Po tygodniu pobytu w Indiach, po raz pierwszy, docieram do zupełnie nowego dla mnie miejsca. Jodhpur, to miasto, którego nie zwiedzałem w trakcie mojej ostatniej podróży przez to wielkie państwo i jestem już ogromnie ciekaw, jakie wywrze na mnie wrażenie – chociaż po tym, co słyszałem i trochę czytałem, wiele się nie spodziewam. Faktycznie. Na pierwszy rzut oko, a pierwszym rzutem oka w Indiach przeważnie otaczam dworce kolejowe, bo jako się rzekło, pociągi to mój ulubiony tutaj środek transportu, Jodhupur  nie różni się znacznie od innych hinduskich miast w Rajastanie. Dworzec kolejowy w viktoriańskim stylu jest bardzo podobny do innych dworców pozostawionych przez Anglików, a reszta dookoła dworca również nie różni się znacząco od innych miast. Jak wszędzie, najpierw muszę przecisnąć się przez kordon otaczających mnie i głośno krzyczących tuktukciarzy, potem zwinnie z plecakiem przelawirować między zielono żółtymi trójkołówkami i rykszami, by w końcu dostawszy się na główną ulicę, ryzykując zdrowie i życie przejść na jej drugą stronę i oddaliwszy się nieco od głośnego dworca, spojrzeć na mapę, na okolicę i poczuć nowy klimat, nowego miejsca.

Coś, co jednak wyróżnia Jodhpur od Dehli, Agry czy Jaipur, i dlatego zdecydowałem się tu wysiąść i zatrzymać przynajmniej dwa dni, jawi mi się od czasu do czasu w szczelinach między gęstą zabudową starego miasta, gdy wąskimi uliczkami podążam do hostelu. Wciąż jednak jeszcze nie pokazuje mi się nigdzie w całości. Dopiero zostawiwszy bagaż w bardzo marnym hostelu, schowanym w ślepej uliczce, między obdartymi z farby, tynku, a gdzie niegdzie z cegieł i betonu ścianami zdających się walić domów, mogę znacznie luźniej (zabieram jedynie: torbę z dokumentami i wartościowymi rzeczami plus woda, dezynfekcje do rąk, chusteczki itp) wydostać się na nieco bardziej odsłonięte miejsce i zobaczyć to coś w całej okazałości.

Potężny fort postawiony na jeszcze potężniejszej skale górując nad miastem, nie pozostawia złudzeń, że warto było tu wysiąść. Od razu wiem, że muszę, czym prędzej się na niego wdrapać.  Nie tracąc czasu, ruszam od razu w jego kierunku. Można dookoła, szeroką drogą do głównego wejścia po drugiej stronie. Druga możliwość to wąskimi uliczkami, między straganami, małymi sklepikami, domowymi warsztatami i mieszkaniami w domach pomalowanymi w większości w biało niebieskich kolorach, dojść do tylnego wejścia i brukowanym mało uczęszczanym traktem wzdłuż wysokich kamiennych murów zdobyć główną bramę niejako od zaplecza. Który wariant wybieram? Jasne, że drugi.  

Trochę w ponad godzinę, błądząc poplątanymi uliczkami i czasem ślepymi zakamarkami, wracając i pytając o drogę, melduję się na szczycie jednego z największych fortów w Indiach, twierdzy Mehrangarh. Twierdza została postawiona w roku 1459 przez Rao Dżodha(Jodha) Singha, wodza klanu Rathore, który po jej wybudowaniu przeniósł stolicę swojego królestwa do położonego poniżej miasta, noszącego od tego czasu, od jego imienia, nazwę Dżodhpur (Jodhpur). W następnych latach, a szczególnie intensywnie od drugiej połowy XVII do połowy XIX wieku twierdza była rozbudowywana przez jego następców, czego najznakomitszym dowodem jest Pałac Zwycięstwa (Fateh Mahal) wybudowany przez maharadżę Adzit Singha w roku 1707. Aktualnie w pałacu i w apartamentach królewskich mieści się muzeum, do którego właśnie kupuję bilet i mam nadzieję, że zaraz, przynajmniej przez chwilę, poczuję się jak król lub maharadża. Zaraz, zaraz, ale jak mam się czuć, jak król lub maharadża skoro na dzień dobry, wchodząc do swoich komnat, muszę uszczuplić mój i tak niegruby portfel o całe 500 Rs (prawie 6 euro)? Coś tu nie tak. Widać, kto się królem nie urodził nie może się nawet przez chwilę królem czuć. Trudno.

Nie wiem jak długo spaceruję po muzeum, po krużgankach, tarasach, obronnych murach i świątyniach? Czas nagle nie tylko cofnął mi się o kilka stuleci, ale na dodatek kilka razy zatrzymał. Szczególnie wtedy, gdy dotarłwszy na najwyższe kondygnacje fortu, przyglądam się rozległym krajobrazom i malowniczemu, leżącemu u stóp skały miastu. Dopiero stąd świetnie widzę, dlaczego Jodhpur często opisywane jest, jako niebieskie lub biało niebieskie miasto. Wprawdzie zauważyłem już ten fenomen klucząc jego uliczkami, ale dopiero widok z tej perspektywy robi spore wrażenie. Nic dziwnego, zatem, że nie spiesząc się i podziwiając piękne miejsca i widoki tracę rachubę czasu. Dopiero słońce chylące się powoli ku zachodowi, przypomina mi, że dzień równie powoli ma się też ku końcowi i jeżeli nie chcę wracać do hostelu po ciemku, a nie chcę, muszę powoli schodzić. Tym razem obieram główną drogę, którą o zmroku dochodzę do centralnego punktu miasta, czegoś na kształt rynku otoczonego sklepami, na środku, którego stoi wysoka zegarowa wieża. Ładnie tutaj, ale cóż skoro ciemno. Wrócę jutro.

Wracam nazajutrz. Teraz, w promieniach mocno już palącego, choć mimo wszystko jeszcze porannego słońca, mogę w pełni ogarnąć niezwykły urok tego miejsca. Widok malowniczej skały z osadzonym na szczycie fortem, charakterystyczny gwar dobiegający z rozstawionych dokoła straganów i pootwieranych na oścież sklepików, oraz smukła zegarowa wieża pośrodku placu, sprawiają, że czuję, że to właśnie tutaj bije w takt przesuwających się na górze wskazówek zegara, serce miasta. Zadanie, by wskazówki, nie stanęły, nie przyspieszyły, ani nie zwolniły od dziesięcioleci przekazywane jest z ojca na syna w jednej tylko rodzinie i obecny już sędziwy opiekun zegara, dumnie prezentuje, wszystkim wchodzący na wieżę, ową rodzinną tradycję spisaną na wielu kartkach w różnych językach, a nawet prosi by ową kartkę sfotografować i pokazać światu, co niniejszym czynię.

Z Indyjską herbatą i ciepłym wypalonym na ognisku plackiem w dłoni poddaję się przez chwilę małorynkowej atmosferze obserwując jak szybko sekunda, za sekundą umyka kolorowe życie w dosyć sympatycznym, ale naturalnie, jak to w Indiach, głośnym i brudnym Jaodhpur.

Tłusta gazeta po zjedzonym placku (tutaj jedzenie sprzedawane na straganach podaje się w skrawkach potarganych gazet) i pusty kubek po herbacie, wyrywają mnie z zamyślenia. Mam jeszcze jedno miejsce, które chciałem odwiedzić będąc w Jodhpur, a że jest ono dosyć daleko, to muszę się zbierać. Ponad godzinny spacer do oddaloneg o 5 km pałacu Umaid Bhawan na pewno dobrze mi zrobi na poprawę mojej sprawności fizycznej, a to, co zamierzam w nim zobaczyć być może podniesie moją kondycję duchową – przynajmniej mam taką nadzieję. W pałacu, bowiem poza zwiedzaniem samego pałacu, podziwiać możny murale i obrazy polskiego artysty malarza Stefana Norblina.  Ot taki polski artystyczny akcent w centrum Indii, którego będąc w pobliżu nie można nie zauważyć i docenić.

Sam pałac Umaid Bhawan, wybudowany w latach 1929-1943, to jedna z największych na świecie prywatnych rezydencji o wymiarach 210 m długości, 111 m szerokości, w którego ścianach mieści się 347 pomieszczeń. W latach 1943–1947 w Umaid Bhawan pracował wspomniany już  Stefan Norblin wykonując projekty aranżacji wnętrza pałacu i dekorując ściany malowidłami. Jego autorstwa są między innymi malowidła ścienne w Sali Tronowej, w Sali Orientalnej, w holu pałacu i malowidło na szkle w sypialni maharani. W latach 2006–2010 prowadzone były prace konserwatorskie dzieł Norblina pod kierunkiem Józefa Stecińskiego. Obecnym właścicielem pałacu jest Maharadża Gadź Singhdźi II Sahib Bahadur, a całość podzielona jest na trzy części: luksusowy hotel, rezydencję byłej rodziny królewskiej, oraz muzeum skupiające się na historii rodziny królewskiej w XX w. Oczywiście nie wszystko udostępnione jest zwiedzającym, a nawet powiedziałbym, że bardzo mało z tych p 347 komnat stoi przed turystami otworem, ale dobre i to. Dzieła pana Norblina, kilka ładnie udekorowanych komnat, garaż z wyrafinowaną kolekcją samochodów, pośród których Rolls Royce wcale nie wydaje się być tym najbardziej ekskluzywnym i kilka eksponatów z codziennego życia króla oraz jego trofea sportowe, to w zasadzie wszystko, co można zobaczyć w trakcie krótkiego zwiedzania pałacu, a obrazy naszego rodaka są niewątpliwie jego najcenniejszym skarbem.    

Na tym kończy się miły pobyt w Jordhpur. Od wieczora zaczyna się znacznie gorzej. Tragedia, która w trakcie nocy przeistacza się w prawdziwy koszmar kompletnie mnie rujnuje. Początkowo zignorowane lekkie kręcenie w brzuchu, brak apetytu i wstręt, jaki ogarniał mnie, czując woń wystawionych na ulicę garkuchni były już pierwsze objawy zatrucia, jakiemu podobno każdy wcześniej czy później w Indiach musi ulec. Ja, jak widać naiwnie, łudziłem się do tej pory, że mnie to ominie. Nie omija! L Od opisu następnych objawów, charakterystycznych dla zatrucia pokarmowego, się powstrzymam. Dosyć wspomnieć, że całą noc nie jestem w stanie zmrużyć oka, a znajdująca się na szczęście niezbyt daleko, toaleta jest miejscem, w którym spędzam zdecydowanie więcej czasu niż w łóżku. Szczęściem pociąg do następnego miasta, mam dopiero późnym wieczorem, więc jest szansa, że może mój stan się do tego czasu nieco poprawi. W przeciwnym razie nie ma szans na kontynuowanie podróży. Perspektywa spędzenia następnej nocy w pociągowym kiblu, którego stanu czystości i zapachu, też nie będę tu opisywał, powoduje, że konwulsje, które i tak już mocno mną wzbierają jeszcze się nasilają. Zmęczony, niewyspany, trzęsąc się jak śledziona świeżo wyrwana z węgorza, dowlekam się do apteki, proszę o jakieś lekarstwa, które natychmiast zażywam, zapijając zgodnie z zaleceniem sporą ilością wody, wracam, padam na łóżko i modlę się by zostało mi jeszcze trochę sił na następny wyścig z czasem w kierunku toalety. Dzień różni się od nocy tym, że na szczęście gonitwy są coraz rzadsze, ale o spaniu i tak mowy nie ma. Wieczorem żołądek, pewnie po tabletkach i diecie, się na tyle uspakaja, że z rolką papieru toaletowego w kieszenie podejmuję ryzyko dojścia do dworca i przejechania pociągiem następnego odcinka drogi. Mam wykupione miejsce sypialne, więc może w usypiającym rytmie stukających o szyny kół da się trochę zdrzemnąć?  – Marzę. Po północy z ogromną radością urzeczywistniam wieczorne marzenie i udaje mi się zamknąć na kilka godzin oko, a sen jak najlepszy lekarz poprawia nieco moje samopoczucie.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł