Wpatrując się w mały ekran smarthfonu, z wyświetloną na nim mapą Azji, wydaje mi się, że odległość między Kalkutą, najbardziej na wschód wysuniętym miastem Indii, a stolicą Nepalu, Kathmandu, jest tak niewielka, że praktycznie powinienem pokonać ją jednym, no może nie żabim, ale najwyżej zajęczym skokiem. Tak jednak nie jest. Jak to przeważnie w podróży bywa – plany swoje, a życie swoje. Meandryczny bieg wydarzeń, sprawia, że ku mojemu, zdumieniu i uciesze jednocześnie, na dotarcie do serca Himalajów potrzebuję aż kilku dni, w których Indie żegnają mnie zaskakującymi przygodami. Planując drogę do Nepalu byłem pewien, że szybciutko z Kalkuty dotrę pociągiem do nieodległej Patny, w której bez trudu znajdę autobus do Kathmandu i po kilkudziesięciu godzinach, a może najdalej po dwóch dniach, zamelduję się na dachu świata. I pewnie by tak było, gdyby…(!) Gdyby nie nagła myśl, która zainspirowana fantastycznym wschodem słońca, cudownymi widokami malowniczych wiosek i znikającymi za oknem pędzącego pociągu, urzekającymi pejzażami, wpada niczym granat do mej głowy i niszczy cały misternie ułożony wczoraj plan. Po co się tak spieszę – słyszę głos, dobiegający z rozdygotanej eksplozją granatu głowy. Czasu do spotkania z Jenni (z moją córką umówiony jestem na spotkanie w Kathmandu dopiero za dwa tygodnie) mam sporo, a żegnać Indie, w których spędziłem, było nie było, kilka miesięcy, ot tak na szybciocha, nie wypada – myślę i kombinuję, co by tu zmienić. Pociąg, jak gdyby zsynchronizowany z moimi myślami, zatrzymuje się właśnie na niewielkiej stacji. Czyżby to Boski znak? Hm? Tak właśnie uważam i czym prędzej zarzucam, leżący w rogu wagonu, plecak, nasuwam na czoło kapelusz i nie zastanawiając się dłużej, przeskakuję nad śpiącymi jeszcze współpasażerami całonocnej podróży i wyskakuję na pustawy, mały peron z napisem Gaya.

Nie mam absolutnie żadnego pojęcia, gdzie jestem. Nazwa miejscowości Gaya, widniejąca na szarym, nieco odrapanym szyldzie, nic mi nie mówi. Słyszał ktoś kiedyś o takiej miejscowości w Indiach? Ja nie. No, ale od czego w XXI wieku ma się Internet? Wujek Googel szybko objaśnia mi, że „Gaja (hindi गया, trl. Gayā, trb. Gaja; ang. Gaya), to miasto w północnych Indiach w środkowej części stanu Bihar, ok. 100 km na południe od Gangesu i od stolicy stanu Patny, na szlaku kolejowym do Kolkaty, na pograniczu wyżyny Ćhota Nagpur i Niziny Hindustańskiej. Posiada około 460 tys. mieszkańców, jest stolicą dystryktu Gaya i leży nad rzeką Falgu. Nadto w średniowieczu wchodziło w skład stanu Magadha, granicząc od południa (11 km) ze sławnym buddyjskim ośrodkiem kultu Bodhgaja”. Tyle Internet. Teraz ja.  Acha! – myśli kołtunią mi się w nie bardzo jeszcze obudzonym mózgu. Jestem, zatem 100 km przed Patną w jakiejś Gayi, która wydaje się całkiem ciekawym miejscem na krótką przerwę. A może nawet nie na krótką?  Jak czytam dalej, oprócz kultowego Bodh Gaja są tu jeszcze do zwiedzenie: Świątynia Wisznupad, Świątynia Baheśwari Dew, Świątynia Sitala, wzgórze Brahmawani, nie mówiąc o okolicznych, leżących wzdłuż rzeki Falgu, wioskach. Jeżeli uda mi się w miarę szybko, znaleźć jakieś przytulne, niedrogie miejsce do spania, to kto wie czy nie zostanę tu dłużej. Coś mi się wydaje, że może być tu całkiem sympatycznie.

Wielobarwny tłum leżący pokotem na betonowym trotuarze przed dworcem, powoli faluje budząc się ze snu. Ja w tym czasie już pełny werwy i wigoru, przechodzę dyskretnie obok, starając się nikogo nie nadepnąć, a jednocześnie trzymając wzrok przed siebie wypatruję czegoś do jedzenia, do picia i do spania. Nie jest to proste. Wprawdzie większość indyjskich miast nigdy nie zasypia, to jednak bywają i takie, gdzie życie budzi się znacznie po wschodzie słońca i dopiero jasne promienie nowego dnia powoli otwierają przydrożne geszefty, bary i hotele. W takim właśnie miejscu się teraz znajduję i muszę chyba jeszcze trochę poczekać zanim znajdę coś na ząb. Nic to. Czekanie w nietypowych, odludnych, oddalonych od cywilizacyjnego zgiełku miejscach, to całkiem spoko stan i warto go czasem celebrować. Siadłszy na pierwszych lepszych schodach zatapiam się w niego z rozkoszą i obserwując dziwny dokoła świat trwam w nim następnych kilkadziesiąt minut. Bezdomni spod dworca powoli wstają i strzepując pył z swych kolorowych ubrań znikają tak nagle, jakby ich w ogóle nie było. W ich miejsce podjeżdżają ryksze, tuk-tuki a nawet zaprzężone w osły dwuosobowe furmanki, nadając przydworcowemu pejzażowi bardziej miejskiego rysu. Krowy, które nie wiadomo skąd nagle tu przylazły, spacerując ociężale środkiem drogi w poszukiwaniu w stertach śmieci pierwszej porannej strawy, pozostawiają za sobą ohydne brunatne placki, nad którymi momentalnie pojawiają się muchy. Wychudzone psy warczą na siebie wyrywając sobie starą wyschniętą, znalezioną gdzieś w rynsztoku kość, a wypełzający z tego samego rynsztoku szczur przygląda się im przez chwilę swymi rozbieganymi oczami i zanim ktokolwiek go zauważy, łapie w swój długi pysk, coś co pewnie przypomina mu śniadanie i znika w czeluściach, z których przed chwilą wyszedł. Wychodzi na to, że oprócz mnie wszyscy już sobie zorganizowali coś do jedzenia. Pora, zatem i na mnie, tym bardziej, że właśnie coś się naprzeciw otwiera. Mocna herbata z mlekiem i mączne ciasto smażone w głębokim oleju muszą mi na razie wystarczyć.

Ze schronieniem na noc radzę sobie tak samo dobrze, jak ze śniadaniem. Ledwo mieszkańcy niewielkiej Gayi otwierają na oścież swoje domostwa, a już w jednym z nich, za niewielką cenę znajduję przytulny, stosunkowo czysty kąt.  Długo się w nim jednak nie zatrzymuję. Od właścicieli dowiaduję się, jak najprościej dotrzeć do oddalonego o kilkanaście kilometrów Bodhgaya, a że nie jest to trudne, więc nie zwlekając długo, przepakowuję jedynie plecak, nieco się odświeżam i dosłownie w kilka minut jestem gotów do nowych przygód. Pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu zupełnie nie byłem świadom, że po drodze do Patny i do Nepalu znajdę jeszcze jakieś perełki, które za chwilę będą w zasięgu mojej ręki. Tylko dzięki cudownemu wschodowi słońca i niewytłumaczalnej intuicji znalazłem się tu gdzie jestem i z coraz mocniej bijącym sercem czekam na dalszy ciąg tak dziwnie rozpoczętego dnia.  Tuk-tukiem, o który w Indiach nigdzie nie jest trudno (łapię go w sekundę po wyjściu z domu), mknę, co sił w małym silniku, z rozpaloną nie tylko od ogromnie już prażącego słońca twarzą w kierunku magicznego Bodhgaya. Wydaje mi się, że znacznie bardzie niż słońce rozgrzewa mnie ciekawość miejsca, które jest bodaj najważniejszym miejscem w całym buddyjskim świecie. W Bodg Gaya mieście się, bowiem wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO starożytna Świątynia Mahabodhi (dosłownie: “Świątynia Wielkiego Przebudzenia”). Według tradycji buddyjskiej to właśnie tutaj rosło święte drzewo figowca pagodowego, pod którym Siddhartha Gautama (a przed nim czterech jego mistycznych poprzedników) dostąpił przebudzenia (bodhi), stając się Buddą (Przebudzonym).

Nie jest łatwo dostać się do przebudowanej i odrestaurowanej świątyni Mahabodhi, która od ponad 2000 lat stanowi symboliczne centrum indyjskiego i światowego buddyzmu, będąc jednocześnie celem licznych pielgrzymek buddystów i hinduistów z całego świata. Głównym problemem przed wejściem na teren świątyni nie jest jednak kilkudziesięcio minutowe stanie w długiej zakręconej niczym wąż kolejce. (Widziałem już większe tłumy i dłuższe kolejki, także ta tutaj mi nie aż tak straszna). Bardziej dziwi mnie to, że muszę odstać swoje aż dwa razy. Najpierw muszę dostać się do miejsca, w którym oddaję do depozytu wszystko, co mam przy sobie łącznie z telefonem. Na teren świątyni nie można wejść ani z plecakiem, ani z torbą, ani z żadną elektroniką. Nie dobrze. Telefon pół biedy, oddam. Ale reszty (?) Reszty, znacznie ważniejszych dla mnie rzeczy, nie mogę przecież ot tak sobie oddać nie wiadomo, komu. Na szczęście okazuje się, że paszport i portfel mogą zostać ze mną w zawieszonej na biodrach „nerce” i o dziwo, mogę nawet zabrać mały aparat fotograficzny, który widać wg tutejszych przepisów nie jest elektroniką. Super. Będę miał, zatem kilka zdjęć. Przy okazji zostaję pouczony, że zdjęcia wolno robić tylko poza świątynią, a i to nie we wszystkich miejscach. Nie szkodzi. Mam wrażenie, że akurat ten przepis działa już chyba we wszystkich świątyniach na całym świecie i nie tylko się do niego przyzwyczaiłem, nie tylko mi nie przeszkadza, ale nawet go popieram. To straszne jak tłumy ludzi z wyciągniętymi komórkami i aparatami fotograficznymi pstrykają zdjęcie za zdjęciem nie przyglądając się wcale fotografowanym obiektom, nie mówiąc już wcale o jakimkolwiek nimi zainteresowaniu. Ważne, żeby była fota!  Druga kolejka do wejścia przesuwa się znacznie szybciej, aczkolwiek przed samymi bramkami się nieco korkuje. Panie przechodzą na lewo, panowie na prawo i za chwilę wszyscy jesteśmy poddawani szczegółowej kontroli podobnej do tej na lotniskach. Dopiero po, tak dokładnym sprawdzeniu, czysty jak po wyjściu z czyśćca, mogę dotknąć ziemi, po której wieki temu przechadzał się Budda. Kto wie może poczuję odrobinę tego, co on wówczas gdy zasypiając pod figowcem? Figowca wprawdzie już nie ma, ale podobno są jego przeszczepy, które będąc regularnie przeszczepiane dotrwały do dzisiejszych czasów i rosną w różnych, ważnych dla buddyzmu, częściach świata. Tutaj oczywiście też.     

Najwspanialszą i zarazem najstarszą budowlą sakralną  w Bodhgaya jest strzelista do samego nieba sikhara wyrastająca pośrodku głównego placu tuż za wejściem. Kiedyś – w czasach króla Aśoki (268 – 232 p.n.e.) była to zaledwie mała świątynia. Dopiero około II w. n.e. za panowania dynastii Kuszanów zburzono ją i zastąpiono nową wielką świątynią, której nadano miano Świątyni Wielkiego Przebudzenia (Mahabodhi). W trakcie przeprowadzonej w XIX w. renowacji kompleksu świątynnego odkryto w niej pozostałości krużganka wybudowanego w miejscu medytacyjnych przechadzek Buddy, a ślady stóp Buddy odtworzono w posadzce we wzorze szeregu kwiatów lotosu. Właśnie tam kieruję me pierwsze kroki. Nie zrobiłem ich jeszcze wiele, minęło zaledwie kilka chwil odkąd przekroczyłem granicę parku świątyni Przebudzenia, a już czuję się jakby mnie ktoś zaczarował. A może tylko oczarował? Wszystko, co widzę i przeżywam w świątyni robi na mnie tak kolosalne wrażenie. Tak wielkie, że po wyjściu muszę się mocno otrząsnąć, by w miarę szybko i łagodnie wrócić do rzeczywistości i tego, co mnie otacza. Chociaż w dalszym ciągu przebywam na świętym terenie buddyzmu i hinduizmu, to jednak po za świątynią, to już nie to samo. Pośród dziesiątek, a może nawet setek mniejszych i większych wież sikhara czuję się znacznie realniej. Na tyle realnie, że przyglądając się dziesiątkom wież sikhara uświadamiam sobie, że coś one mi przypominają…. No właśnie – co one mi przypominają? Zaraz do tego wrócę. Zanim skupię się na wygrzebywaniu z pamięci, gdzie o takich wieżach czytałem lub słyszałem,  obchodzę najpierw cały niemały świątynny kompleks, obejmujący oprócz dwóch głównych wież sikhara (ta największa mierzy 55 metrów) wiele mniejszych można rzec wieżyczek, a ponadto wiele figur, rzeźb i innych artefaktów świadczących o tym, że miejsce to było miejscem kultu buddystów, co najmniej od III, II wieku p.n.e. Na osobną uwagę zasługuje spore, znajdujące się tuż za świątynią Jezioro Mucalinda. Mucalinda, Muchalinda lub Mucilinda to imię nagiej istoty podobnej do węża, która chroniła Buddę po jego oświeceniu przed wszelkimi zagrażającymi mu żywiołami. Mówi się, że cztery tygodnie po tym, jak Budda zaczął medytować pod Drzewem Bodhi, niebo pociemniało na siedem dni i spadł ogromny deszcz. Jednak potężny król węży, Mucalinda, przybył spod ziemi i ochronił swoim kapturem tego, który jest źródłem wszelkiej ochrony. Kiedy wielka burza ustąpiła, król węży przybrał swą ludzką postać, pokłonił się Buddzie i powrócił z radością do swego pałacu. Dzisiaj posąg Mucalindy, stoi pośrodku jeziora, a ja obchodząc jezioro dookoła i przyglądając mu się z każdej strony przypominam sobie, że widziałem go już setki razy w Tajlandii czy Laosie, w których Buddyzm jest znacznie mocnie zakorzeniony, a temat Buddy medytującego pod opieką Mucalindy jest bardzo powszechny w tamtejszej ikonografii.

A propos przypominania sobie. Już wiem, z czym kojarzą mi się małe wieże sikhara. Kiedyś, bardzo dawno temu czytałem, którąś z książek Ericha von Danikena i to w nich spotkałem się po raz pierwszy z opisem stojących przede mną wież. Danikenowi kojarzyły się one z miniaturami kosmicznych rakiet, które nasi przodkowie musieli według niego, gdzieś zobaczyć i obok geoglifów z Nasca w Peru, czy rysunków konstelacji gwiazd w grotach Lascaux, stanowią niezbity dowód na przybycie na naszą planetę w odległej przeszłości nieznanej nam cywilizacji. Cóż – trudno dyskutować z Danikenem, który od lat tropi kosmiczne ślady, a z naukowych badań wyciąga niezwykłe wnioski, że Ziemia od tysiącleci gości przybyszów z kosmosu, którzy od początku kontaktu wpływają na dalszy rozwój ludzkości…(?). Nie mam tej wiedzy, którą on posiadł, więc się nie wymądrzam, ale fakt, faktem, że wędrując od kilku lat przez świat, co rusz napotykam miejsca i rzeczy, których ani nauka, ani zdrowy rozsądek wytłumaczyć nie potrafią. Zostają jedynie domysły, a domysły, jak to domysły – mogą być różne. Czy zatem teoria Danikena, że wieże sikhara są modelami przybyłych w te strony rakiet i zostały zbudowane na chwałę przybyłych nimi „obcych” uznanych za bogów (tak np. potraktowali Aztekowie przybyłego na koniu Corteza), pozostanie jedną z teorii spiskowych dziejów? Pewnie tak, aczkolwiek zawsze znajdą się tacy, którzy po Danikenie będą udowadniali jej sens. Niech próbują. Każda próba odpowiedzi na odwieczne pytania ludzkości – skąd przybyliśmy i dokąd zmierzamy jest ciekawa i nie ma znaczenia czy jest to teoria naukowa, teologiczna czy fantastyczna. Ważne tylko, żeby podchodzić do niej z odpowiednim dystansem.

Na Świątyni Mahabodhi nie kończy się moje spotkanie z Buddą i wszystkimi jego tajemnicami. Następnego dnia wracam do Badhgaya. Jest tu jeszcze coś, co wczoraj przykuło moją uwagę, ale ani sił, ani czasu nie starczyło, bym się temu przyjrzał bliżej. O ironio losu – trzy dni temu, po długich namysłach odpuściłem sobie podróż do Bangladeszu, a dzisiaj Bangladesz przyjeżdża do mnie. No może nie całkiem Bangladesz i nie tak całkiem przyjeżdża, ale tak, czy siak po przejściu kilkuset metrów od Świątynia Mahabodhi, znajduję się nagle przed ogromną bramą, za którą, jak głosi na niej napis, znajduje się Bangladesh Buddhist Monastery. A więc Bangladesz. Popycham bramę i bez wizy, bez zbędnych formalności związanych z przekraczaniem granic, w ciągu jednej sekundy znajduję się, wprawdzie nie w całym, ale przynajmniej w malutkiej jego części. To tak oczywiście pół żartem, pół serio, bo przecież nie chodzi o państwo Bangladesz, tylko o rejon Indii, o tej samej nazwie. Całkiem poważnie, natomiast, to Bangladesh Buddhist Monastery nie poświęcam zbyt wiele czasu. Zwiedzam szybko świątynię, chwilę spaceruję po niedużym, przylegającym do niej parku i po opuszczeniu klasztoru czuję, że religii, historii i świątyń mam już chyba dosyć. Świętszym i tak nie będę, a co za dużo, to nie zdrowo. Wewnętrzny głos mówi mi, że najwyższy czas zająć się tym, co tu i teraz, a tu i teraz i dookoła jest mnóstwo miejsc świadczących o tym, nie jak było w tu czasach Buddy, ale o tym jak jest tu dziś. Koniecznie chcę się z nimi skonfrontować, bo coś mi się wydaje, że może to być równie ciekawe, o ile nie ciekawsze przeżycie.

Do centrum Gayi wracam pieszo. To niecałe 20 km drogi wiodącej wzdłuż mocno już wyschniętej rzeki, nad której brzegiem co rusz pojawiają się podupadłe osady składające się z kilku lub kilkunastu, w większości glinianych, z rzadka ceglanych domów. Większość nie ma okien, a drzwi, imitują dziury w ścianie. Wszystkie natomiast pokryte są suchą trzciną i oblepione wyschniętym, krowim łajnem. Niektóre domy, które w naszym języku znaczą zupełnie coś innego niż te tutaj, przypominające bardziej skrzyżowanie glinianki z szałasem, pamiętają zapewne czasy sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy płynąca w rzece woda, wraz z rybami i innymi rzecznymi owocami zapewniała ich mieszkańcom, jako takie, pewnie skromne, ale lepsze niż dzisiaj życie. Za to dzisiejsi, żyjący tu na skraju wegetacji ludzie, na pewno tych czasów nie pamiętają. Susza, żar lejący się z nieba i piaszczysta wokół gleba nie stanowią na moje oko nadziei na jakąkolwiek, kiedykolwiek poprawę i serce mi się kraje widząc tę okrutną, beznadziejną biedę. Gliniane domy poustawiane są bardzo blisko siebie. Łączące je piaszczyste ścieżki są na tyle wąskie i krótkie, że przechodząc nimi z domu do domu nie jest się narażonym na bezpośrednie działanie słonecznych promieni. Przynajmniej tyle dobrze. Są dni, że słońce potrafi tu mocno zaleźć za skórę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Właśnie sam to odczuwam, bo mimo dobrego ubrania czuję, że skóra odkleja mi się powoli od ciała. Jedynie miło bulgocząca woda w plecaku i kapelusz, dobrze chroniący skroń pozwalają mi powoli, maszerować rozgrzanym asfaltem i przyglądać się mijanym zabudowaniom z toczącym się w nich życiem. Wychudzone psy nawet nie mają siły zerwać się na mój widok i leżą spokojnie nie wychylając się z cienia. Krowy, równie chude jak psy, mielą mordą, znalezione na wysypisku śmieci, resztkę jakiegoś liścia czy innego zielska i również nie zwracają na mnie uwagi. Jedynie muchy i inne latające robactwa, są znacznie bardziej zainteresowane moją osobą. Brzęcząc siadają mi, co chwila, a to na kapeluszu, a to na nosie czy uchu, powodując, że muszę tracić energię nie tylko przebierając nogami, ale dodatkowo machając rękami i trzepiąc głową. Ożeż, jak ja tego robactwa nie znoszę! 

Ludzi niewielu widać. Jedynie od czasu do czasu kogoś zauważam. Tam ktoś się kąpie polewając się wodą z małego plastikowego naczynia. Gdzie indziej ktoś leży w cieniu rozłożystych liści, lekko przygiętej palmy, a jeszcze, kto inny przenosi na głowie sterty ubrań uprzednio wykijowanych na betonowej posadce pod wspólną dla wszystkich pompą wody, lub siedzi przy niej i czeka na następną porcję prania. Większość ludzi chowa się na mój widok w szparze prowadzącej do wnętrza domu, albo za jakimś rogiem lub ścianą. Z jednej strony chcą być dla mnie niewidzialni, a z drugiej nie spuszczają mnie z oka. Czuję jak bacznie obserwują mnie, podobnym do mojego, ciekawskim spojrzeniem. Tylko dzieci nie mają oporu. Równie ciekawe mnie jak ja ich, nie mają problemów z moją obcością i coś tam do siebie mówiąc, pokazują mnie sobie palcami i bardzo się przy tym śmieją. Ciekawe, co ich tak bawi? Mój kapelusz?  Mój czerwony od słońca nos? Czy może to, jak odganiam się od much? A może wszystko naraz? Może ja cały jestem dla nich tak inny, tak dziwny, że aż śmieszny? Nie wiem. Cokolwiek by to jednak nie było, robi mi się nieco przyjemniej, że chociaż na chwilę sprawiam dzieciakom, mieszkającym w gliniankach, oblepionym krowim łajnem, domach, trochę radości i uśmiechu. Zwalniam. Niechaj bawią się mną jak najdłużej. 

    

Krótka przerwa w podróży między Kalkutą, a Patną wydłuża mi się znacznie poza planowaną. Minęły już dwa dni odkąd zupełnie przypadkiem wysiadłem na nieodległym dworcu i dalej jakoś mi się nie spieszy by stąd wyjeżdżać. Nie szkodzi. W podróży, jeżeli nie trzeba, nie należy się spieszyć, a tak się składa, że właśnie nie trzeba. Zostaję więc kolejny dzień, nie odmawiając sobie osobliwego pożegnania z Indiami, jakie ni stąd ni z owąd zgotował mi los i wykręcając z urokliwej, egzotycznej Gayi ile się da – do ostatniej kropli potu. Faktycznie do ostatniej, bo i wysoka temperatura, i ogromna wilgotność powietrza, i kilkukilometrowe spacery, a nade wszystko ciągła niemoc spowodowana nieustającą chorobą sprawiają, że pot oblewa mnie nader często i nader obficie. Zresztą do ciągłego pocenia się i bezustannego kaszlu tak się już przyzwyczaiłem, iż wydaje mi się, że to tak po prostu musi być. Nie zważając zatem na dokuczliwe tego efekty i nawet się już tym bardzo nie przejmując, zwiedzam po prostu, co mi świat pod oczy podsuwa i tyle. A w Gayi podsuwa jeszcze wiele.

Leżąca w zatoce świętej rzeki Falgu, stara Gaya, mimo, że czasy jej świetności skończyły się już jakiś czas temu, w dalszym ciągu emanuje charakterystycznym dla takich miejsc spokojem i duchowością. Spokojem może dzisiaj nawet bardziej niż kiedyś, gdy zjeżdżało tu tysiące pielgrzymów. Chociaż w porze deszczowej, gdy wody w rzece przybywa, może dalej tak jest? Nie wiem. W każdym razie dzisiaj, gdy od świtu spaceruję brzegiem Falgu, tylko sporadycznie zdarza mi się kogoś spotkać na stromych schodach prowadzących wysoko do świątyń, czy na stopniach schodzących nisko do miejsca, gdzie kiedyś fale oblewały je świętą wodą. Dzisiaj suchą nogą mogę nie tylko zejść do najniższego stopnia, ale nawet zejść z niego i nie zmoczywszy butów przejść kilkadziesiąt metrów do miejsca, gdzie niby cienką wstążką, wiją się pozostałości szerokiej niegdyś rzeki. Teraz na jej dnie pasą się krowy, biegają psy i tylko z rzadka przechadzają się ludzie tacy jak ja. Nie ukrywam, że tutaj, prawie na środku wyschniętej rzeki, duchowość miejsca dopada mnie dużo bardziej niż na brzegu, czy nawet wewnątrz porastających brzeg świątyń. Nawet tych największych i najważniejszych, jak Świątynia Wisznupad, Baheśwari Dew, czy Sitala. Pewnie pod wpływem mitów i legend związanych z Gayą i świętą rzeką Falgu, o których się wczoraj wieczorem naczytałem, czuję w powietrzu jakąś niewytłumaczalną moc, a odnajdywane, co jakiś czas ślady ognisk i sterty drew przygotowanych do rytualnych pogrzebów, jeszcze bardziej mnie w tym uświadamiają, że znajduję w niezwykłym miejscu. Jedna z legend, pojawiająca się w opowieściach z epickiej Ramajany, głosi, że na wyłaniającym się nieopodal mnie wzgórzu Ramshila Pan Rama złożył pinda-dann, czyli ofiarę składaną przodkom, by zapewnić im wieczny spokój. Wielu pielgrzymów przyjeżdża do dzisiaj Do Gayi, by zrobić to samo i może stąd ten niebywały, otaczającym miasto spokój?

Wprost z nad rzeki wracam do nie nadto zatłoczonego centrum miasta. Chociaż nie jest tu już tak spokojnie i mistycznie, jak w nadbrzeżnych dzielnicach, to jednak daleko mu do typowego hałasu innych podobnych miast. Tutaj spacerując pośród świątyń, straganów, kolorowo ubranych ludzi, niewielu tuk-tuków, samochodów, motorów i oczywiście świętych krów, czeka mnie jeszcze jedna, chyba już ostatnia atrakcja, w przypadkowo odkrytej Gayi. Po pełnym wrażeń dniu przysiadam sobie wygodnie w cieniu wysokiego, powyginanego drzewa  Akshay Vat, delektując się nie tylko jego cieniem, ale i świadomością, że jedne z ostatnich chwil w Indiach przychodzi mi spędzić pod rozłożystymi konarami drzewa, uważanego za najstarsze stojące drzewo na świecie. Ot taka sobie frajda.   

Poprzedni Artykuł