Do Los Mochis jadę tę samą drogą, która parę dni temu doprowadziła mnie do El Fuerte. Niby ta sama droga, a jak wszystko wokół  inne. Nie ma już barwnych pochodów, nie ma bud z łakociami, nie ma koni, nie ma przebierańców, a nade wszystko nie ma korków. Odcinek, na który wówczas potrzebowałem prawie trzech godzin, tym razem przebywam w godziny pół. Pół godziny nie robię nic innego (poza jazdą oczywiście) tylko zastanawiam się którędy jechać dalej. Od Los Mochis mam dwie opcje. Tanio i szybko lądem, autostradą nr 15 do granicy w Nogales, albo płacąc za prom, kalifornijskim półwyspem przez pustynie i góry do Tijuany i dalej do USA. Sądząc po moim ekonomicznym wykształceniu powinienem zdecydować się na wariant pierwszy. Jednak odkąd swój dyplom z innymi ważnymi papierami schowałem do kartonu i z biznesmena przeistoczyłem się w globtrotera nie jestem owej decyzji już tak pewny. Tanio, szybko i nijako??? czy drożej, wolniej za to piękniej??? Stawiam na piękniej.  W Los Mochis nie skręcam w prawo na północ tylko dalej prosto do Topolobampo, z którego odpływają promy do La Paz na półwyspie Baja Kalifornia. Tak Topolobampo – już sama nazwa portu powinna sugerować, że to właśnie tu, a nie gdzie indziej powinienem się kierować. Topolobampo brzmi fantastycznie.

Nagle, tuż przed samym miastem cierpnie mi na całym ciele skóra. Właśnie minąłem po prawej stronie drogi rozbity samochód z zakrwawioną kukłą i napisem: „Tato, gdzie jesteś?”, „Czekaj, dziecko czekaj”. Brrr, daje tak do myślenia, że noga sama popuszcza pedał gazu. Może i u nas zamiast fotoradarów, czarnych punktów i policjantów z suszarkami parę takich wymownych ostrzeżeń bardziej wpłynęłoby na wyobraźnię co niektórych rajdowców? Może?

Topolobambo – miasto na niewielkim wzgórzu, u podnóża którego rozciąga się (poza portem oczywiście) wspaniały widok na Zatokę Kalifornijską. Mam nadzieję, że przed załadowaniem się na prom znajdę chwilkę czasu by wdrapać się na szczyt miasta i rzucić stamtąd okiem na błękitne wody zatoki. Szybko podjeżdżam do, ku mojemu zdziwieniu pustego portu i już po pierwszej wymianie zdań z wartownikiem wiem, że będę miał nie tylko trochę, ale mnóstwo czasu na przechadzkę po mieście, porcie i nie wiem na co jeszcze. Po raz kolejny Wielki Piątek układa mi plan. Nici z dzisiejszego wyjazdu do La Paz. Następny prom odpływa jutro o 22-giej. Nadmiar czasu to jeszcze nie taki wielki problem – radzą sobie z tym doskonale od ponad dwóch lat. Znacznie większym problemem jest nadmiar słońca na nieocienionym parkingu, na którym jestem zupełnie sam i nawet nie ma co marzyć, że podjedzie jakaś ciężarówka, za którą mógłbym się schować. No trudno – nie pozostaje mi nic innego, jak tylko możliwie szybko zaparkować auto i jak najszybciej je opuścić. Na zewnątrz wprawdzie temperatura powietrza waha się w granicach 40 stopni, ale to i tak dużo, dużo lepiej niż w samochodzie, w nagrzanej metalowej skrzynce, w której słupek rtęci właśnie przekroczył 56. Jeszcze nie ucichło odbite od portowego muru echo zatrzaśniętych drzwi, a ja już siedzę w wodzie mocząc rozgrzane do czerwoności ciało. Wychodzę, po czym momentalnie wracam i znowu nur pod wodę. Nie da się mokrym nawet dojść do brzegu. Ledwo wynurzam się ponad falę, a już jestem zupełnie suchy i znowu gorąc. Czyżbym w takich warunkach miał spędzić jeszcze cały jutrzejszy dzień?

Chwała Bogu, że słońce z wolna chyli się ku zachodowi i przestaje tak cholernie piec. Po którejś kolejnej próbie wychodzę w końcu na brzeg i systemem spacer, kąpiel – kąpiel, spacer udaje mi się zwiedzić port i trochę przyportowej dzielnicy miasta. Resztę zostawiam do jutro.

Jutro, okazuje się nie takie straszne, jak myślałem wczoraj. Rano, jeszcze przed wschodem słońca lekki jogging, po śniadaniu wyprawa do umieszczonego na szczycie miasta kościoła, potem trochę plaży, trochę wody i dzień zleciał. Od piątej wieczorem w porcie zaczyna się ruch. Coraz więcej ciężarówek, coraz więcej kierowców, biegających z jakimiś formularzami, coraz więcej nerwowości, która powoli i mnie się udziela. Zaczynam biegać, a to do jednego okienka, a to do drugiego, tu coś uiścić, tam coś podpisać i na koniec, gdy wydawałoby się, że wszystko już mam, sprawdzić z panem kontrolerem (mam wrażenie, że on jest tu najważniejszy) czy wszystko, co w maratońskim biegu od okienka do okienka uzyskałem, odpowiada bynajmniej mnie i mojemu samochodowi. Odpowiada! To dobrze. Mogę ustawić się do kolejki i czekać. Jasne, że na prom nie wpuszczają ot tak kto pierwszy ten lepszy (ja jestem pierwszy, bo stoję od wczoraj) tylko według wagi i wielkości, żeby jakoś równomiernie rozłożyć balast. A że wśród tych kolosów jestem najmniejszy przeto też tak mnie traktują i po prawie dwóch dniach stania o godzinie 23:40 jako jeden z ostatnich wjeżdżam na pokład. Teraz cała reszta to już betka. Na pierwszym piętrze między rzędami foteli szykuję sobie na podłodze legowisko (chyba nikt nie posądza mnie, że na parę godzin płynięcia wynająłem kabinę za mnóstwo dolarów), jasiek pod głowę i zanim statek odbije od nabrzeża przenoszę się do krainy Orfeusza, śniąc o nowych przygodach na długim kalifornijskim półwyspie. Półwyspie, o którym jak na razie posiadam tylko wiedzę encyklopedyczną. Jest to odizolowany region Meksyku, ciągnący się prawie  przez 1600 km aż do granicy z USA. W najszerszym miejscu ma około 160 km, zaś jego przeciętna szerokość wynosi 80 – 90 km. Na półwyspie występują liczne pasma górskie, które na północy wznoszą się do 2500-3000 m.n.p.m., a na samym południu do jedynie 250 m.n.p.m. Obszary nadbrzeżne są zajęte przez tereny nizinne, a na północy, w delcie rzeki Kolorado nizina nadbrzeżna rozszerza się do około 50-75 km i ciągnie się ku północy na długości 100 km. Na jej terenie zachowały się obszary leżące poniżej poziomu morza, jak Mar Salton – 84 m.p.p.m. Ciekawe jak to co przeczytałem w encyklopedii  będzie się miało do tego, co zobaczę naprawdę.  A jak to i to będzie z kolei współgrało z tym co za chwilę mi się przyśni? Zobaczymy.

Wyspać się wyspałem. Mimo, że trochę bujało i było twardo to i tak rześki i wypoczęty wstaję jeszcze przed wschodem słońca. Niewiele gratów, które zabrałem ze sobą z samochodu pakuję raz dwa do plecaka i przechodząc po cichu obok takich jak ja przed chwilą, rozłożonych jak śledzie na podłodze ludzi, wychodzę na górny deck. Jest moc. W różowych kolorach budzącego się słońca zza horyzontu wyłaniają się nieostre jeszcze zarysy lądu. Wbijam w ten oddalony, ciemny krajobraz wzrok i nagle wszystko jakby przyspiesza. Słońce wschodzące nad widnokrąg coraz bardziej rozświetla to co przed chwilą jeszcze było niewidoczne, a ląd, który niedawno niepewnie zarysowywał się gdzieś w oddali, nagle staje się zupełnie blisko. Wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie orientuję się, kiedy stoimy już przy nabrzeżu i muszę zmykać z powrotem pod pokład, bo będąc ostatnim w Toponobambo, w La Paz pewnie będę wyjeżdżał jako pierwszy. Tak też jest. Silnik się już grzeje, pan przede mną daje znaki chorągiewką i ruszam.

Nie jest tak pięknie jak pisali w książkach i jak mi się śniło. Dookoła pustynia, pełno kurzu, zza piaszczystych wzniesień widać gigantyczne kominy i bloki pewnie jakichś zakładów chemicznych, droga dziurawa i kręta i na dodatek długi postój przed wojskową kontrolą. Jedynie lazurowa, spokojna, majacząca w oddali tafla wody kalifornijskiej zatoki daje nadzieje, że dalej będzie lepiej. Przejeżdżam 20 może 30 km i lepiej nie jest. W dalszym ciągu przede mną i za mną pustynny kurz, a w dole cudowne morze. Wjeżdżam do miasta, stolicy Niskiej Kalifornii Południowej, La Paz. Tu też nie wydaje się, że będę chciał tu zostać. Dopiero gdy dojeżdżam do promenady, wszystko się zmienia. Kolorowe domki, czysta plaża, połyskujące w słońcu morze i szeroka droga, przy której bez problemu mogę biwakować sprawiają, że zarzucam kotwicę i myślę, że szybko jej nie podniosę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł