Kto nie był w Varanasi, ten nie był w Indiach. Takie zdanie gdzieś, kiedyś usłyszałem lub przeczytałem i dzisiaj przygotowując się do wyjazdu właśnie, do Varanasi, zastanawiam się ile w nim prawdy. Z Rishikesh do Varanasi mam do przebycia prawie 1000 km, które z jedną przesiadką, mógłbym pokonać pociągiem, teoretycznie w ciągu doby. I pewnie w normalnych warunkach tak bym zrobił. Jednak w obecnym stanie, czując się w dalszym ciągu podle i parszywie, z potężnym kaszlem i beznadziejną kondycją, ani mi to w głowie. Noc muszę spędzić w wygodnym łóżku, najlepiej w jednoosobowym pokoju i jako, że jest to mój bezwzględny priorytet szukam takiego połączenia, by po pierwsze nie jechać w nocy, a po drugie dojechać do jakiegoś miasta, w którym blisko dworca znajdę tani, w miarę dobry hotel. Lucknow, położony mniej więcej w połowie drogi między Rishikesh, a Varaasi, doskonale spełnia oba warunki. Nie spełnia natomiast trzeciego – by następnego dnia rano jechać dalej. Ranny pociąg wprawdzie jest, tyle tylko, że nie ma w nim wolnych miejsc. Trudno! Ileż to ja razy w ciągu mojej włóczęgi wypowiadam to słowo? Pewnie tyle samo ile razy doświadczam potem, że trudno, wcale nie znaczy źle. Dwie noce i cały dzień w takim sobie mieście, w którym niewiele jest do roboty, a jeszcze mniej do zwiedzania doskonale mi służą i do następnego pociągu, tym razem już bezpośrednio do Varanasi wchodzę nieco zdrowszy. Co nie znaczy, że w zupełnie dobrej formie. Kaszel wyrywający płuca, mimo następnej porcji lekarstw i syropu nie ustępuje i ciągle ostro mi dokucza. Trudno – słyszę ponownie w myślach i między jednym, a drugim kaszlnięciem dodaję – jakoś muszą z tym żyć.

O ile w Rishikesh świętą woń świętego miasta odczułem już na stacji kolejowej, o tyle tutaj, w jeszcze świętszym Varanasi muszę na tego typu doznania nieco poczekać. Liczące sobie dobrze ponad 1,2 mln mieszkańców miasto jest znacznie rozleglejsze i nic dziwnego, że święta woń kadzideł, wydostająca się z gęsto zabudowanych nad Gangesem świątyń, nie dochodzi do wszystkich jego zakątków. Za to zbliżając się do znacznie szerszego tutaj Gangesu, a właściwie stojąc już na szczycie jednych z kilkudziesięciu szerokich ghat (ghaty – nadbrzeżne schody prowadzące do rzeki) i przyglądając się mu z góry, słowa, którymi opisywałem swój zachwyt zobaczywszy po raz pierwszy świętą rzekę hinduizmu w Rishikesh, muszę wziąć w nawias i podnieść do drugiej, a może nawet trzeciej potęgi. Widok, jaki się przede mną roztacza na chwilę mnie zamurowuje. Mimo, że domyślałem się nieco, co mnie czeka – widziałem kiedyś nadbrzeże Gangesu w Varanasi, w telewizji w jakimś geograficznym programie, to nie sądziłem, że będąc osobiście w tym miejscu wywoła on na mnie aż tak wielkie wrażenie. Szeroka, wolno płynąca rzeka, za którą po drugiej stronie rozciąga się niebotyczna pustynia, na której nie widać życia, z tej strony zabudowana jest praktycznie na długości kilku, może nawet kilkunastu kilometrów świątyniami, klasztorami, pałacami i wystawnymi domami z przylegającymi doń monumentalnymi, prowadzącymi do rzeki, schodami, na których gwar, ruch kolorowo ubranych lub rytualnie pomalowanych ludzi, śpiewy, tańce, zapach ognia i kadzideł, a nade wszystko plusk wody, towarzyszący pielgrzymom zażywającym w Gangesie oczyszczającej kąpieli (pudźa), sprawiają, że mnóstwo tu cielesnego i duchowego życia. Życia, którego za chwilę stanę się, a może już jestem, integralną częścią. Tylko stojąc na schodach, nie bardzo wiem, w którym kierunki iść, by się w to życie zanurzyć? W lewo i w prawo wygląda prawie tak samo. Tu i tam monumentalne schody, ogromne budynki i szeroki Ganges. Mimo kilkutysięcznej historii wszystkie zachowane nad schodami budowle są bardzo do siebie podobne i pochodzą mniej więcej z tego samego okresu sprzed około 200 lat. Wcześniejsze nie przetrwały nękających Indie od XVI wieku licznych muzułmańskich najazdów. Naukowcy twierdzą, że samo Varanasi, jako osada powstało około 3000 lat temu (jest tym samym jednym z najstarszych miast zamieszkanych bez przerwy do naszych czasów), a z pewnością znane było już w V wieku p.n.e., jako Kaśi, co wywodziło się ze słowa „jasny”. Kiedy nazwę zmieniono na dzisiejsze Varanasi dokładnie nie wiadomo, wiadomo natomiast, że obecna nazwa pochodzi ze starożytnej nazwy miasta leżącego pomiędzy rzekami Varuna i Assi. Tyle naukowcy. Pielgrzymi natomiast i wyznawcy hinduizmu wierzą, że ich święte miasto jest sporo starsze i zostało założone przez samego boga Sziwę, jednego z najważniejszych hinduskich bóstw. Dowodem na to ma być, poświęcona Sziwie, Złota Świątynia, która jako jedna z nielicznych przetrwała muzułmańskie najazdy i dzisiaj jest najświętszym miejscem w mieście. Właśnie w jej kierunku odbywa się największy ruch. Skoro tak to chyba mam dylemat rozwiązany. Idę tam gdzie większość.

Ghaty, schody, którymi będę spacerował już do końca dnia, przyglądając się wszystkiemu, co dzieje się wkoło, są dla turystów niewątpliwie jedną z głównych atrakcji w Varanasi. Z kolei dla pielgrzymów przybywających do Varanasi z całych Indii są jednym z głównych celów pielgrzymki. Dlatego miejscami robi się na nich tłoczno. Na tyle tłoczno, że muszę uważać, by z jednej strony nie wchodzić w kadr turystom fotografującym wszystko i wszystkich, a z drugiej nie przeszkadzać przebierającym się po lub przed rytualną kąpielą, Hindusom, która jest dla nich niezmiernie ważna. Według ich wierzeń, wody Gangesu zmywają grzechy całego świata, a ablucja w świętej rzece zwiększa szanse na lepsze życie w następnym wcieleniu. Szczęściem takich zatłoczonych miejsc nie jest wiele – dokładnie rzecz ujmując pięć. Najważniejszych jest pięć ghatów, gdzie pielgrzymi mają obowiązek dokonać kąpieli w określonej kolejności tego samego dnia. Są to po kolei: Asi, Dasaswemedh, Barnasangam, Panćaganga, Manikarnika i przy nich ze zrozumiałych względów zbiera się najwięcej ludzi.  Dla mnie najciekawsze są jednak nie oczyszczające kąpiele, a to, co dzieje się przy dwóch ostatnich schodach, do których dochodzę już pod koniec dnia. Jest tu zdecydowanie mniej pielgrzymów, a sporo więcej turystów. Są to Dandi Ghat, przy których znajduje się miejsce ascetów i Ghat Harishćandra (Smaśan Ghat), przy których spala się ludzkie zwłoki. Otwarte płonące krematoria w kształcie metalowych koszy, w których między tańczącymi płomieniami syczącego ognia dojrzeć można ludzkie ciała robią ogromne wrażenie. Kto nie był w Varnasi, ten nie był w Indiach – przypominam sobie i myślę, że autor tych słów mógł stać w tym samym miejscu, w którym ja stoję i przeżywać to samo, co teraz przeżywam ja. Ognie, a jest ich kilkanaście, palą się non – stop dzień i noc. Mnóstwo Hindusów, czując zbliżającą się śmierć, przyjeżdża z całych Indii do Varanasi, by tutaj dokonać żywota, a po śmierci zniknąć w falach Gangesu. Śmierć w Varanasi umożliwia dostąpienia Mokszy, czyli wyzwolenia, oświecenia, nirwany. Nie dziwi zatem, że do palących się ognisk ustawiają się kolejki. Jedynie dzieci do 5 lat, kobiety w ciąży, chorzy na trąd, ugryzieni przez kobrę (święte zwierze boga Sziwy) i homoseksualiści, nie mają prawa skorzystać z ostatniej przysługi zostania skremowanym. Paleniem zwłok zajmują się tylko i wyłącznie nietykalni – chadal, którzy stanowią najniższą warstwę w klasowym systemie społecznym. Ich zadaniem jest złożenie zmarłego na specjalnie przygotowanym metalowym łóżko-koszu, pod którym uprzednio przygotowali drewniany stos i potem pilnowanie ognia, dokładanie następnych, specjalnie na tę ceremonię przygotowanych porcji drewna. Wydawałoby się, że pilnując ognia i dokładając drzewa robią to tak długo, aż ułożone na metalowych prętach ciało ulegnie całkowitemu spaleniu, a pozostałe po nim prochy będzie można rozsypać nad Gangesem. Otóż nie. Jak długo ogień płonie pod ciałem zależy od tego, ile rodzina zapłaciła za drzewo, które jest bardzo drogie i nie wszystkich stać na wykupienie odpowiedniej ilości. Jeżeli ciało nie zostanie całkowicie spalone, owija się je prześcieradłem i obciążone kamieniami wrzuca również do Gangesu. Jakie to ma znaczenie z punktu widzenie religii nie wiem, ale podobno znaczna część wyznawców hinduizmu, chcąc zostać całkowicie skremowanym i w dodatku w Varanasi, oszczędza na ten cel pieniądze przez całe życie.

Chadalom absolutnie nie wolno robić zdjęć. Zresztą, w ogóle wyciąganie aparatu fotograficznego w tym miejscu, zwłaszcza w trakcie pogrzebu, a pogrzeby odbywają się nawet nie jeden za drugim, tylko kilka na raz, nie jest wskazane. By nie przeszkadzać w pogrzebowych ceremoniach i nie naruszać miru miejsca, można zrobić zdjęcie albo z wyznaczonego miejsca na pięknym kamiennym balkonie zachowanym jeszcze z 1600 roku, albo z odpowiednio dużej odległości, używając odpowiedniego zoomu. Korzystam z obu tych możliwości, ale ani nie robię dużo zdjęć, ani nie zostaję tutaj długo. Wrażenie jest zbyt silne. Na tyle silne, że następne schody o nazwie Mir Ghate, prowadzące dalej do nepalskiej świątyni zostawiam już sobie na jutro. Jestem pewien, że następnej porcji wrażeń mój umysł już dzisiaj nie przyjmie. Wydaje mi się, że nawet z tą już przyjętą, ale jeszcze nie do końca wchłoniętą, będę miał sporo kłopotu by sobie ją dobrze poukładać. Mózg będzie miał w nocy sporo pracy, więc ruszam żwawo w kierunku hostelu, by dać mu jak najwięcej czasu. Noc zapowiada się długa.

        

A jednak nie. Może pod wpływem silnych emocji, a może po prostu ze zwykłej ciekawości, budzę się na tyle wcześniej przed wschodem słońca, że jeżeli się trochę pospieszę mam szanse przeżyć ten spektakl nad Gangesem. Do rzeki mam nie dalej niż 20-30 min, a rzut oka na zegarek upewnia mnie, że zdążę. Wychodzę jeszcze w półmroku i dopóki nie dojdę do głównego, prowadzącego do Gangesu, szerokiego traktu, jedynie lampiony przydrożnych kapliczek oświetlają mi drogę i muszą dobrze wytrzeszczać oczy by po drodze do świętej rzeki nie poślizgnąć się na którymś ze świętych placków pozostawionych przez włóczące się po drodze święte zwierzęta. Nie są to tylko krowy. W Indiach czcią otacza się wszystkie zwierzęta. Na głównej ulicy jest znacznie jaśniej i w pierwszym momencie przestrzenniej, co w miarę zbliżania się do rzeki radykalnie się zmienia. Niczym strumyki dopływające do głównego nurtu rzeki, tak ulica, którą idę staje się zlewnią ludzi wychodzących z wąskich uliczek, niezauważalnych zakamarków i ciemnych zaułków, podążających wraz ze mną do najbliższych schodów spadających ku szerokiemu jeszcze nieco o tej porze ciemnemu Gangesowi. Jeżeli wczoraj przed południem stojąc w tym miejscu na szczycie schodów czułem w sobie mocne poruszenie, to dzisiaj przed wschodem słońca patrząc na schodzących ku rzece półnagich pielgrzymów, słuchając dzwoneczków, bębenków i innych piszczałek oraz wymawianych półszeptem modlitw i pieśni, czując w nozdrzach zapach ostrych kadzideł i mnóstwa palonych ogni, jestem bez wątpienia w stanie najwyższej egzaltacji, której apogeum nastąpi za chwilę w drewnianej łodzi na środku świętego Gangesu.

Wynajęcie łodzi, o tej porze nie jest trudne. Wprawdzie chętnych na przywitanie słońca, bujając się pośród fal Gangesu jest sporo, ale wynajmujących małe, średnie, duże i bardzo duże łodzie jest jeszcze więcej, także z łodzią nie mam problemu. A z zapłatą? Z Zapłatą też nie. I nie jest zbyt wysoka. W myśl najstarszego prawa wolnego rynku, mówiącego, że cenę wyznacza podaż i popyt, nawet tu nad Gangesem przy wyższej podaży od popytu nie trzeba się długo targować. Szybko dochodzę do zgody z jednym z namawiających mnie do przejażdżki jego łodzią, chłopców i za chwilę bujam się wraz z nim po nieobudzonych jeszcze falach Gangesu. Do wschodu słońca brakuje kilku minut. Akurat tylu, ile machnięć wiosłami potrzebuje mój wioślarz by wypłynąć ze mną kilkadziesiąt metrów od brzegu i przestać wiosłować, by nie przeszkadzać ciszy. Ciszy, która zawsze, niezależnie od okoliczności, czy to wysoko w górach, czy nad brzegiem morza, czy tutaj na środku Gangesu towarzyszy, powolnemu powstawaniu nowego dnia, a którą tak bardzo uwielbiam, że gotów jestem dla niej wstawać w środku nocy. Tym razem poranna cisza zlewa się nieco z pluskiem uderzających o burtę fal, z dobiegającymi od brzegu dźwiękami dzwoneczków i coraz głośniejszymi pieśniami ku czci wyłaniającego się zza horyzontu słońca i może jeszcze któregoś z kilkudziesięciu tysięcy hinduskich bóstw. Po raz wtóry przeżywam nad Gangesem piorunujące wrażenie. Gdy najpierw czerwona, a potem złota tarcza schowanego leciutko za poranną mgłą, słońca, pełnym obwodem przekracza horyzont, mój wioślarz złapawszy ponownie w ręce wiosła uderza nimi w wodę i przepływając kilkaset metrów wzdłuż brzegu, pozwalając mi bacznie przypatrzeć się odprawianym na nim rytuałom, powoli zaczyna do niego wracać. Dobrze, że do tego, a nie do tego przeciwległego. Tam dopływają tylko Ci, którzy na tym brzegu, ani nawet na tym świecie nie mają już nic do czynienia. Słyszałem, że na drugim brzegu, któryś z mieszkających i tam chadal wyławia z wody niedopalone resztki ludzkich szczątków, które wydostawszy się z obciążonego kamieniami prześcieradła pływają po powierzchni. Podobno po drugiej stronie pełno jest niedopalonych głów, nóg, czy rąk. Brrr! Sama myśl o tym, co mógłbym zobaczyć, gdyby niechcąco (lub chcąco) mój wioślarz dopłynął nie do tego, co trzeba brzegu, wywołuje na moim ciele ciarki i nie wiedzieć dlaczego w tym samym momencie wyobraźnia podsuwa mi obrazki z naszej mitologii. Oto siedzę w łodzi na szerokim bujającym łodzią Styksie, a uderzający wiosłami o fale Charon wiezie mnie w kierunku Hadesu. Szybko przecieram oczy i jeszcze szybciej z nad Styksu wracam nad Ganges. Ten krótki moment po raz kolejny w mej podróży uświadomił mi, że każda kultura, niezależnie od szerokości geograficznej, koloru skóry mieszkańców, czy języka, jakim się posługują, ma swoją mitologię i że mimo, że są one odległe i mocno się od siebie różniące, to w każdej ziarenko podobieństwa się znajdzie.

Na przeciwległy brzeg, zatem mi niespieszno. Wysiadam tu gdzie wsiadłem i podobnie, jak wczoraj spaceruję jednymi po drugich ghatami. Dzisiaj, tuż po wschodzie słońca monumentalne ghaty wyglądają jeszcze bardziej tajemniczo. Oprócz niezliczonej rzeszy pielgrzymów i turystów są tu dodatkowo zaklinacze węży z długimi przyciśniętymi do ust piszczałkami, jogini medytujący w najdziwniejszych pozach, shadu (łysi, nadzy lub niestrzyżeni i niegoleni, odziani w pomarańczową płachtę asceci) odprawiający poranne modły, bramini oferujący błogosławieństw, żebracy proszący o jałmużnę w zamian za możliwość poprawienia swojej karmy i w końcu, im bliżej Złotej Świątyni, tym więcej dzieci pomalowanych na niebiesko obrazujących najwyższego Sziwę. Sama Złota Świątynia, jedna z 12 świętych miejsc w Indiach nie robi na mnie wrażenia z jednego prostego powodu, że jako turysta nie mam możliwości do niej wejść, więc jej nie widzę. Widzę za to mnóstwo innych świątyń i pałaców, toteż po trzech dniach zwiedzania świętego Varanasi jestem zupełnie usatysfakcjonowany tym, co tu zwiedziłem i przeżyłem, a na koniec z czystym sumieniem mogę podpisać się pod usłyszanymi lub przeczytanymi gdzieś, kiedyś słowami, że jeżeli nie było się w Varanasi, to nie było się w Indiach, a od siebie dodam, że Varanasi to kwintesencja Indii, które zachwycają i przerażają jednocześnie.

Nie koniec to jeszcze mojej przygody z Varanasi i jego świętymi miejscami. W centrum miasta znajduje się dostojna katolicka katedra, w środku, której odbywają się msze święte. W jednej z nich biorę udział i ku mojemu zdziwieniu nie jestem sam. Jest wokół mnie spora rzesza praktykujących chrześcijan, a mnie trochę dziwi, gdy ubrani w tradycyjne kolorowe stroje mieszkańcy znad Gangesu, podnoszą w górę ręce i śpiewają Ojcze nasz.

Jednak nie to dziwi, czy ciekawi mnie najbardziej. Okazuje się, że położone nad Gangesem w północnej części Indii, na nizinie Hindustańskiej, miasto jest również ważnym ośrodkiem kultu wyznawców buddyzmu. Około 12 kilometrów na wschód od cetrum Varanasi mieści się Park Jeleni – miejsce pierwszego kazania Buddy, skierowanego do pięciu ascetów, które jest jednym z czterech najświętszych miejsc buddyzmu. Tutaj według tradycji Budda Siakjamuni wygłosił swoje pierwsze kazanie na temat „Wprawienia w Ruch Koła Dharmy”, zwane Dharmaczakraprawartana. Pięciu ascetów uczestniczących w tym wykładzie zainicjowało potem zgromadzenie Sangha. W III wieku p.n.e. staraniem nawróconego na buddyzm cesarza Aśoki wzniesiono w Sarnath (Parku Jeleni) między innymi kompleks klasztorny, figurującą we współczesnym godle Indii kolumnę oraz wysoką na 34 metry stupę Dhamekh. Oczywiście i w tym miejscu nie może mnie braknąć, tym bardziej, że po kilku dniach przebywania oko w oko z przerażającymi stronami hinduizmu przejście w nieco bardziej radosny buddyzm dobrze mi robi. Do Parku Jeleni (nazwa pochodzi od starej buddyjskiej legendy, według której jeden z Bodhisattwów, występujący pod postacią jelenia, miał dobrowolnie poświęcić życie za łanię, która miała być zabita przez króla) idę naturalnie pieszo i sprawia mi to tym większą satysfakcję, że tym razem maszeruję ku miejscu, w którym nie schodzi się ze świata, tylko na świat schodzi. Według kanonu palijskiego Park Jeleni to Isipatana, czyli miejsce, w którym święci ludzie zstąpili na ziemię. Być może, dlatego właśnie tutaj przybył Budda po 49 dniach spędzonych na medytacji przy drzewie mądrości, w trakcie, której doznał stanu oświecenia? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że był tu wraz z pięcioma towarzyszami, i założył pierwsze zgromadzenie oświeconych. Gdy społeczność ascetów rozrosła się do 60, Budda miał rozesłać swoich uczniów we wszystkich kierunkach świata, by dalej opowiadali o Dharmie (prawdzie, ostatecznej rzeczywistości). Ciekawe? Dla mnie bardzo. Dlatego przyspieszam kroku. Mam nadzieję, że już za chwilę i ja w Parku Jeleni doznam jakiegoś stanu oświecenia (oczywiście nie takiego na miarę Buddy), by w nowym stanie móc inaczej, może lepiej, rozumieć coraz bardziej skomplikowany świat.

Niestety to, co zastaję na miejscu, to tylko resztki mówiące rozpadającymi się stupami i resztkami klasztoru o dawnej świetności tego miejsca. Także Sarnath (Park Jeleni) nie oparł się licznym muzułmańskim najazdom. Pod koniec XII stulecia Sarnath zostało doszczętnie złupione przez wojska muzułmańskie i od tego czasu kamienie ze zrujnowanych świątyń służyły, jako pospolity budulec dla okolicznych domostw. Dopiero w roku 1936 grupa brytyjskich archeologów zabezpieczyła odnalezione pozostałości i do dzisiaj nieco je odrestaurowano. Brak monumentalnych świątyń i i całego towarzyszącego miejscom kultu religijnego blichtru, nie przeszkadza jednak, a może nawet pomaga w zadumie i spokojnym spędzeniem czasu w cieniu wysokiego drzewa.  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł