Poranki, w których budzę się w innym miejscu niż zasypiałem, uważam, za najbardziej podróżnicze momenty w trakcie całej podróży przez świat. Nie zdarzają się one wprawdzie często, ale gdy już się zdarzą, to mocno je przeżywam. W takich momentach, po przebudzeniu, całym swoim jestestwem odczuwam trudy bycia podróżnikiem i zazwyczaj potrzebuję kilku chwil by z niewiadomo skąd wrócić do siebie, zorientować się gdzie jestem, co robię i co zamierzam. Nie inaczej jest teraz, gdy czując się i wyglądając, jak zgnieciona ręką olbrzyma, kartka papieru, wychodzę tuż po wschodzie słońca z rozklekotanego brudnego autobusu na jakimś betonowym dworcu, nie wiedząc dokładnie gdzie. Kierowca mówi, że to finisz, a jak finisz to finisz – nie ma rady trzeba pozbierać graty i wysiadać. Ostatnie kilka godzin spędziłem zwinięty w kłębek na dwóch metalowych siedzeniach z głową wtuloną między ręce, torbę i oparcie i muszę się teraz mocno nagimnastykować by a) w ogóle się wyprostować, b) wymasować zbolałe miejsca, odczuwalne na całym ciele i pozbierać porozrzucane dookoła rzeczy (autobusem po drodze strasznie trzęsło) i w końcu c) przypomnieć sobie gdzie byłem, dokąd jechałem i co planowałem.

W dworcowym barze, przy małej czarnej kawie i kawałku świeżo wypieczonego chleba, pogniecione jak reszta ciała, myśli, powoli mi się prostują, pozwalając ponownie zrozumieć nie tylko siebie i otaczający mnie świat, ale i wszystko, co się w ostatnich godzinach na nim wydarzyło. W Dahrmashal autobus, który miał odjechać nie odjechał. Kilka godzin spędziłem na dworcowej ławce, czekając na następny, który przyjechał krótko przed 10 wieczorem. Następnie, zwinąwszy się w kłębek na żeliwnym, niewygodnym siedzeniu w końcu autobusu, spędziłem w nim całą noc. O spaniu naturalnie mowy nie było, jednak to nie brak snu był w tym momencie moim największym wrogiem. W pierwszym etapie podróży, gdy zjeżdżaliśmy krętymi, dziurawymi drogami z 2000 metrów, musiałem mocno się trzymać na zakrętach by nie spaść, bo kierowcy nie sprawiało różnicy, że autobus rozpędza się z górki ponad miarę i raczej hamulca nie używał, a jak już, to od razu do dechy i wtedy moje ręce nabierały sinej farby, a twarz przekrzywiał nieprzyjemny grymas. Drugi odcinek, mimo że znacznie wolniejszy, w swoim tragiźmie nie ustępował pierwszemu. Gdy po podobnie dziurawej i pokręconej niby serpentyna drodze zaczęliśmy się piąć, znowu na ponad 2000 metrów, w środku pojawiły się kłęby czarnego dymu z ledwo dyszącego silnika, a smród spalin, spowodował, że zacząłem walczyć nie z utrzymaniem się na siedzeniu, ale z utrzymaniem w sobie tego, co na każdym zakręcie gwałtownie chciało ze mnie wyplusnąć. Walka, choć długa, nierówna i trudna, na szczęście dla mnie i innych pasażerów zakończyła się zwycięstwem i jakoś udało mi się dowieść moje wnętrzności w całości do końca. Dobrze, że w trakcie kilkusetkilometrowej drogi, przynajmniej w trakcie jazdy w miarę prostą drogą, między zjazdem i wjazdem, przez chwilę udało mi się z niczym nie walczyć, na chwilę przymknąć oko i nieco się zdrzemnąć. Nie dziwię się zatem, że teraz wyglądam jak wyglądam i czuję się jak czuję.

W miarę przypominania sobie przebiegu fatalnej nocy, popijania ostatnich łyków kończącej się kawy i zerkania zza brudnej szyby dworcowego baru, na coraz jaśniej oświetlaną wschodzącym słońcem, okolice, otwiera się przede mną równie jasny obraz rzeczywistości, pozwalający, ku mojej uciesze, szybko zapomnieć o tym, co było i zająć się tym, co jest. Tym bardziej, że wydaje się być zupełnie nieźle. Dojechałem właśnie do położonej na zboczach wysokich gór Shimli, ponoć jednego z najurodziwszych miejsc w Indiach. Widoki, jakie się roztaczają, wzdłuż stromej drogi pod górę w kierunku hostelu, którą jak zwykle forsuję objuczony plecakiem i w dodatku na niezbyt jeszcze rozprostowanych po nocnych trudach nogach, zdają się potwierdzać tę tezę w całej rozciągłości widniejącego w dali horyzontu, strzelistych pod nim szczytów i mnóstwa kolorowych dachów, pokrywających warstwowo zielone wokół stoki. Jeżeli istnieją na świecie miejsca fantastycznego połączenia cywilizacji z naturą, to Shimla zapewne jest jednym z nich – myślę przyglądając się otaczającej mnie zjawiskowej scenerii.

Jakby symbiozy domów, ulic, wiaduktów i tuneli z lasami, łąkami, górami i dolinami było mało, to dopełnieniem dzikości natury, żyjącej w centrum sporego, rozległego nie tylko wszerz, ale i w górę i w dół, miasta, są stada żyjących wśród ludzi małp. Są praktycznie wszędzie: na drzewach, na dachach, na parapetach, na balustradach, a nawet na korytarzach, czy również nie rzadko w domach, zaglądając ciekawie do kuchni lub spiżarni. Trzeba na nie uważać. Mimo że nie są zbytnio agresywne, to jednak przestraszone potrafią pokazać ostre kły i długie pazury. Kilka z nich oblegających rosłe, przy hostelu drzewo i kilka hostelowych parapetów, obserwując mnie uważnie, czy aby nie mam w ręku czegoś, co można by mi wyrwać i zjeść, pewnie dziwi się mocno, że ledwo powłócząc nogami wszedłszy przed chwilą do hostelu, niedługo z niego wychodzę i całkiem rześki i jurny ponownie pcham się pod górę w kierunku centrum. Cóż – już tak mam, że nowe miejsca, a szczególnie takie, po których spodziewam się wiele dobrego, wpływają na mnie tak energetycznie, że szybko się regeneruję i wziąwszy jedynie chłodny prysznic, przebrawszy wymięte spocone ubranie, od razu jestem gotów do ich zwiedzania.

Niezbyt duża, jak na indyjskie warunki, bo licząca zaledwie 150.000 mieszkańców, Shimla, stolica stanu Himachal Pradesh, powstała podczas wojen Gurkhów z Brytyjską Kompanią Wschodnioindyjską w latach 1814-16, a podczas kolonizacji brytyjskiej była nawet letnią stolicą Indii. W tym czasie doprowadzono tutaj linię kolejową z położonej kilkaset metrów niżej, miejscowości Kalka i wybudowano wiele budynków wzorowanych na brytyjskiej architekturze kolonialnej, co, jak już wspomniałem, z cudownym połączeniem z otaczającą naturą sprawia, że obecnie Shimla jest najbardziej znanym kurortem, ściągającym do siebie o każdej porze roku, mnóstwo turystów. Takie trochę polskie Zakopane, które na pierwszy rzut oka na pewno zachwyca, na drugi nieco deprymuje, a na trzeci i czwarty doprowadza do przekonania, że jeden, dwa dni i trzeba stąd uciekać. Główna ulica, po której, jak na Krupówkach, niby fala wte i wewte przelewa się kolorowy tłum ludzi, rynek z kilkoma pomnikami i ciekawą katedrą, dwa punkty widokowe i oczywiście mnóstwo barów i straganów z wszystkim i niczym, to główny element krajobrazu centrum, któremu nie poświęcam zbyt wiele uwagi. Na nieco dłużej zatrzymuję się tylko przy katedrze, do której niestety nie można wejść i przy pomniku pani premier Indiry Gandhi, który nie stoi w tym miejscu bez kozery. To właśnie tutaj, w Shimli w roku 1971 po wojnie między Indiami, a Pakistanem i po powstaniu ze Wschodniego Pakistanu, Bangladeszu, prezydent Pakistanu Zulfikar Ali Bhutto i wspomniana premier Indii, Indira Gandhi podpisali umowę, zgodnie, z którą ustalono w Kaszmirze prowizoryczną granicę pokoju zwaną Line of Control (LOC). Natomiast znacznie więcej czasu i uwagi poświęcam kilku punktom widokowym, z których rozlewa się zapierający dech, widok nie tylko na oddalone zielone połoniny zabudowane kolorowymi miasteczkami, ale i na samą Shimlę, która położona na wysokości od 1900 metrów do 2300 m n. p. m., a więc na przestrzeni około 400 metrów w pionie, robi naprawdę kolosalne wrażenie.

Obserwując miasto sponad głów znudzonych spacerami „shimlowskimi Krupówkami” turystów, dwie, a nawet trzy rzeczy wpadają mi w oko, które sprawiają, że w myślach przesuwam pierwotny zamiar wyjazdu o jeden dzień później. Wprawdzie po pierwszym zachwycie i późniejszym rozczarowaniem turystyczną atmosferą miejsca, pomyślałem, że długo tu nie zagrzeję, ale spojrzawszy jeszcze raz w górę i w dół zmieniam zdanie. Im niżej i im wyżej tym mniej ludzi, więc znajdę zapewne miejsca, gdzie będę mógł pospacerować bez konieczności przepychania się przez falujący tłum i wąchania mieszających się z sobą zapachów z gęsto rozstawionych straganów i przydrożnych barów. Tym bardziej, że ulice i budynki dolnej części miasta sprawiają wrażenie znacznie bardziej egzotycznych i spacer ich zaułkami na pewno będzie mega sympatyczny. Natomiast zadarłszy głowę w górę spotykam wzrok, spoglądającego na mnie i na miasto z najwyższego, bo sięgającego 2455 m n.p.m. wzgórza Jakhoo, posągu Hanumana, strzegącego poświęconej mu u jego stóp świątyni. Tam też chętnie się wybiorę. 

Jest jeszcze jedna i chyba najważniejsza sprawa, która nieco dłużej zatrzymuje mnie w Shimli niż zamierzałem. Wspomniałem, że w latach kolonialnych wybudowano z Kalki drogę kolejową, która ku mojej uciesze działa do dzisiaj i służy nie tylko, jako alternatywna do autobusów i samochodów droga transportowa, ale też, jako niebywała atrakcja turystyczna. Nietrudno się domyśleć, że po ostatniej podróży autobusem, niczym mucha na miód, rzucam się na możliwość powrotu pociągiem, który z pewnością nie będzie miał ani stromych zjazdów, ani ostrych zakrętów, no i oczywiście nie będzie kopcił mi spalinami w twarz. Ponad to trasa przebiega przebiegając przez malownicze tereny jest podobno niezwykle widokowa i urodziwa, przeto nie tracąc czasu ustawiam się w długiej kolejce na małym dworcu do małej kasy po bilet na najbliższy wolny wyjazd. Szkopuł w tym, że utrzymany również w stylu kolonialnym pociąg, jeździ zaledwie kilka razy w ciągu dnia, więc popyt znacznie przewyższa podaż i na pierwsze wolny bilet muszę poczekać cały jutrzejszy dzień i jeszcze pół następnego. Nie szkodzi. Właśnie przed chwilą zaplanowałem sobie jutrzejszy czas wycieczkami w dół i w górę miasta, także nie ma sprawy. Kupuję bilet na pojutrze.

Zjazd pociągiem z Shimli do Kalki okazuje się nie tylko strzałem w dziesiątkę, jeżeli chodzi o komfort jazdy, to dodatkowo wspaniałym pomysłem na niezłą przygodę. Z przylepioną do okiennej szyby twarzą, podziwiając powoli przesuwające się za nią krajobrazy, nawet nie zauważam, kiedy mija ponad pięć godzin wspaniale spędzonego czasu. Rzeczywistość po raz kolejny udowadnia, że w każdych warunkach i miejscach, nie warto zbyt szybko się zniechęcać i nieco się porozglądać. Prawie zawsze tak jest, że w najbardziej odludnych, opustoszałych miejscach znajdą się jakieś przyciągające turystów atrakcje i odwrotnie, w nawet najbardziej turystycznych, tłumnych miejscowościach znajdzie się kilka spokojnych zaułków i ciekawych miejsc, które znacznie umilą spędzony w nich czas i na stałe wpiszą się w pamięć. Shimla jest doskonałym tego przykładem. Niestety w Kalce muszę już ostatecznie pożegnać wspaniałe miejsce, które zbyt szybko i pochopnie chciałem skreślić ze swojej podróżniczej listy, opuścić sympatyczny kolonialny wagon i zmierzyć się z zupełnie inną rzeczywistością. Chociaż tu, na dworcu w Kalce los mi jeszcze nieco sprzyja. Za chwilę łapię połączenie do odległego o 30 km większego Chandigarh z nadzieją, że i stamtąd szybko wydostanę się w kierunku mojego następnego celu Rishikesh, ale niestety nie. Na dworcu w Chandigarh, czas znacznie zwalnia i zaczyna się niemiłosiernie ciągnąć. Następny pociąg do Rishikesh odjeżdża o 4 nad ranem, a zatem przede mną następna noc na metalowych ławkach w dworcowej poczekalni. Kiedyś dawno, Martyna Jakubowicz śpiewała: „…w dworcowej poczekalni, na stacji PKP, tak podróż się zaczyna, a kto wie jak skończy się…” i bardzo mi ten blues teraz, tutaj pasuje.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł