Bikaner, leżące w stanie Radżastan, na północnych krańcach pustyni Thar, wypada na mojej trasie zupełnie przypadkowo. Zgodnie z koncepcją podróży, z Jaisalmer miałem jechać bezpośrednio do, leżącego bardzo blisko pakistańskiej granicy, Amritsar i stamtąd ewentualnie dalej na zachód do Pakistanu. Ewentualnie, bo sprawa przejścia z Indii do Pakistanu i powrotu, dalej jest niejasna, a rozwiązać ma się właśnie w tym przygranicznym mieście. Niestety, (a może stety), wyjazd z cudownego Jaisalmer, nieco się skomplikował i tak zamiast sypialnym wagonem do Amritsar dojechałem właśnie klasą ekonomiczną do Bikaner i muszę tutaj przeczekać do jutra.

Następne możliwe dalsze połączenia mam dopiero jutro i w dodatku wieczorem. Zatem w taki dosyć nieoczekiwany sposób, w nieoczekiwanym miejscu, wykraja mi się nieoczekiwanie sporo czasu. Półtora dnia. Dużo to czy mało – zastanawiam się opuszczając podobny do wszystkich innych dworców, dworzec? Z jednej strony chyba mało, bo założony w roku 1488 Bikaner, była stolica stanu, pewnie kryje w swoich murach wiele godnych zwiedzenia ciekawostek. Natomiast z drugiej strony, im dłużej szukając odpowiedniego miejsca na nocleg, maszeruję w upalnym słońcu, wąskimi, zakurzonymi drogami, tym bardziej jestem zdania, że nie tylko półtora, ale nawet pół dnia, to zdecydowanie za dużo by poświęcić je temu miejscu. Brudne, cuchnące, smutne miasto póki co, nie robi nic by zachęcić mnie do jakiejkolwiek aktywności i coraz bardziej jestem skłonny skusić się na trzecią, z trzech możliwych form spędzania czasu w nowym miejscu. Pierwsza, to rzucić się od razu w wir zwiedzania i przemierzając ulice, uliczki i zakamarki zwiedzać miasto od rana do wieczora (często, rzuciwszy tylko w hotelu plecak, tak właśnie robię). Bywa także, że mimo iż nowe miejsce ma wiele atrakcji do zaoferowania, jestem zbyt zmęczony, by się na nie rzucić i znacznie skąpiej obchodzę się z darowanym im czasem. Wybieram wtedy, tylko te moim zdaniem najciekawsze lub te najbliżej mojego miejsca noclegowego i koncentrując się na nich poświęcam im jedynie niewielką część mojego czasu. W końcu trzecia, ostatnia możliwość, która choć nie często się zdarza, też nie jest mi obca. Zamiast zwiedzaniu, włóczeniu się po mieście lub okolicy, cały wygospodarowany czas, poświęcam wtedy sobie. Do tego potrzebuję jedynie wygodne łóżko, kilka chrupkich ciastek z butelką wody pod ręką i książkę, którą zawsze mam przy sobie. Przemierzając teraz, coraz bardziej zatłoczone, brudniejsze i głośniejsze ulice Bikaner, podświadomie skłaniam się coraz bardziej do tej właśnie opcji.

W tanim, odpowiadającemu mojemu dziennemu budżetowi pensjonacie, który znalazłem, gdzieś z dala od największego hałasu, coś się jednak we mnie zmienia. Zrzuciwszy plecak, w małym pokoju, w którym poza łóżkiem nie mieści się nic (ale też nic więcej nie potrzebuję), ochłonąwszy trochę z pierwszego niekorzystnego wrażenia, mimo wszystko sięgam po telefon i jak to mam w zwyczaju wpisuję pytanie do Googla -„co zobaczyć w Bikaner?”. Dużo nie ma, ale coś jest. Ku mojemu zdziwieniu, oprócz wymienianego na pierwszym miejscu fortu Junagarh i ciekawych architektonicznie haveli (dostojnych kamienic bogatych kupców i przedsiębiorców) dużym zainteresowaniem, sądząc po komentarzach, zwłaszcza wśród turystek, cieszy się oddalona nieco od miasta tzw. świątynia szczurów (nazwana tak ze względu na dużą liczbę mieszkających i dokarmianych w niej szczurów). Nie mam pojęcia, dlaczego te szkaradne gryzonie, machając długimi, okropnymi ogonami i wpatrując się swymi szczurzymi, obrzydliwymi oczkami w szeroko otwarte z wrażenia oczy turystów, wprawiają ich w taki zachwyt? Jakby na ulicach, a zwłaszcza na dworcach kolejowych mało było tych nie wiadomo, komu i do czego potrzebnych stworów. Brrrr. W ślad za nazwą świątyni, proponowałbym każdy dworzec w Indiach nazwać „Dworcem szczurów…….” Może wtedy i dworce stałyby się dodatkową atrakcją turystyczną? Tyle tylko, że na pewno nie dla mnie. Szczurów nie znoszę, szczurami się brzydzę, szczurom mówię kategorycznie nie! Ze zwiedzania świątyni szczurów, nie zastanawiając się ani chwili, rezygnuję. Za to zmotywowany nieco kolorowymi zdjęciami i opisami, postanawiam przyjrzeć się bliżej wspomnianym havelom, zwiedzić fort, a może także zajrzeć do jednej lub drugiej stojącej przy drodze świątyni.

Żeby dojść do fortu Junagarh, muszę przejść przez całe stare miasto, którego granic strzegą wysokie wybudowane z czerwonego piaskowca bramy. Idąc w ich kierunku wybieram te ulice, przy których stoją najładniejsze, wybudowane z wielkim rozmachem havele. Niestety nie można do nich wchodzić, więc cały nad nimi podziw muszę zmieścić jedynie w dokładnej lustracji z zewnątrz i w kilku, zrobionych z różnych miejsc i pod różnym kontem, fotografiach. Havele faktycznie są wspaniałe.

Trochę mniej wspaniała jest dalsza droga. Muszę ponownie przepychać się zatłoczonymi ulicami, między samochodami, tuk-tukami, skuterami, a nawet drewnianymi wozami ciągnionymi przez muły, woły lub nawet wielbłądy. Chociaż bez bagażu na plecach i bez zmartwień o nocleg, nie stanowi to już, aż tak wielkiego problemu, jak uprzednio, to zatrzymując się tu i ówdzie na serwowaną przy drodze herbatę masala lub jakąś ostrą przekąskę, znacznie umilam sobie drogę. Mój żołądek po niedawnej awarii już się całkiem na nowo wyregulował, więc znowu mogę żyć pełnią aromatów hinduskiej, przyulicznej garkuchni i bardzo z tego korzystam.

Położony tuż za bramami miasta fort Junagarh (pierwotnie był nazywany Chintamani i został przemianowany na Junagarh lub „Stary Fort” na początku XX wieku, kiedy rządząca rodzina przeniosła się do Pałacu Lalgarh poza jego granicami) już z daleka robi ogromne wrażenie – zwłaszcza swoim rozmiarem. Jest tak ogromny, że nie tylko znalezienie miejsce, z którego mógłbym w całości objąć go wzrokiem (o objęciu obiektywem aparatu mowy nie ma), ale i dojście do głównego wejścia stanowi nie lada wyczyn. Jeżeli z zewnątrz fort robi kolosalne wrażenie, to efekt “wow”!” następuje dopiero po przekroczeniu jego bram wejściowych. Spacer dziedzińcem, a przede wszystkim zwiedzanie wnętrz pałacu z bogato strojnymi ścianami, wypełnionymi precyzyjnie rzeźbionymi wzorami i efektownymi dekoracjami, mnóstwem lśniącego marmuru, cudownie kontrastującego z czerwonymi piaskowymi ścianami i mahoniowymi wykończeniami stropów i schodów, a nade wszystko, radżastańska, gudżaracka, brytyjska i nawet mongolska, mieszanka architektonicznych stylów, muszą u każdego widza spowodować otwarcie ust i krótki szept wow!

Mimo wszystko, mimo ciekawych, godnych zobaczenia haveli, mimo wspaniałego fortu i kilku nie mniej ciekawych świątyń (wszystko to można znaleźć prawie w każdym radżasthańskim mieście) Bikaner, z jego bazarową atmosferą i brudnym, cuchnącym obejściem nie stanowi miejsca, w którym koniecznie trzeba się zatrzymać objeżdżając Indie. Jednak, gdy już się tak zdarzy i trzeba w nim wysiąść, na przykład czekając na następne połączenie, to i owszem, warto nie rezygnować z okazji i poświęcić mu przynajmniej pół dnia. Drugie pół można leżeć, nic nie robiąc i potem jechać dalej. Tak właśnie robię.

Za oknami pociągu jadącego z Bikaner do Amritsar, powoli kończy się pustynia Thar, a wraz z nią bezkresne piaski, na których częściej niż kaktusy w Meksyku, wyrastają, tak samo wielkie kominy porozrzucanych bezładnie cegielni, nie ubarwiając, jednak tak samo jak tam krajobrazu, tylko go szpecąc i zasmradzając . Nie będę się naturalnie teraz rozwodził nad ochroną środowiska panującą lub raczej niepanującą w Indiach, bo całkowicie jej tu nie ma. Wspomnę jedynie, że patrząc i czując wszystko, co tutaj kopci, gnije, śmierdzi i truje dochodzę do wniosku, że chociaż byśmy w Europie zamknęli wszystkie kopalnie i huty, chociaż byśmy, zakazali wszystkich spalinowych urządzeń, chociaż byśmy się dwoili i troili nad czystością powietrza, gleby i rzek, to jeżeli nie zatrzymamy degradacji natury tutaj i jeszcze w kilku innych miejscach Azji, Ameryki, czy Afryki, to świata nie uratujemy….! Na szczęście z pozostającą coraz bardziej na południu pustynią, kończy się nie tylko obszar Radżastanu, jednego  z najczęściej odwiedzanych przez turystów stanów Indii, ale także kolejny dzień podróży, który cudownie kryjąc się za horyzontem w czerwonej tarczy zachodzącego słońca, wybawia mnie nieco z mrocznych wizji kończącego się świata.

Od jakiegoś czasu jestem już na terenie kolejnego stanu Pendżab (Pujab), w granicach, którego znajduje się moje docelowe miasto Amritsar. Oznacza to, że niedługo będę musiał wysiąść z pociągu i zająć się zupełnie czymś innym niż rozmyślaniem o ekologii lub zachwycaniem się zachodem, a potem wschodem słońca. Z piskiem podobnym do hamującego na stacji pociągu, przestawiam szybko swoje myśli na zupełnie inne tory i zanim jeszcze, obciążony, jak zwykle plecakiem, opuszczam najpierw wagon, potem dworzec, mam już ułożony plan na najbliższe kilka godzin.

Praktycznie Amritsar jest faktycznie docelowym miejscem, do którego podążam już od prawie trzech dni. W teorii wygląda to jednak trochę inaczej. W teorii, według moich planów, w Amritsar ma się rozstrzygnąć kwestia, co będę robił dalej, a że miasto, podobnie jak Bikaner nie ma zbyt wiele do zaoferowanie, przeto i tutaj nie mam zamiaru długo się zatrzymać, traktując je bardziej przesiadkowo niż docelowo. Ciągle nie mam odpowiedzi na zasadnicze pytanie – czy po przejściu granicy do Pakistanu, będę po kilku tygodniach mógł wrócić do Indii, czy nie? Indie z Pakistanem od lat żyją w granicznym konflikcie i swobodne przechodzenie z państwa do państwa, mimo posiadanej wizy, wcale nie jest oczywiste. A ja – będąc tak blisko, naturalnie chciałbym zwiedzić Pakistan, o którym moc dobrych wieści słyszałem. Muszę mieć jednak pewność, że za dwa, trzy tygodnie będę mógł wrócić do Indii i pójść dalej północną ich częścią do Kalkuty, Bangladeszu i Nepalu, w którym w połowie kwietnia mam się spotkać z Jenny, moją córką. Gdyby tak się jednak nie dało, to na wszelki wypadek mam już ułożony plan B, który zakłada, że najpierw objadę północne Indie aż po Kalkutę i Bangladesz, skąd już niedaleko jest do Nepalu, a Pakistan zostawię sobie na maj. Jedyna słabość takiego rozwiązania polega na tym, że wtedy drogę Amritsar-Kathmandu (Nepal) będę musiał pokonać dwa razy (tam i z powrotem). Cóż w podróży nie takim przeciwnościom trzeba stawić czoła, więc zbytnio mnie to nie przeraża i jakby co, jestem przygotowany.

Mam jasność!  Według wszystkich zaczerpniętych informacji, łącznie z tą z Migration Office, przejście drogą lądową z Indii do Pakistanu i z powrotem do Indii, nie jest zalecane. Wprawdzie oficjalnie nie ma wytycznych, by z Pakistanu nie wpuszczać do Indii (piszę tylko, o tych, którzy wcześniej już w Indiach byli), ale mnogość przypadków zawracania na granicy, wskazuje na duże ryzyko, którego nie chcę podejmować. Odpuszczam dalszą podróż na zachód, robię w prawo skręt i przygotowuję się do kontynuowania drogi na północ. Zgodnie z planem B, ułożonym jeszcze w Jaisalmer, z pomocą i radą Beaty, następnym celem będzie położone w górach już pod Himalajami, miasto McLeod Ganj, tymczasowa siedziba Dalajlamy.

Zanim jednak wyruszę na spotkanie z Dalajlamą, muszę jeszcze tutaj coś załatwić. Wprawdzie, jak już wspomniałem, Amritsar nie ma szerokiego wachlarza z ofertami dla przyjezdnych, ale przynajmniej dwa miejsca warte są tego, by zostać w mieście przynajmniej dobę dłużej. Pierwsze, to oczywiście niedaleka granica z Pakistanem, o której już sporo napisałem, ale nic o tym, że codziennie przed zachodem słońca odbywa się na niej, lub dokładniej rzecz ujmując, po obu jej stronach, uroczyste ściągnięcie państwowych flag, któremu towarzyszy niespotykana nigdzie na świecie wojskowa ceremonia. Dostać się do granicy nie jest trudno. Prawie 30 km odcinek prostej niczym strzała drogi przejechać można taksówką (najdroższa opcja), wynajętym dla siebie tuk-tukiem (nieco taniej, ale dłużej) lub również tuk-tukiem, ale zbiorowo, tzn. nawet w 9 osób (najwolniej i najciaśniej, ale za to najtaniej). Jak znaleźć takiego zbiorowego tuk-tuka? To nie problem. Zanim zabieram się do poszukiwań, on znajduje mnie. W centrum miasta wyspecjalizowana grupa chłopaków wyszukuje, albo namawia potencjalnych klientów na transport do granicy, a jak już się takowy nawinie, jak np. ja, to dalej już wszystko leci automatycznie. Na kartce wyrwanej z notesu dostaję potwierdzenie wpłaty zaliczki i punktualnie o godzinie 14:30 mam się zgłosić w to samo miejsce. Zgłaszam się punktualnie, chociaż ich punktualność nijak ma się do mojej. Po kilkunastu minutach, wraz ze mną jest już nas dziewiątka, możemy ruszać. Tuk-tuk nie ruszy wcześniej niż z będzie miał komplet. Na pokonanie 30 km odcinka, potrzebujemy ponad godzinę, a potem następne pół, by rozprostować nogi i ostatnie 2 km od parkingu do granicy przejść pieszo.

Trudno powiedzieć, o której dokładnie zaczyna się to coś, co nawet nie wiem jak nazwać: show, przedstawienie, widowisko, a może faktycznie wojskowa ceremonia? Zanim po obu stronach zamkniętej wysokiej, żelaznej bramy, oddzielającej od siebie dwa atomowe mocarstwa, będące od kilkudziesięciu lat w stanie wojny, pojawią się żołnierze różnych formacji wojsk, pakistańska i indyjska publiczność, zaciekle walcząc, bawi się już w najlepsze. Wypełnione po brzegi kolorowymi postaciami, dwa amfiteatry (ten w Pakistanie sporo mniejszy) przekrzykując się nawzajem, sprawiają wrażenie prowadzonej na głosy wojny, a stymulujący publiczność do coraz częstszych i głośniejszych okrzyków, żołnierz, ubrany w galowy, mundur dodaje temu wrażeniu powagi i autentyczności. Wojna, to wojna. Po jakimś czasie głosy jednych i drugich harcowników słabną, a na estradę wychodzą główni aktorzy. Do bramy zbliżają się rośli, barczyści żołnierze ubrani w paradne mundury z kolorowymi pióropuszami na głowach, niczym nastroszone koguty, wymachując rękami jak skrzydłami i podnosząc wysoko nogi jak drapieżny ptak, szykujący się do zadania krogulcem śmiertelnego ciosu. Wymachiwanie rękami, potrząsanie głowami i straszenie się podnoszonymi ponad głowę nogami, bez nadmiernego wytężania wyobraźni przypomina szykujące się do walki koguty. Wydaje mi się, że właśnie w tym porównani tkwi cała specyfika owej ceremonii. Dwa skonfliktowane od lat państwa napinają przy granicy muskuły, ostrzą pazury i potrząsają barwnymi grzebieniami, ale suma summarum nie robią sobie krzywdy. Wręcz odwrotnie. Po kilkunastu minutach walki na gesty, brama zostaje otwarta, żołnierze zwaśnionych stron podają sobie dłonie, po czym przy dźwiękach trąbki ściągają z masztów flagi swoich państw i chyba nastaje pokój. Pokój, który będzie trwał do rana, aż flagi znowu zostaną wciągnięte (tym razem już bez udziału publiczności), a wieczorem ponownie zacznie się napinanie mięśni. Och gdyby wszystkie wojny i konflikt na świecie chciały toczyć się w ten sposób! Należy jednak zaznaczyć, że ani Indie, ani Pakistan nie traktują owego spotkania przy bramie, jako zabawa. Konflikt między tymi państwami naprawdę jest poważny

Drugą, równie ważną rzeczą, którą będąc w Amritsar konicznie chcę zobaczyć to Złota Świątynia zwana Darbar Sahib (Dwór Pana) lub Harmandir (Świątynia Boża), najważniejszy obiekt kultu Sikhów,  w której przechowywany jest oryginał ich świętej księgi. Amristar został założony przez Rama Dasa – czwartego, guru Sichów, w 1577 r. i stał się od tego czasu głównym celem sikhijskich pielgrzymek. Syn i następca ramy, Dasa, Ardźan, wzniósł na wyspie pośrodku Amrit Sarovar – „Jeziora Boskiego Nektaru” zwanego też „Jeziorem Nieśmiertelności”, świątynię wewnątrz, której umieścił świętą księgę sikhów – Granth Sahib. Jest ona do dnia dzisiejszego odczytywana bez przerwy w dzień i w nocy przez zmieniających się, co dwie godziny kapłanów. W 1803 roku świątynię pokryto cienką, pozłacaną blachą, ofiarowaną przez maharadżę Randzitha Singha, czemu zawdzięcza on nie tylko współczesną nazwę „Złota”, ale i wspaniały efekt, jaki stwarza po zachodzie słońca, odbijając się w tafli boskiego jeziora. Przypadek sprawił, że nieświadom owych spektakularnych, nocnych efektów dane było przeżyć mi je osobiście. Kto mnie zna, ten wie, że nie jestem człowiekiem nocy i po zmierzchu moja aktywność na tyle spada, że nie włóczę się po mieście. Dlatego zwiedzenie świątyni zostawiam sobie na jutro. Traf chce, że kierowca tuk-tuka wiozący nas z pakistańskiej granicy, nie zatrzymuje się w miejscu, w którym wsiadaliśmy, tylko dokładnie pod wejściową bramą złotej świątyni, a skoro tak, to nie mam wyjścia – wchodzę., Efekt tego wejścia i wieczornego spaceru możecie podziwiać na kilku zamieszczonych poniżej fotografiach.

Naturalnie, zgodnie z ustalonym wcześniej harmonogramem (zwiedzanie świątyni miałem ustalony na następny dzień, po spektaklu na granicy) nazajutrz, ponownie przekraczam bramy do świętego miejsca Sikhów i równie oczarowany pięknem tego miejsca, jak wczoraj wieczorem, długo nie mogę go opuścić. Po wschodzie słońca, świątynia nabiera nieco innego wymiaru niż po jego zachodzie. Znacznie więcej teraz tu pielgrzymów, więcej ludzi kąpie się w boskich nurtach oblewającego świątynię jeziora, w jednym z rogów czterokątnego placu kilkuosobowa orkiestra wygrywa na tradycyjnych instrumentach prawdopodobnie sakralne melodie, a kolejka do stojącej pośrodku jeziora świątyni zdaje się sięgać nieba.

Niestety ze Złotą Świątynią wiąże się też jeden z najsmutniejszych epizodów Indii. Na początku lat 80 XX w. bardzo nasiliły się dążenia niepodległościowe przejawiane przez część separatystycznych Sikhów. W 1983 roku obrali sobie oni Złotą Świątynię za swoją fortecę i szerzyli z niej terror wobec wszystkich swoich przeciwników. W przeciągu niespełna dwóch lat zginęło 410 osób i wiele zostało rannych. Na taki obrót spraw rząd Indiry Gandhi nie mógł pozostać obojętnym i w dniach 5-7 czerwca 1984 roku przeprowadzono szturm świątyni zwany operacją Niebieskiej Gwiazdy. Społeczność sikhijska uznała to za zhańbienie świątyni (mimo że wojsko miało zakaz strzelania w kierunku głównego sanktuarium) i w odwecie 31 października 1984 dwaj sikhijscy ochroniarze, dokonując zamachu, zastrzelili panią premier.

Wracając przez miasto w kierunku hostelu, zahaczam jeszcze o drugie miejsce związane z równie smutnym wydarzeniem w Armitsarze z początku poprzedniego wieku. Galeria Męczeństwa oraz tablica pamiątkowa przy wejściu do parku Jallianwala Bagh, upamiętniają dzień 13 kwietnia 1919 roku, w którym, brytyjskie wojsko otworzyło ogień do nieuzbrojonych demonstrantów, zabijając blisko 300 i raniąc 2700 osób. Mnóstwo ludzi, w tym ja, spacerując w milczeniu wokół pomnika, składa im do dzisiaj hołd.

Pociąg na północ, do odległego o trochę ponad 100 kilometrów Pathankot, odjeżdża o 4:30 rano. Bez pośpiechu, ale powoli muszę się organizować. Zamówić na rano tuk-tuka na dworzec, przygotować prowizoryczne śniadanie na drogę (o tej porze wszystko będzie pozamykane), spakować plecak, no i może się trochę zdrzemnąć.    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł