – to może to powód żeby tu jeszcze kiedyś wrócić?

Miasto niczym imadło jeszcze przez trzy dni trzyma mnie w swym uścisku, z dnia na dzień troszeczkę go luzując. Już nie tylko rynek i przyległe doń uliczki są w centrum mojej uwagi, ale i to co poza nimi. Zataczam coraz większe kręgi poza tak zwaną starówkę. Długa wyprawa wzdłuż plaży doprowadza mnie do ujścia wyschniętej o tej porze roku rzeki. Przeprawa na drugą stronę, po wyschniętym korycie nie stanowi problemu. Idę dalej i dalej, aż ku mojemu zdziwieniu dochodzę do … lotniska. Tak tak. Malutkie Loreto, jedyne miasto w obrębie 300 km posiada swoje lotnisko i codzienne połączenia lotnicze z kilkoma meksykańskimi miastami i co może trochę dziwić, nawet z Los Angeles w USA.

Co tu dużo mówić, gdyby nie to, że do Alaski, na którą zmierzam, jest jeszcze kawał drogi, a muszę tam dotrzeć zanim zacznie się robić zimno, to posiedziałbym w Loreto jeszcze chwilę. Tym bardziej, że super sympatyczni mieszkańcy co chwilę zapraszają mnie, a to na jakąś fiestę, a to na jakiś pokaz tańców czy gitarowy koncert. Tym bardziej, że biegając rankiem wzdłuż morza nigdzie dotąd nie widziałem takich wschodów słońca. Tym bardziej, że czar i urok miasta nie pozwala się od niego oderwać. Ale cóż Alaska wzywa, a chęć podróżowania i przemieszczania się z miejsca na miejsce jest mimo wszystko silniejsza. Ruszam. Kierunek Santa Rosalia.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł