Po prawie dwóch tygodniach nieustającego zwiedzania, wędrowania i podziwiania świata musiało w końcu nastąpić to, co właśnie nastąpiło. Busan, choć wspaniałe, duże miasto (w czasie wojny, gdy północni komuniści zajęli Seul, pełniło nawet przez krótki czas funkcję stolicy państwa) niczym mi nie imponuje. Rozglądam się wprawdzie w drodze z lotniska do hostelu, tu i tam i nic, kompletnie nic, nie przyciąga mojego wzroku. Dopiero w hostelu, zrzuciwszy ciężki plecak i wyłożywszy się na łóżku orientuję się co jest. Wydaje się, że mój system motywacyjny uległ całkowitej destrukcji. Znaczy innymi słowy, łapie mnie ogromny leń i nie mam pojęcia kiedy puści. I wszystko jasne – przestaję się dziwić, że mój wzrok nie tylko nie zarejestrował nic ciekawego, godnego ewentualnego spaceru by przyjrzeć się temu z bliska, ale w dodatku wszystkiego unikał. No dobrze. Sam z sobą walczyć nie będę i przy mieście Busan w moim pamiętniku notuję krótkie słowo laba.

Laba labą, ale, jak co niektórzy pewnie się domyślają, a niektórzy wiedzą, bo sami doświadczyli, podróżowanie przez świat nie toleruje całkowitego lenistwa. Ot chociażby przyziemna sprawa – zakupy. Nie noszę na plecach lodówki ani zapasów żywności i gdy żołądek głośniej krzyczy o porcję strawy niż nogi o jeszcze chwilkę odpoczynku, nie mam wyboru i muszę posłuchać tego pierwszego. Z tej to więc błahej przyczyny, choć bez większego entuzjazmu, po kilku godzinach wylegiwania się, ubieram buty i znowu spaceruję po mieście. Wprawdzie tylko po najbliższej okolicy, jednak to wystarcza by nie bez zadowolenia stwierdzić, że mój system motywacyjny, mimo, że jeszcze mocno rozregulowany, zdaje się powoli wracać do formy. Szukam byle jakiego sklepu z czymkolwiek do jedzenia, a już kątem oka zauważam nie tylko ciekawe kolorowe uliczki z cudownymi małymi knajpkami z jeszcze cudowniejszym menu, ale i ciekawe centrum handlowe z tarasem widokowym, jeszcze ciekawsze nowoczesne centrum finansowe z jak zwykle w takich miejscach, stojącym z groźną miną bykiem i parę innych miejsc wartych obiektywu mojego aparatu. Przede wszystkim jednak moje zainteresowanie wzbudza reklama podobno najładniejszej w całej Korei świątyni. Już kiedyś o niej czytałem – przypominam sobie, ale chyba stan w jakim znalazłem się po wylądowaniu w Busan, skutecznie usunął z mojej pamięci wszystko, co planowałem tu zobaczyć. Hm – skoro teraz jednak oko dostrzega, a mózg rejestruje, to może faktycznie nie powinienem opuszczać Korei ot tak bez pożegnania?  – Jutro przedostatni dzień – może zmuszę się i wyjdę na jeszcze jeden spacer – myślę i automatycznie planuję jak to zrobić

W Korei ku mojemu zdziwieniu napotykam bardzo wiele dużych kościołów katolickich i protestanckich. Chrześcijaństwo w Korei w odróżnieniu od Europy jest religią rozwijającą się – z roku na rok przybywa nowych wiernych. Teraz jest ich już ok. 15 mln (6 mln Katolików i 9 mln Protestantów).

By dostać się do świątyni Haedong Yonggungsa muszę jechać najpierw metrem do plaży Haeundae i tam przesiąść się na autobus. Cóż pogoda wprawdzie nie plażowa (mimo stosunkowo wysokiej temperatury, nad głową piętrzą się grubaśne chmury) to skoro już jestem przy miejskiej plaży to może warto i tu chwilkę się zatrzymać. Autobusów w stronę świątyni jeździ sporo, toteż nie ma problemu czy pojadę teraz czy za chwilę. Za chwilę, która przekształca się jak to u mnie czasem bywa, w ponad dwie godziny. Dotyk bosą stopą ciepłego piasku i plusk łagodnie o brzeg uderzającej fali sprawiają, że czuję się znacznie lepiej, a chęć sprawdzenia, dokąd prowadzą kamienne schody, schowane za skalistym nabrzeżem z prawej strony, dobitnie wskazuje, że mój system motywacyjny z kroku na krok się poprawia i chyba znowu jestem gotów do dalszej wędrówki przez świat. Przez świat, który ponownie otwiera się przede mną kręconymi schodami, prowadzącymi, jak się okazuje, najpierw do morskiej syrenki, wpatrzonej w siną dal, a potem latarni pokazującej drogę tym, którzy z sinej dali wracają do domu.

Kilkugodzinny, naprawdę cudny spacer po skałach i plaży kończę, ku mojej uciesze piknikiem na łonie natury, co już dobitnie przekonuje mnie, że moja motywacja do poznawania świata ponownie funkcjonuje bez zarzutu. A to, że na piknik w naturze jestem jak zwykle przygotowany – z hostelu zabrałem termos z kawą i kanapki, jest tego najlepszym dowodem. Skoro tak to nie marudzę. Dopijam kawę i ruszam dalej podziwiać świat, w kierunku świątyni Haedong Yonggungsa.

Widząc tłumy ludzi idących w tym samym kierunku, co ja i za chwilę stragany zdradzające bliskość turystycznej atrakcji, w moim systemie motywacyjnym ponownie włącza się alarm. Może wrócić i wyłożyć się na łóżku? Zwiedzanie czegokolwiek, obijając się o innych i uważając by komuś nie stanąć przed obiektywem nie ma sensu – przeważnie. Może teraz będzie jednak inaczej? – zastanawiam się, wyłączając alarm i zmuszając się by iść dalej. Przeciskam się między straganami z jak zwykle wszystkim i jak zwykle zachodzę w głowę – kto to kupuje? Kto kupi te wszystkie buble zwane pamiątkami, kto wypije te wszystkie obrzydliwie słodkie, imitujące naturalne, soki, kto zje wszystkie być może smakowite specjały tubylczej kuchni, ale za to obrzydliwie drogie? Kto? Ja nie.

Drogę do świątyni trudno przegapić. Te symbole zawsze będą nas szokować, choć tu w odróżnieniu np. od Indonezji ramiona swastyki obrócone są przeciwnym kierunku. O tyle lepiej.
Kto to kupi?
Kto to wypije?
Kto to zje?
I to też?

Ja jestem szczęśliwy, że budy, zapachy i cały ten harmider mam za sobą i nagle staje się dużo luźniej. Ludzi jakby mniej albo powierzchnia większa więc nie ma wrażenia tłoku, a to, co rozpościera się przed moimi oczami niewątpliwie warte było uciążliwej walki z samym sobą by się zebrać i tu dotrzeć. Jest cudnie. Buddyjska świątynia Haedong Yonggungsa ze względu na swoje nietypowe położenie na skalistym zboczu nad samym morzem mocno odróżnia od innych, podobnych miejsc kultu i niewątpliwie zaurocza swoim pięknem. Przynajmniej mnie.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł