Gdy stało się jasne, że mój pierwotny plan, przejścia z Armitsar do Pakistanu, nie wypali, musiałem szybko przestawić się na kontynuowanie wędrówki według planu B, czyli ruszyć na północ w kierunku Himalajów. Szybko, to znaczy inaczej niż zwykle. Normalnie staram się nie spieszyć. Zawsze trochę się przygotowuję przed wyruszeniem do następnego miejsca: coś tam o nim czytam, zaznaczam najciekawsze do obejrzenia miejsca, a przede wszystkim, o ile się da, wyszukuję i rezerwuję, jakiś w miarę sensowny nocleg. Teraz jest inaczej. Teraz jest szybko, czyli chaotycznie. Jedyne, co wiem, to tyle, że żeby dostać się do docelowego McLeod Ganj zwanego również „Małym Tybetem”, muszę pociągiem dojechać do Pathankot, tam przesiąść się na autobus do Dharmasala i dalej??? I dalej nie wiem. Może dobrze, że nie wiem? Poprzez takie „nie wiem”, które bywa ani często ani rzadko, tak w sam raz (jak magii w zupie), pyszna, aromatyczna, podróż staje się nieco lepiej doprawiona, nieco bardziej pikantna, przez co jeszcze smakowitsza.

Póki co pociąg do Pathankot, który miał wyjechać o 4:30, odjeżdża o 6:45, a w moim wagonie, wokół mnie robi się tłoczno i jakoś nieprzyjemnie. Powodem tłoku i owego stanu wywołującego na mojej skórze ciarki, są dziwnie wyglądający i jeszcze dziwniej na mnie spoglądający, a przy tym ostro gestykulujący i głośno, jakby kłócąc się, rozmawiający, półnadzy, dosyć brudni i rozczochrani chłopcy. Ot chciałem pikantnie, to mam pikantnie – przelatuje mi przez głowę. Tylko czy aby nie poparzę sobie języka? – Zastanawiam się, nieco zakłopotany, wpatrującymi się we mnie kilkunastoma parami czarnych, błyszczących oczu. Ostrą zupę można przynajmniej złagodzić lub zneutralizować kilkoma łykami wody, a co zrobić z ostrą atmosferą w wagonie? Nic! Siedzieć, dmuchać i czekać. Siedzę, unikam obserwujących mnie wzroków i czekam. Pomaga? Pomaga! Na ostatniej stacji okazuje się, że ostry zapach w powietrzu i wywołująca kropelki potu pikanteria jazdy w ekonomicznej klasie, spowodowana była bardziej wytworem mojej wyobraźni (nie wiem, dlaczego nagle pobudzającej złe myśli), niż faktycznym stanem zagrożenia. Pociąg jeszcze dobrze się nie zatrzymuje, a chłopcy już zwinnie i szybko z niego wyskakują i rozbiegnąwszy się we wszystkich kierunkach, pozostawiają mnie samego, pozwalając na powrót poukładać swoje nazbyt pikantne myśli i nieco złagodzić ostrość ostatnich trzech godzin jazdy.

Nie niepokojony przez nikogo, opuszczam dworzec kolejowy w bardzo nieciekawym Pathankot i spokojnie przemierzam pieszo niecały kilometr do następnego dworca – tym razem autobusowego. Spokojnie? Spokojnie w Indiach, zwłaszcza w okolicach dworców to bardzo względna rzecz. Jeżeli uda przejść się kilkaset metrów nie będąc nachalnie nagabywanym przez tuktukciarzy, rykszarzy, taksówkarzy lub pokazujących na usta i brzuch żebraków, jeżeli uda się nie odpowiedzieć kilkadziesiąt razy na jedno i to samo pytanie – skąd jesteś i dokąd idziesz, to można uważać, że ma się spokój. Właśnie taki mam. Na dworcu autobusowym nie jest gorzej, tym bardziej, że ze stojących wokół tuktukciarzy, nikt nawet nie zdąża o nic mnie zapytać, nic nie zaproponować i w ogóle do mnie zagadać. Ledwo wchodzę na duży betonowy, zakurzony plac, z kilkoma kolorowymi autobusami, widzę, że właśnie jeden z nich odjeżdża, a zapytany w biegu naganiacz, stojący w tylnych drzwiach, potwierdza, że jedzie do Dharmasala. Wskakuję z plecakiem w biegu, kierowcy nie zwykli się zatrzymywać i w ten sposób, zanim jeszcze doszedłem na dworzec, już z niego wyjeżdżam.

Podróż z tysiącem zakrętów, do Dharmasali, położonej na 1500 m n. p. m., czyli już dosyć wysoko w górach, starym, rozklekotanym, zgrzytającym na każdej dziurze i nierówności autobusem, to też zupełnie ostra podróżnicza strawa, wywołująca ponownie ciarki i kropelki potu na skórze, aczkolwiek o zupełnie innym aromacie niż ta w pociągu. Tak czy siak, będąc na miejscu, po raz kolejny dzisiaj przebieram mokrą koszulkę i zastanawiam się, co dalej. Docelowe McLeod Ganj jest 10 km dalej i wyżej (ponad półgodziny jazdy kolejnym autobusem), więc albo zostaję tutaj i jutro robię trekking przez góry, albo jadę dalej i tam szukam noclegu, rezygnując z wędrówki po górach(?). Krótka rozmowa z dozorcą parkingu przekonuje mnie by jechać dalej. Dharmasala wprawdzie leży już w górach – mówi, ale mało stąd ładnych widoków, a z McLeod Ganj i owszem. Podobno nie tylko widoki, ale i całe miasteczko przyjemniejsze i ciekawsze, więc skoro chcę zostać przynajmniej dwa, trzy dni, to raczej tam – poleca mój rozmówca tubylec, a ja jak zwykle wierzę tubylcowi i już gonię następny autobus, który wwiezie mnie następne 500 m wyżej, na ponad 2000 m n. p. m.

W pierwszej chwili McLeod Ganj, nie robi na mnie takiego wrażenia, jakiego oczekiwałem. Przystanek autobusowy ulokowany w pobliżu wysypiska śmieci, na którym pasą się krowy i bezdomne psy nie tylko widokiem, ale i zapachem (smrodem) mocno mnie odrzuca i przez krótką chwilę zastanawiam się, czy aby na pewno warto tu zostać. Tutaj na pewno nie- stwierdzam, ale może dalej? Dalej może będzie lepiej – mam nadzieję i zarzucając plecak maszeruję wzdłuż porozrzucanych śmieci, pod górę do następnego skrzyżowania, które stanowi jakoby wjazd do zupełnie innego świata. Gęsta na wpół drewniana, na wpół betonowa, zabudowa wzdłuż stromych, wąskich uliczek, po których przechadzają się ubrani w bordowe lub pomarańczowe szaty tybetańscy mnisi i wyłaniające się z za niej, obielone białym puchem skaliste, sięgające nieba szczyty, dają przez chwilę złudzenie, że oto w jakiś cudowny sposób przeskoczyłem Himalaje i znalazłem się po ich drugiej stronie w anektowanym przez Chiny, Tybecie. Wkrótce okaże się, że owa złudna chwila będzie trwała następne trzy dni.

Wikipedia podaje, że „w 1960 roku premier Indii Jawaharlal Nehru zaproponował zbiegłemu z Tybetu Dalajlamie i jego otoczeniu osiedlenie się tutaj w byłym ośrodku wypoczynkowym dla żołnierzy brytyjskich, złożonym z ponad stu bungalowów i opuszczonym na początku XX wieku. Ten ośrodek wkrótce przekształcił się w ważne centrum polityczne, religijne i kulturalne tybetańskiej diaspory. Znajdują się tu główne organy Tybetańskiego Rządu na Uchodźstwie: parlament i ministerstwa oraz organizacje pozarządowe. Tutaj mieszczą się także najważniejsze instytucje oświatowe i kulturalne oraz liczne księgarnie. Wśród licznych klasztorów buddyjskich znajduje się oficjalna siedziba dalajlamy, gdzie mają miejsce publiczne audiencje”. Nie dziwi więc fakt, że McLeod Ganj nazywane jest od tego czasu „Małym Tybetem”, a ja stojąc u jego bram czuję się, jak w innym świecie.

Zanim jednak zacznę zwiedzać „indyjski Tybet” muszę zrobić to, co zawsze i najważniejsze: pozbyć się ciężaru z pleców i znaleźć miejsce na nocleg(i). Z jednym i drugim wydawałoby się, że w tak turystycznym miejscu, jakim jest położone na zboczach gór malownicze miasteczko, nie będzie problemu. I faktycznie nie byłoby, bo hoteli, hosteli i pensjonatów jest tu pod dostatkiem, gdyby nie jakaś tajemna siła, która wciąż każe mi iść wyżej i dalej w oczekiwaniu jeszcze ładniejszego widoku, jeszcze ładniejszego miejsca. Jakiś wybrzydzacz się we mnie włączył, nie bacząc ani na ciążący coraz bardziej plecak, ani na mocno doskwierający upał, ani nawet na coraz bardzie stromą pod górę drogę. Tak mijam i pozostawiam w dole centrum, dochodząc do ostatniej, położonej najwyżej, jak to możliwe, dzielnicy Dharmakot. Na końcu, tak daleko, że nawet droga tam  nie dochodzi, gdzieś hen na górze, pod lasem widać hostel Madpackers Dharmakot. Wydaje mi się, że to jest to, czego szukam. Wyraźnie zadowolony przyspieszam nieco kroku, aczkolwiek ostatnie, może 200 metrowe podejście mocno mnie zwalnia, przypominając, że to jednak Himalaje, a nie jakieś takie zwykłe górki. Uff, z jaką radością zrzucam plecak, prostuję zbolały grzbiet i dygocące nogi. Ciężko było. O, jak dobrze, że widok z hostelowego tarasu potwierdza, że warto było. 

Położenie mojego nowego miejsca zamieszkania, oprócz cudownego widoku na leżące w dolinie McLeod Ganj i opadające w jego kierunku zbocza wysokich gór, ma jeszcze tę zaletę, że rozchodzą się od niego szlaki wędrowne praktyczne we wszystkich kierunkach. Na brak możliwości kilkugodzinnych trekkingów po przedgórzach Himalajów na pewno nie będę narzekał.

Zaczynam od tego prowadzącej w dół do centrum. Tym razem nie idę drogą, którą przyszedłem, a kamienistą ścieżką wzdłuż wąwozu, obok niewielkiego, ale malowniczego wodospadu Bhagsu Nag, mijając kilka świątń i punktów widokowych, co przy tylu atrakcjach zabiera mi nieco czasu, ale jako, że wyszedłem bardzo wcześniej, to jeszcze sporo mam go w zapasie. Spokojnie zdążę obejść całą zamieszkaną przez Tybetańczyków dzielnicę. Bez pośpiechu zwiedzam główny klasztor, w którym urzęduje i mieszka XIV Dalajlama, zaglądam do kilku komnat, tu i tam pochylam nisko głowę i składam ręce jak do modlitwy, odpowiadając na czyjeś pozdrowienie i chociaż na audiencję do Dalajlamy się nie załapuję to wydaje mi się, że mijamy i pozdrawiamy sięnna jednym z korytarzy, a jeżeli nawet to nie był On, to duchowo i tak czuję jego obecność. Sprawia mi to sporą satysfakcję.

Po odwiedzinach klasztoru, do zakończenia dnia mam wciąż jeszcze duży czasowy zapas. Zrobiło się dopiero południe mogę, więc szybko zmienić nastrój z buddyjskiego na hinduski i chwilę pobawić się współuczestnicząco tańcząc, klaskając i obsypując się kolorowym proszkiem z okazji święta wiosny, radości i kolorów, święta Holi. Nasycony zwiedzaniem, zabawą i miejskim zgiełkiem postanawiam w końcu zmienić kierunek, wyjść poza gęsto zabudowany i zaludniony obszar, pójść dookoła wyższymi partiami gór i wrócić do hostelu od drugiej strony.

Zakładam, że oddalony o 6 km punkt widokowy, potem kilka kilometrów spaceru kanionem, wzdłuż rzeki Naddi i przejście przez jedno wzniesienie, powinno być dobrym trekkingiem i niezłym ukoronowaniem i tak już wspaniałego dnia. Niestety w moich założeniach nie biorę pod uwagę dwóch rzeczy, o których nie mogłem wiedzieć, a które znacznie obniżają oczekiwaną radość. Po pierwsze zanim docieram do punktu widokowego niebo zasłania się kłębiastymi chmurami, zwiastując nie tylko rychły deszcze, ale przede wszystkim zasłaniając, to po co przyszedłem. Widoków nie ma praktycznie żadnych. Po drugie wzniesienie, które oddziela mnie od hostelu okazuje się stromą, wysoką, nieoszlakowaną górą i kosztuje mnie niesamowicie wiele wysiłku by nie tylko się na nią wdrapać, ale by wypatrzeć między krzakami i kamieniami jakikolwiek ślad wskazujący, że idę w dobrym kierunku. Nie wiem, co bardziej mnie męczy – niepewność wywołująca dreszcz emocji, czy coraz większa stromizna, skraplająca mnie coraz obficiej potem? Ponad dwie godziny wspinam się drżąc i pocąc i dopiero widok kolorowo ubranych kobiet, siedzących na murku przed jednym z domów malutkiej wioski, napawa mnie nadzieją, że się nie zgubiłem, a rozmowa z nimi, trochę na migi trochę po angielsku i wystająca ponad drzewami, wieżyczka świątynia Gallu, którą widziałem od drugiej strony z mojego hostelu, upewnia mnie, że jestem w dobrym miejscu. Najważniejsze też, że w dobrym czasie. Dokładnie w momencie, gdy równie stromą, ale już nie tak długą i przede wszystkim dobrze widoczną ścieżką, schodzę i docieram do hostelu, z kłębiących, nad górami od dłuższego czasu chmur, spada ulewny deszcz, zostawiając mnie z dużym niedosytem, drugiej połowy dnia. Ale za to z nadzieją, że jak się wypada, to jutro będzie lepiej.

Pierwsze, na co spoglądam nazajutrz, po przebudzeniu, to niebo, którego część mogę obserwować przez okno vis a vis mojego łóżka. Jest czyste. Wprawdzie nie nabrało jeszcze cudnej błękitnej barwy, która pojawi się za kilkanaście minut wraz z pierwszymi wynurzającym się zza gór promieniami słońca, ale nie to jest teraz najważniejsze. Ważne, że w zasięgu wzroku nie ma chmur i na razie nic nie zapowiada ich rychłego nadejścia, więc jeżeli się pospieszę (w górach pogoda bywa kapryśna i zmienna), to mam szansę zobaczyć dzisiaj, to czego nadaremnie szukałem wczoraj. Wraz z wychodzącym zza najwyższych szczytów słońcem jestem ponownie przy świątyni Gallu. Dzisiaj, by nie popełnić, wczorajszego błędu i ponownie nie mocować się ze stromym, nieoznakowanym podejściem, idę też dookoła, ale w przeciwnym kierunku. Droga, do rzeki, na którą wczoraj potrzebowałem prawie trzech godzin (pod gorę) dzisiaj schodząc, a praktycznie zbiegając, nie zajmuje mi dłużej niż 45 minut w związku, z czym mam szanse załapać się jeszcze na tzw. poranną złotą godzinę tzn. na czas, kiedy słońce jest jeszcze na tyle nisko, że rzucając prostopadłe promienie na przeciwległe stoki i skaliste szczyty najlepiej je oświetla. Przyspieszam kroku. Jeszcze tylko jeden przełom, szumiącej w dole rzeki Naddi i zaraz powinienem ujrzeć pierwsze ośnieżone szczyty Himalajów. Są. Cudne, dostojne, pięknie oprószone, świeżym białym puchem (w nocy w dolinie padał deszcze, a tam wysoko w górach pewnie śnieg) sprawiają, że staję w miejscu i długo, długo się im przyglądam. Potem naturalnie nie mogę przerwać ich fotografowania, bo wydaje mi się, że z każdym krokiem, zza każdego następnego zakrętu, z każdym nowym promieniem słońca, wyglądają inaczej, jeszcze bardziej dostojnie, jeszcze bardziej zjawisko. Później rzecz jasna, rzeczywistość nieco skoryguje, mój teraźniejszy zachwyt, bo na zdjęciach okaże się, że wszystkie są takie same i większość trzeba będzie usunąć (tę lekcję przerabiam w każdym miejscu, które mnie ponadprzeciętnie zachwyca), ale co tam. Póki, co wydaje mi się, że jestem w stanie na zdjęciach zatrzymać czas, miejsce i moje wrażenia, więc pstrykam ile się da.

Przedhimalajskie wzgórza w Dharmakot żegnają mnie dosyć okrutną lekcją. Kilka kilkugodzinnych wędrówek ich szlakami nie zmęczyło mnie tak, jak kilka ostatnich minut. Z zarzuconym na plecach plecakiem i przewieszoną przez ramię torbą opuszczam hostel, schodząc najpierw po schodach, a potem stromą kamienistą ścieżką do pierwszych zabudować i asfaltowej drogi. Jako, że za dwie godziny mam z Dhamasala autobus do Shimli, to nie mam, co się ociągać i muszę dosyć mocno wyciągać nogi. Najpierw muszę przejść dwa kilometry (dobrze, że w dół) do McLeod Ganj, a potem autobusem dojechać do dworca w Dharmasala.  Jeżeli nic się po drodze nie wydarzy, to powinienem spokojnie zdążyć. Jeżeli nic się nie wydarzy. Dotarłszy do asfaltowej drogi, sięgam po założoną na szyi chustkę by przetrzeć nieco spocone czoło i zatrzymuję się mocno skonsternowany. Chustki nie ma tam gdzie być powinna. Czyli gdzie jest? No tak, jeszcze dzisiaj rano byłem na wędrówce, po której mokrą chustkę powiesiłem na balkonowej balustradzie by wyschła. Wszystko jasne. Zapomniałem. Co teraz? Nawet przez chwilę się nie zastanawiam. Muszę po nią wrócić. Chustka to prezent, który dostałem od mojej siostry, gdy byliśmy razem w Australii, więc ma dla mnie zupełnie inną wartość niż tylko materialną. Spojrzenie na zegarek uświadamia mi, że jeżeli chcę zdążyć, to ot teraz wszystko muszę robić biegiem. No właśnie!!! Bieg z kilkunastokilogramowym plecakiem stromą ścieżką i schodami pod górę to naprawdę szalone pożegnanie z Himalajami. Po pierwszych trzech minutach jestem mokry, po kolejnych czterech nogi ważą kilka razy więcej, a po następnych, może pięciu, może sześciu tracę oddech. W tym momencie bez tchu dopadam do balustrady, na której niby nigdy nic, delikatnie powiewa sobie moja kolorowa zguba. Dobrze, że przynajmniej jest – myślę z zadowoleniem. Równie dobrze mogłaby, gnana wiatrem samotnie przemierzać górskie szczyty lub z upodobaniem stroić szyję innego wędrowca. Z chustką na szyi szybciutko reguluję oddech. Dwa głębokie wdechy i wydechy, pół litra wody wypite jednym łykiem, lekkie rozluźnienie łydkek i mogę zacząć w takt piosenki Cugowskiego „po zmęczonych schodach zbiegać w dół…”. Do Dharmasala zdążam na czas, ale tych kilku ostatnich minut długo wam Himalaje nie zapomnę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł