Mimo że w brzuchu nie wszystko jeszcze gra miarowo i do taktu i nie czuję się jeszcze całkiem dobrze, to jednak wysiadając, skoro świt, na dworcu w Jaisalmer, patrzę na świat przez znacznie bardziej różowe okulary, niż te w których zasnąłem, w postukującym do snu wagonie. Jakoś to będzie – powtarzam sobie z uśmiechem w myślach i zarzucając na ramiona plecak, który ze względu na moje osłabienie wydaje się być jeszcze cięższy niż normalnie, kieruję się w stronę, stojących, jak zawsze pod dworcem, tuk tuków. Tym razem ich nie omijam. Bez zastanowienia, bez nawet zbytniego targowania o cenę, wrzucam plecak do pierwszego wolnego i pokazując kierowcy na mapie miejsce położenia hotelu Blue Eye, proszę by mnie tam zawiózł.

Hotel Blue Eye należy do Beaty, którą poznałem (na razie tylko wirtualnie, na whotsapie, za pomocą, którego Beata potwierdziła mi już rezerwację miejsca w jej hotelu) poprzez Bożenę poznaną kilka lat temu w Ekwadorze. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo Bożena podróżując od lat po świecie zna mnóstwo porozrzucanych po nim Polaków, gdyby nie to, że kilka dni temu będąc, w Jodhpur również usłyszałem o Beacie i jej hotelu od mieszkającego tam Piotra, którego z kolei, jakiś czas temu, poznałem w Grecji. Jeżeli w tym momencie, ktoś ma jeszcze wątpliwości, co do znikomej wielkości świata, to ta sytuacja, chyba całkiem mu jest rozwiewa. Świat po prostu mały jest i basta, a kręcący się po nim ludzie wpadają, co raz na siebie lub swoich znajomych, obojętnie, pod jaką geograficzną szerokością. Dokładnie tak, jak zaraz ja, w zachodnich Indiach, wpadnę na znajomą moich znajomych poznanych w zupełnie innych zakątkach świata.

Beata to ciepła, empatyczna i bardzo gościnna osoba. Widząc moją bladą z wyczerpania podróżą i chorobą twarz, z miejsca proponuje mi, zamiast zarezerwowanego łóżka w wieloosobowym pokoju (przeważnie sypiam w tzw. dormitoriach), jednoosobowy pokój z dużym wygodnym łożem, prywatną łazienką i oknem z widokiem na dominujący nad miastem fort. W takich warunkach znacznie łatwiej i szybciej dojdziesz do siebie – mówi, a ja nie zaprzeczam i za chwilę rozpakowuję się w moim nowym królestwie. Królestwie, które faktycznie wygląda nieco jak z baśni 1001 nocy. Jaisalmer, niewielkie miasteczko założone w 1156 roku przez radźpuckiego władcę Rawala Dźajsala, jako nowa stolica państwa Radźputów, położone jest na północnych krańcach pustyni Thar i już to pustynne usytuowanie nadaje mu dosyć magicznego charakteru. Dodatkowo przez okno z pokoju, udekorowanego ręką Beaty, kolorowymi, hinduskimi gadżetami i mnóstwem ciekawych artefaktów rodem z pustynnych, zachodnich Indii, spoglądam na ogromny zamek (fort) wznoszący się na piaskowej górze, obserwuję wędrujące między glinianymi domami z jednego końca piaskowej ulicy na drugi, kobiety ubrane w kolorowe szaty niosące na głowach ogromne, wypełnione owocami misy i wsłuchuję się w pustynną ciszę przerywaną, co jakiś czas muczeniem krów, beczeniem kóz i pianiem kogutów, dochodzącym również z glinianych obór, obłożonymi wysuszonymi plackami krowiego łajna. Całości surrealistycznej rzeczywistości, w jakiej się nagle znalazłem dopełnia fakt, że odgłosy dochodzące z zewnątrz, mieszają się z głosami słyszalnymi wewnątrz budynku, a te ni mniej ni więcej wypowiadane są w języku znanym tylko nad Wisłą. Do pokoju pode mną wprowadzają się właśnie Alina z Tomkiem, z Jaworzna. Wrócili przed chwilą z dwudniowej wycieczki po pustyni toteż wrażeń i opowieści mają tyle, co ziarenek piasku na niej i chętnie się nimi dzielą. Ja chętnie korzystam. Jutro ich miejsce zajmie kolejna para z Polski. Tym razem są to Marta i Wojtek z Koszalina, z którymi wraz z Beatą spędzę, w restauracji na obiedzie i na spacerze nad pobliskim jeziorem, ciut więcej czasu, a rozmowy nasze tak się będą układać, jak fale na wodzie jeziora, że żal będzie je kończyć. Jeżeli to czytacie, to serdecznie Was pozdrawiam Marto i Wojtku z Koszalina wierząc, że jeszcze kiedyś się spotkamy dokończyć pogawędki.  😉

Widać i słychać, że Beacie Warmbier, prowadzącej w Jaisalmer hotel Blue Eye, udało się, pośród kurzu i piasku pustyni Thar, stworzyć niewielką polską oazę. Będąc w tych rejonach koniecznie trzeba do niej wpaść – choćby na chwilę, chociaż na jedną noc, czy przynajmniej na łyk herbaty lub jedno słowo…

Po pierwszej nocy, w tak znakomitych warunkach czuję się na tyle dobrze, że ponownie dostaję apetytu, nie tylko na hinduskie ostre jedzenie, ale i na podróżnicze życie. Nie tracąc czasu zaczynam od zwiedzania tego, co pod nosem, czyli od fortu Dżajsalmer. Fort zbudowany został z piaskowca w 1156 roku przez maharadżę Dźajsala, na szczycie wzgórza Trikuta i zachowany jest do dzisiaj w na tyle dobrym stanie, że w dalszym ciągu zamieszkuje go około 1/4 ludności miasta, czyli 17.000-18.000 ludzi. Do najciekawszych obiektów wewnątrz fortu zaliczają się ponoć pałac królewski i kilka dżinijskich świątyń, którym bezsprzecznie przyjrzę się zaraz z bliska. Na razie najbardziej ciągnie mnie ku górnym chodnikom fortu, na których spodziewam się cudownego widoku na okolicę. Kilka minut szerokim traktem i schodami pod górkę i jestem. No cóż widok elegancki, chociaż do określenia go cudownym troszkę mu brakuje. Za to na murach zorganizowane są małe kafejki i spoglądanie na bezkresną pustynną okolicę o zachodzie i o wschodzie słońca, zza zastawionego kolacją lub śniadaniem stolika bezsprzecznie dodaje całości, tych kilka brakujących widokowi, punktów.

Górujący nad miasteczkiem fort, to oczywiście nie jedyna atrakcja Jaisalmer, które było nie było jest jedną z największych turystycznych atrakcji całego Radżastanu. Między wschodem, a zachodem słońca, które jako się rzekło spędzam na murach fortu, resztę dnia poświęcam na spacery krętymi uliczkami starego miasta, między niezliczoną ilością haveli, równie dobrze zachowanych, co fort nad nimi. Havele to domostwa bogatych kupców radźpuckich, które na tle glinianych lub podupadłych współczesnych domostw reprezentują się nader dostojnie. Te najlepiej zachowane to: powstały w latach 1800-1860 Patwon-ki zbudowany przez kupca i bankiera Gumana Chand Patwa i jego pięciu synów, Salim Singh-ki z roku 1815 wzniesiony przez Salima Singha premiera w rządzie ówczesnego księstwa Dżajsalmer i Nathmal-ki wybudowany również przez premiera księstwa Dżajsalmer pod koniec XIX wieku. Oprócz haveli i starych krętych uliczek doskonale w atmosferę minionych wieków wpisują się również poustawiane za miastem, na pustynnych wzniesieniach, piaskowe grobowce i kilka znajdujących się w mieście muzeów: Kultury Pustyni, Folkloru i Rządowe. Tych ostatnich jednak nie zwiedzam. Ni czasu ni sił mi na wszystko starcza.

A propos czasu. Tak się cudnym Jaisalmer zakręciłem, tak się cudowną gościnnością Beaty zachłysnąłem, tak się do mojego barwnego pokoju i szerokiego łóżka przyzwyczaiłem, że dopiero budząc się dzisiaj rano, zdaję sobie sprawę, że budzę się o jeden dzień za późno. Z nadmiaru wrażeń, a i pewnie z radości dosyć szybkiego powrotu do zdrowie, daty mi się pomieszały i uciekł mi gdzieś jeden dzień. Sprawdzam wykupiony na dzisiaj bilet na pociąg do Bikaner. Sprawdzam datę, godzinę i widzę, że to, co na bilecie jest dzisiaj, w rzeczywistości było wczoraj. Pociąg odjechał zostawiając mnie z niewykorzystanym biletem na miejsce w wagonie sypialnym. Drugiego takiego nie kupię, bo miejsca na w wagonach sypialnych są mocno ograniczone i trzeba rezerwować je ze sporym czasowym wyprzedzeniem. No cóż, jak nie tak, to inaczej. Może przynajmniej uda mi się dostać miejsce w wagonie klasy ekonomicznej – myślę z nadzieją i jednocześnie szybko pakuję plecak, żegnam wspaniały hotel Blue Eye i jego właścicieli i czym prędzej spieszę na dworzec.  

Pociąg do Bikaner mam za półtorej godziny. Na szczęście Jaisalmer to małe miasto, więc tłoku do kasy biletowej nie ma. W kilka minut trzymam w dłoni nowy bilet z nierezerwowanym miejscem w klasie ekonomicznej i teraz jedynie, pozostaje mi czekać i modlić się by pociąg nie był przepełniony i żeby w ogóle udało mi się do niego wsiąść.

Możliwości podróżowania pociągami po Indiach jest kilka. Ta najdroższa, to w klimatyzowanym wagonie sypialnym z pościelą i łóżkami oddzielonymi kotarami. Druga, nieco tańsza, to bardzo podobna do pierwszej tylko bez klimatyzacji. Następna trzecia klasa, oznaczana CC lub S, to rezerwowane miejsce siedzące, które wieczorową lub nocną porą można zamienić, poprzez rozłożenie górnych półek, na miejsce leżące. W tym przypadku nie ma klimatyzacji, służbowej pościeli (ja i tak zawsze mam własny śpiwór), ani kotar oddzielających łóżka. bilety na ten wariant są sporo tańsze niż oba pierwsze, przeto dosyć chodliwe i trzeba wziąć pod uwagę, że w takich wagonach jest znacznie głośniej i tłoczniej. Mnie w zasadzie ani jedno, ani drugie nie przeszkadza. Ważne, że miejsca są rezerwowane i mam gdzie siedzieć lub nocą leżeć, a że spać potrafię w każdych warunkach (to bardzo praktyczna i pomocna w podróżowaniu cecha), przeto z tych biletów korzystam najczęściej. Zostaje jeszcze opcja czwarta, czyli bilet bez rezerwacji miejsca w wagonie ekonomicznym. To już jest ruletka. Zwłaszcza w okolicach dużych, milionowych miast, gdzie pociągi zabierają tłumy pasażerów, nigdy się nie wie czy da się do pociągu wejść, a co gorsza, nie wie się także czy da się na określonym dworcu z niego wyjść. Zdarzyło mi się już w okolicach Bombaju, że zanim dopchałem się do wyjścia, pociąg przejechał dwie kolejne stacje i świeże powietrze oraz swobodę ruchu odzyskałem dopiero na trzeciej. To znaczy udało mi się dotrzeć do drzwi i wyjść. Teraz ściskając bardzo tani bilet, którego i tak w trakcie podróży nikt nie sprawdza zastanawiam się jak będzie tym razem. (W innych klasach bilety też nie zawsze są sprawdzane, bo rezerwowane miejsca są imienne. Konduktor tylko przechodzi, pyta o nazwisko, odhacza w swoim podręcznym komputerku i tyle. Nawet mi się kiedyś zdarzyło, że na dworcu przed przyjazdem pociągu wyświetlała się tablica z numerami wagonów oraz nazwiskami przydzielonymi do odpowiednich miejsc. Moje też tam widniało). Jest nieźle. Pociąg przyjeżdża punktualnie, a to też nie jest regułą i nie jest przepełniony. Swobodnie znajduję miejsce, a siedzący dookoła mnie ludzie, dla których jestem tak samo egzotyczny, jak oni dla mnie, robią wszystko bym czuł się jak najbardziej swobodnie i komfortowo. Próbujemy rozmawiać, aczkolwiek nie wychodzi to dobrze. Za to dużo się śmiejemy, pokazujemy sobie na migi i jest naprawdę przyjemnie. Mimo, że z każdym następnym przystankiem robi się coraz tłoczniej i goręcej, bo wirujące pod sufitem wiatraki nie mają szans z gorącem wpadającym z zewnątrz przez otwarte drzwi i okna, to wesoła atmosfera nie ustaje. Jednak to, że jedzie mi się znakomicie nie oznacza, że już zawsze będę przemierzał Indie klasą ekonomiczną. Raczej nie. Zwłaszcza przy dłuższych odcinkach zostanę przy mojej „S”, ale w razie, czego, jeżeli będę z dala od milionowych molochów, a jazda nie wypadnie nocą, to i ekonomiczną nie pogardzę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł