W La Paz, mój toczący się dom, jak go nazywają Meksykanie, parkuję przy wysokim krawężniku. Po drugiej stronie ulicy rozciąga się szeroka biała plaża, a za nią lazurowe morze. Oj fajne będzie stąd obserwować wschody i zachody słońca. Oj fajnie będzie pobyć tu parę dni. Przynajmniej teraz tak myślę. Jeszcze przed chwilą, dojeżdżając do miasta przez brudną zakurzoną pustynię, trochę powątpiewałem czy będę chciał tu zostać, czy uda mi się w tej części świata znaleźć jakiś przyjemny skrawek miejsca dla siebie. A tu proszę jaka niespodzianka. Miejsce o jakim nawet nie marzyłem. Spokojnie, bezpiecznie (przynajmniej tak się wydaje, bo wzdłuż chodnika jest szereg zabudowań, co oznacza, że nocą nie będę sam), widokowo na piątkę z plusem (za moich szkolnych czasów nie było jeszcze szóstek), czyli w sam raz by zostać dłużej. Zostaję.

Bardzo się cieszę, ale od rozmyślań co i jak będzie, czas wrócić do tego co jest, a jest przede wszystkim głodno. Przez ten cały galimatias z promem, kontrolą, szukaniem miasta, potem w tym mieście miejsca, zupełnie zapomniałem, że do życia oprócz pięknych widoków i marzeń potrzebne jest jeszcze jedzenie. Właśnie teraz żołądek, pusty jak worek wędrownego grajka, przypomniał mi o tym z potrójną siłą. No cóż, skoro taki silny to nie będę się z nim kopał. Zamykam auto, jeszcze nie całkiem pewny czy faktycznie wybrałem miejsce na tyle bezpiecznie, by móc się swobodnie oddalić, ale cóż na to poradzić. Bardziej głodny niż zaniepokojony wyruszam w tak zwane miasto w poszukiwaniu jakiejkolwiek strawy. Naturalnie, że w Meksyku o jakiejkolwiek strawie mowy nie ma. Tutejsza kuchnia, z której usług ze względu na ograniczony budżet korzystam jedynie sporadycznie (przeważnie gotuję), nie jest bardzo bogata jeżeli chodzi o długość menu. Króluje placek lub ryż z takim czy innym mięsem, do tego koniecznie fasola i najznakomitsze sałatki z pomidorów, kolendry i limonki. Wyboru dużego nie ma, za to to co jest, jest super smaczne, trochę pikantne i bardzo pachnące. Pachnące tak, że idąc za nosem nie muszę długo szukać. Algo tipico mexicano por favor – coś typowo po meksykańsku proszę i mam o czym ot paru chwil marzę. Wspaniały smak pieczonego wołowego mięsa z ostrą jak ogień sałatką. Mimo, że nie jestem smakoszem piwa, gaszę ogień piwem, bo czym innym się nie da i teraz dopiero jestem gotów do dalszego zwiedzania miastu.

Mimo że wiem, bo przeczytałem w przewodniku, że La Paz – stolica stanu Baja California Sur (Południowa Niska Kalifornia) liczy sobie dobrze ponad 200.000 mieszkańców, to spacerując po nadmorskim bulwarze absolutnie tego nie odczuwam. Wydaje się, że jestem w jednym z małych, turystycznych, nadmorskich miasteczek, gdzie nie widać za bardzo tubylców za to pełno tu knajpek, małych sklepików z wszystkim i z niczym, sporo hoteli i hosteli no i oczywiście straganów z tym co to zawsze się zastanawiam – kto to kupuje? Sporą atrakcją miasta jest muzeum wielorybów  (hm –muzeum?)  Wszak muzeum bierze swoją nazwę od słowa muza i służy do przechowywania przedmiotów mających jakąś wartość artystyczną, bądź historyczną.  Którą z tych cech posiada wieloryb? Nie wiem, ale skoro jest takie zapotrzebowanie na wszystko co ma w nazwie muzeum to niech jest, nie czepiam się. Osobiście mam już trochę przesyt tego typu instytucji dlatego może ta krótka dygresja. Muzeum wielorybów usytuowane w centrum promenady, z wystawionym przed nim wielorybim szkieletem, oznajmia wszem i wobec, że cała Zatoka Kalifornijska z powodu tych ssaków, ale i nie tylko została w 2005 roku uznana za światowe dziedzictwo i objęta ochroną UNESCO. To tyle jeżeli chodzi o morze, a wracając na ląd, to właśnie skręciłem troszkę w głąb miasta w poszukiwaniu kolonialnego rynku z katedrą, ratuszem etc. Znajduję katedrę i niewielki przed nią plac niczym nie przypominający cudownych, kolorowych, kolonialnych,rynków w zwiedzanych do tej pory miastach i miasteczkach obydwu Ameryk. Pewny zatem, że dalej nie ma czego szukać wracam niespiesznie do samochodu. Niespiesznie, bo oto właśnie słońce, mimo że ponoć Kopernik je wstrzymał, kończąc swój całodniowy marsz, powoli czerwoną kulą chowa się za widnokrąg i barwiąc morze i niebo wszystkimi odcieniami czerwieni, daje niesamowite widowisko. W takich okolicznościach natury nie należy się spieszyć.

W odróżnieniu od wczorajszego melancholijnego zachodu, dzisiejszy wschód wyzwolił we mnie niespotykanie wiele energii. Równo z pierwszymi promieniami, jeszcze niemrawo rozjaśniającymi ciemną taflę morza, zakładam szorty, adidasy, słuchawki i biegnę sprawdzić dokąd prowadzi nadmorska promenada. Mijam zabudowania miasta, mijam skalne urwiska, mijam kilka hotelowych kompleksów i dopiero gdzieś hen hen daleko, gdy przede mną już tylko prosta asfaltowa szosa, prowadząca do portu, nie przedstawia żadnych dalszych estetycznych walorów, zawracam i po półtorej godzinie biegu jestem z powrotem. Rekord?  Rekord. Po raz pierwszy udało mi się przebiec 15 kilometrów. Nie ma nic przyjemniejszego niż tak rozpoczęty dzień. Teraz szybka kąpiel w morzu, śniadanie na ławce i mogę działać dalej.

Dzisiaj pracowity dzień. Wczoraj dowiedziałem się gdzie jest bardzo duży sklep z oponami, a że na moje już dawno przyszedł czas (pamiętacie, że w Playa del Carmen nie znalazłem odpowiednich rozmiarów), to dzisiaj spróbuję ten problem załatwić. Odpowiednie opony są, czas na wymianę w warsztacie też, toteż ku mojemu zdziwieniu i uciesze, coś co od paru dni nie dawało mi spokoju, okazuje się błahostką. Meksyk po raz kolejny miło mnie zaskakuje. W trzy godziny jestem gotowy. Resztę dnia mogę spokojnie spędzić na kolejnym spacerze pt. „Poznaj La Paz”. Wszystko zobaczyłem, wszędzie wlazłem i mógłbym opowiadać o nim w samych superlatywach: że czyste, że spokojne, że urokliwe, że sympatyczni mieszkańcy itd., itp. gdyby nie to co wydarzyło się w nocy i każe mi ciut zrewidować swoją ocenę. Okazuje się, że nie jest tu tak spokojnie i bezpiecznie. Około drugiej w nocy obudził mnie jakiś hałas. Otworzywszy oczy ujrzałem wokół mnóstwo czerwieni i błękitu. To kolory migających policyjnych kogutów rozświetliły wnętrze samochodu. Z pewnym niepokojem zlustrowałem sytuację zza lekko odsłoniętej zasłony i upewniwszy się, że to tylko patrol policyjny szamocze się z jakimś wyrostkiem, a więc nic strasznego, ponownie zasnąłem. Rano okazało się, że w rowerze, który mam umocowany na tylnych drzwiach samochodu brakuje przedniego koła, a i drugie jest już odkręcone i przygotowane do wyrwania i tylko odczepienie łańcucha i przerzutek wymagające trochę czasu nie pozwoliło złodziejom ukraść i tego. Prawdopodobnie właśnie wtedy podjechał radiowóz i zatrzymał sprawcę, ale dla mnie marna to pociecha. Koła nie ma, w nocy widać różnie się dzieje, a na dodatek spuszczone powietrze z lewego koła w przyczepce definitywnie utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak duże miasta, a szczególnie stolice to niezbyt gościnne tereny i czas ruszać dalej, szukać spokojniejszego miejsca. Decyzja zapada – jutro z rana jadę. Dlaczego jutro, a nie od razu dzisiaj? Ano dlatego, że po pierwsze aż takiej tragedii nie ma żeby wpadać w panikę, po drugie nie lubię się spieszyć, a po trzecie muszę sie przecież trochę do dalszej wędrówki przygotować. Wprawdzie na półwyspie Baja California nie trzeba jakoś wielce się zastanawiać dokąd jechać, bo jest tu tylko jedna droga, ale korzystając z dostępu do internetu warto poczytać gdzie, co można zobaczyć i gdzie najlepiej się zatrzymać. Poza tym zawsze po dłuższym postoju trzeba trochę czasu, by przygotować auto do dalszej drogi: posprzątać, uzupełnić wodę i takie tam. No i w końcu, co też jest ważne, lubię wyjeżdżać z samego rana, by obserwować budzące się życie, wschód słońca, a przy okazji jak najwcześniej dotrzeć do następnego punku.

Samochód przygotowany, ja gotowy, trasa wytyczona, nie pozostaje nic innego jak po raz kolejny wyruszyć w miasto – tym razem by się z nim pożegnać.

Bardzo dobrze, że nie zdecydowałem się na wyjazd z La Paz od razu. Po raz kolejny potwierdza się powiedzenie, że „gdy się człowiek spieszy to się diabeł cieszy”. Zostałem, a ten, który się nie cieszy jak się diabeł cieszy wynagrodził mi to sowicie i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Otóż zostając jeszcze jeden wieczór w mieście mam niebywałą uciechę uczestnicząc w pochodzie, festiwalu, zlocie, sam nie wiem co to jest, meksykańskiej młodzieży chrześcijańskiej. Jak oni się tu świetnie bawią, jak oni super tańczą i śpiewają, a jak grają to już w ogóle szał. Ulice zdają się pulsować w reagowo-rockowych rytmach. Samochody z kapelami i głośnikami prowadzą tłumy rozentuzjazmowanej  młodzieży w koszulkach z wizerunkiem Jezusa. Niby święta, święta i po świętach, a tu jednak nie. Święta trwają nadal i tak jak będąc u Indian Tarahumara cieszyłem się, że mogłem uczestniczyć w ich przygotowaniach do Wielkich Świąt tak teraz cieszę się, że mogę w obchodach tych samych świąt współuczestniczyć z tubylczą młodzieżą.

Potańczyłem, pokontemplowałem, zadumałem się przy kolejnym zachodzie słońca, pożegnałem La Paz i rankiem jeszcze zanim świt wszedł nad miasto wyjechałem dalej do Loreto.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł