Do Rishikesh, małego, niespełna 100.000 mieszkańców, miasteczka, w północnych Indiach, w stanie Uttarakhan, położonego nad Gangesem, na pogórzu Himalajów Małych, ciągnie mnie już od bardzo, bardzo dawna. Chyba od czasu, kiedy o tym świętym miejscu hinduizmu po raz pierwszy usłyszałem od Renaty, a było to ładnych kilka lat temu. Renata, poznana w kolumbijskiej dżungli, równie długo i równie wytrwale, jak ja zwiedza świat i czasem podrzuca mi jakieś ciekawostki z miejsc, w których była, a które jej się szczególnie podobały. Nie inaczej było ze cztery lata temu (jeszcze przed pandemią), gdy usłyszawszy, że wybieram się do Indii od razu napisała – Rishikesh i dodała uśmiechniętą omotkę. Do Rishikesh musisz zajść obowiązkowo! To jedno z bardziej czarujących, nie tylko krajobrazowo, ale i duchowo miejsc w Indiach – przekonywała, dodając jedno, czy dwa zdjęcia z błękitnym Gangesem, złocistą plażą, zielonymi górami i bardzo kolorowo ubranymi ludźmi. Słowa Renaty i wspomnienia owych zdjęć, które wtedy spowodowały, że zapragnąłem zobaczyć je na własne oczy, niczym film przewijają mi się teraz przed oczami, gdy po długiej nocy spędzonej w pociągu, wychodzę na niewielką stację, w oczekiwanym od kilku lat, podhimalajskim miasteczku. Pierwszy rzut oka na okolicę od razu utwierdza mnie w przekonaniu, że Renata miała rację. Nie zrobiwszy jeszcze kroku, nie zajrzawszy nawet za pierwszy zakręt, wyczuwam w powietrzu jakąś niezwykłą atmosferę, którą pewnie Renata chciała mi opisać, a która teraz każe mi wierzyć, że spędzę tu niezapomniane chwile.

Jadąc tuk-tukiem do hostelu, usytuowanego w odległej części miasta, dokładnie przyglądam się wszystkiemu, co mijam i ciesząc się w duszy, w głowie powoli układam plan jak i kiedy to wszystko zwiedzić. Szczególne wrażenia robi oczywiście, wijący się w dole niczym wstążka rzucona między wysokie góry Ganges i spinający jego brzegi szeroki, wiszący most. Z nie mniejszym zachwytem obserwuję, wybudowane wzdłuż świętej rzeki świątynie oraz centra jogi z siedzącym i przed nimi w jogińskich pozach joginami, sprawiającymi, że cały krajobraz nabiera niezwykłej magii, dającej się zaobserwować pewnie jedynie w Indiach, pewnie jedynie nad Gangesem i pewnie jedynie w takich miejscach jak te tutaj. Dodatkowo, smaku całości dodają niezwykłe piaszczyste plaże, rozrzucone między nurtem rzeki niczym okruchy ciasta na świątecznym stole, które tak bardzo przyciągają moją uwagę, tak bardzo mnie kuszą i nęcą, że mam ogromną ochotę już teraz wyskoczyć z tuk-tuka i nie bacząc na stromy brzeg i ciężki plecak, jak najszybciej się na nich dostać, zanurzyć w nie całe garście i zakosztować niczym bakali wspomnianego ciasta. Coś mnie jednak powstrzymuje. Rozsądek? A może tylko chęć pozbycia się ciężaru?

Kto już trochę ze mną podróżuje, ten się domyśla, że przybywszy do hostelu, zbytnio się w nim nie rozgaszczam. Zostawiam jedynie plecak, dokonuję wszelkich niezbędnych formalności z zameldowaniem i nim ktokolwiek zauważa, że wszedłem już znowu wychodzę. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pośpiech w podróży nie jest wskazany, a już na pewno nie w tak pięknych okolicznościach przyrody i kultury, jak te tutaj, które powinno się konsumować powoli, delektując po kolei wszystkie zmysły, ale nic już na to nie poradzę, że za każdym razem, w nowym miejscu, rzucam się na nie jak zgłodniały wilk na owcę i zanim zaspokoję pierwszy głód robię wszystko bardzo szybko. Czas pokaże, że akurat tutaj, pośpiech bardzo mi się przysłużył. Ogólnie nie jestem zwolennikiem biegania od jednego ciekawego punktu do drugiego, niczym japoński turysta z ogromnym aparatem fotograficznym na szyi i przeważnie po kilku pierwszych chwilach zdecydowanie zwalniam i rozkładam sobie wrażenia na kilka dni (lub przynajmniej kilka godzin, jeżeli w danym miejscu jestem bardzo krótko), to jednak nie wiedzieć dlaczego tym razem cały Rishikesh, z wszystkim i jego skarbami obskakuję w ciągu jednego dnia.

Najpierw stromą ulicą, a następnie kilkunastoma schodami zwanymi Ghat zbiegam do brzegów świętej rzeki i usiadłszy na jednym z porozrzucanych na piaszczystej plaży głazów, długo się jej przyglądam. Jest wartka, jest szeroka, jest dosyć chłodna, a nade wszystko jest czysta. To w Indiach naprawdę mocno zaskakująca sprawa. Po raz pierwszy, a przeszedłem już znaczną część tego kraju, widzę rzekę, w której nie pływają śmieci, która nie śmierdzi i do której bez wahania można wejść i się zanurzyć. Czyżby, dlatego, że jest święta? Czyżby dlatego ludzie i jej nie zanieczyszczają i o nią dbają? Jeżeli tak, to może należałoby wszystkim rzekom, albo nawet całej naturze nadać status świętości i w ten sposób chronić ją przed zgubnym wpływem człowieka – myślę sobie, brocząc bosymi nogami w czystym chłodnym Gangesem. Może w tym wypadku sprawdziłoby się dosłownie powiedzenie, że wiara cuda czyni i przykazami religijnymi łatwiej byłoby dbać o środowisko niż politycznymi nakazami i zakazami? Ciekaw byłbym takiego eksperymentu, tym bardziej, że przyglądając się półnagim ludziom zażywającym w świętych nurtach, świętej kąpieli, mam wrażenie, że mógłby się udać.

Ciekaw jestem również mnóstwa innych spraw rozgrywających się nad i w pobliżu Gangesu, dlatego, obiecując sobie w duszy, że jutro rano wrócę na plażę, poćwiczyć kilka prostych pozycji jogi, długo na niej nie zabawiam. Migające skry wielkiego ogniska, palącego się w oddali, gdzie brzeg nieco unosi się nad wodą, już od kilku chwil przykuwają mą uwagę. Czyżby to był święty ogień? Znowu coś świętego? I temu muszę przyjrzeć się z bliska. Przeskakując po kamieniach w kilka minut zbliżam się do ognia i stojących wokół niego ludzi. Jednak nie nazbyt blisko. W wydawałoby się tańczących jakiś rytualny taniec, ognistych jęzorach, widać jeszcze niedopalone nosze, na których pewnie niedawno spoczywały zwłoki bliskiego im człowieka. To pogrzeb. W taki sposób żegna się tutaj zmarłych, dlatego, nie znając rytuałów i nie chcąc zakłócać ceremonii, nie podchodzę zbyt blisko. Obserwacja współuczestnicząca, nawet z kilkunastometrowej odległości i tak robi spore wrażenie. Tutaj także nie zostaję zbyt długo. Ciekawość następnych miejsc gna mnie dalej.

Niewątpliwie, do równie ciekawych miejsc, aczkolwiek niezwiązanych z życiem religijno-duchowym miasta, należy szeroki, żelazny most (dosłownie Ram Jhula), który wisząc wysoko nad Gangesem, przecinając rzekę z zachodu na wschód, łączy obszar Sivananda Nagar w Muni Ki Reti w dystrykcie Tehri Garhwal z Swargashram w dystrykcie Pauri Garhwal. Mniejsza jednak, jakie dzielnice, których nazw nie da się wymówić, łączy ów żelazny kolos – dla mnie bujającego się właśnie na nim, dużo ważniejsze jest nie to, co jest na jego końcach, tylko to, co widzę stojąc na jego środku. Jeżeli przed chwilą napisałem, że most jest jednym z nielicznych miejsc w Rishikesh nie mających znamion religijności, to stojąc na nim zdaję sobie sprawę, że nie do końca jest to prawda. Gdziekolwiek spojrzę obojętnie czy w lewo czy w prawo, przed siebie czy za siebie, nie da się religijności nie zauważyć. Abstrahując od szumiącego w dole świętego Gangesu i świątyń po obu jego stronach, to widok, jaki rozpościera się stąd na zielone wzgórza, błękitne niebo i malowniczą rzekę musi nasunąć myśl, a może i wniosek, że coś tak pięknego samo nie mogło się stworzyć.

Nie inaczej jest w kilku z kilkunastu świątyń, które odwiedzam po jednej i drugiej stronie rzeki. Modlący się w nich wierni, mnóstwo sakralnych obrazów i figur, zapach kadzideł i wzniosła, uduchowiona cisza panująca w ich wnętrzach, mimowolnie nakierowują me myśli ku filozoficznym rozważaniom – skąd idziemy, dokąd zmierzamy, co stanowimy? – Nie znajduję oczywiście odpowiedzi, ale przynajmniej pojmuję znaczenie nazwy miejsca, w którym się znajduję. Nazwa miasta pochodzi mianowicie od sanskryckiego przydomka Wisznu Hryszikeś (हृषीकेश), a znaczenie nazwy Rishikesh tłumaczy się, jako miejsce, gdzie medytowali ongiś starożytni mędrcy, czyli ryszi. Medytowali? Dlaczego ongiś i dlaczego tylko ryszi? Dzisiaj, nie będąc ryszi, też cudownie się w tym miejscu medytuje, czego osobiście jestem przykładem.

Po długim spacerze wschodnim wybrzeżem, wzdłuż niekończących się Ghat (schodów schodzących ku rzece, z których korzystają pielgrzymi chcący dokonać rytualnej kąpieli) przyszedł czas, na ostatnią sporą atrakcję Rishikeshu, nie związaną, bezpośrednio ani z mędrcami riszi ani z wyznawcami hinduizmu, ani ze świętymi wodami Gangesu, ale może jedynie z niepowtarzalną duchowością tego miejsca. Miejsca, które od lat przyciąga do siebie nie tylko hinduskich pielgrzymów, ale także turystów świata zachodniego. Szczyt popularności Rishikesh jako ośrodka medytacji, wśród zachodniej młodzieży, przede wszystkim „dzieci kwiatów” przypada oczywiście na lata 60 poprzedniego wieku, a najsławniejszymi gośćmi, którzy przebywali tutaj w tamtych czasach, byli chłopcy z Liverpoolu: Janek, Paweł, Grzesiek i Rysiek, czyli członkowie legendarnego The Beatles. Do dzisiaj, około 2 kilometrów od mostu, przy wschodnim brzegu rzeki, stoi ośrodek ashram, w którym mieszkali w 1968 roku John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr i jak mniemam, można go odwiedzić. Można? Teoretycznie tak, praktycznie nie. Zwany dzisiaj Beatles Ashram (jest kilka definicji słowa Ashram: religijna rekolekcja, wspólnota, w której żyje hinduski święty, dom dla bezdomnych, pustelnia, miejsce indyjskiej aktywności kulturalnej takiej jak joga, religia lub studio muzyczne) będący w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ośrodkiem szkoleniowym dla uczniów Maharishi Mahesh Yogi, który opracował technikę Medytacji Transcendentalnej, zyskał poprzez swoich legendarnych gości, którzy w jego wnętrzach skomponowali większość piosenek na swój podwójny album, znany jako “Biały Album”, tak wielką międzynarodową popularność, że został ogrodzony i aby do niego wejść trzeba słono zapłacić. Jak na warunki Globtrotera, to nawet bardzo słono, bo 600 INR, czyli ponad 7 Euro, a to przecież więcej niż połowa mojego dziennego budżetu. W takich sytuacjach, stojąc przy kasie, naturalnie zawsze pojawia się hamletowskie pytanie – dać albo nie dać i chociaż wiem, że podróżując po świecie nie da się za darmo zobaczyć wszystkich jego ciekawostek, to jednak za każdym razem dokonuję poważnej kalkulacji. Tym razem stwierdzam, że zobaczenie jedynie domu, w którym przez krótki czas mieszkali członkowie The Beatles, nie warte jest żądanych pieniędzy i po krótkiej chwili wracam do miasta.

Następnego dnia rankiem, zaczyna mi się wyjaśniać dlaczego wczorajszy pośpiech i szybkie zwiedzanie najciekawszych miejsc, tym razem się opłaciło. Zgodnie z postanowieniem idę sobie tuż po przebudzeniu nad rzekę, by na piaszczystej plaży, przy szumie fal Gangesu i odbijających się od nich pierwszych promieni słońca skosztować, nieco spirytualnej atmosfery miejsca. Kilka ćwiczeń jogi na pewno będzie dobrym ku temu sposobem – myślę, schodząc ku rzece schodami, jednocześnie czując, jak, nie wiem jeszcze, dlaczego kapelusz zsuwa mi się z głowy, wzrok mętnieje, nogi miękną, a ciałem wzdrygają dreszcze. Oho! – organizm mi się zaczyna buntować – przechodzi mi przez głowę. Pewnie ostatnimi czasy zbyt mocno go eksploatowałem: trekkingi po górach, nieprzespane noce na dworcach i w pociągach, jedzenie w przelocie i tym podobne i są skutki. Pewnie najwyższy czas na odpoczynek. Niestety, tym razem nie o zmęczenie i odpoczynek, chodzi.  W ciągu dnia okazuje się, że przyplątała mi się jakaś paskudna choroba, która nie tylko nie pozwala mi teraz zejść po schodach nad rzekę, ale za chwilę całkowicie zwala mnie z nóg i na kilka dni kładzie do łóżka. Z okrutnym kaszlem, chcącym wyrwać płuca, pocąc się tak, że nie nadążam przebierać koszulek, nie mam siły się wyprostować, a co dopiero chodzić po mieście i zwiedzać jego zakamarki. Na domiar złego przed południem niebo zaciąga się grubymi czarnymi chmurami, znad gór zrywa się porywisty wiatr, a ulewny deszcz zmieniający w kilka minut utwardzone drogi w błotniste zlewiska małych strumyków, sprawia, że niewiele zostaje z wczorajszego, pięknego Rishikesh. Wychodzi na to, że to co zobaczyłem wczoraj, to moje i dobrze, że zobaczyłem dużo. O wycieczce w wyższe partie gór, z których pewnie rozciągają się nieziemskie widoki, a którą zaplanowałem na jutro, z obydwu powodów, także mowy nie ma. Trudno. Będąc chorym i tak zupełnie inne myśli zaprzątają mi głowę. Po całym dniu leżenia plackiem, udaje mi się w końcu wstać. Deszcz, nieco słabnie i robiąc nawet krótkie przerwy między opadami, pozwala w końcu zrobić kilka kroków do najbliższej apteki. Dostaję syrop i antybiotyk, po którym w ciągu następnych dwóch dni nieco mi się poprawia. Nie poprawia się natomiast pogoda. No cóż – nieco się zastanawiając, kaszląc jeszcze mocno, ale znacznie mniej się pocąc, zmęczony ciągłym deszczem i wiatrem, decyduję się jednak opuścić mokry Rishikesh i szukać następnych duchowych uniesień w jeszcze bardziej uduchowionym miejscu nad Gangesem, w osławionym mieście pielgrzymek, w Varanasi.    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł