Z nowym stemplem w paszporcie (muszę policzyć, który to z kolei, bo straciłem rachubę), z otwartą na oścież głową, gotową na nowe przygody i z coraz bardziej uwierającym w ramiona, plecakiem, od kilku dobrych już chwil stoję na nowej ziemi (w niewielkiej przygranicznej miejscowości Ramgadhawa), pod jedyną na świecie nie prostokątną flagą. Stoję, bo jeszcze nie bardzo wiem, jak się po niej poruszać, a ruszać trzeba mi się gwałtownie. Dnia, mimo że rozpocząłem go bardzo wcześnie, zostaje mi coraz mniej, a droga do Kathmandu, stolicy Nepalu, mimo, że niezbyt daleka, nie wydaje się ani łatwa, ani szybka. Muszę się spieszyć. Szybkimi ruchami oczu ogarniam szeroki plac za granicznymi barierkami w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mnie przetransportować na oddalony o około 150 km dach świata. Ryksze, moto-taxi i tuk tuki, których jest sporo, naturalnie odpadają. Są jeszcze, bardzo popularne tutaj, bryczko-furmanki zaprzęgnięte w jednego dosyć mizernie wyglądającego konia lub muła. Te z pewnością również nie dowiozą mnie dalej niż do granic miasta, więc i im nie poświęcam zbytniej uwagi. Za to dłużej zatrzymuję wzrok na dwóch zaparkowanych nieopodal jeepach. W porównaniu z wszystkim, co się wokół mnie porusza wyglądają ho, ho i jak sądzę chyba właśnie na mnie czekają. Szkoda tylko, że w środku, ani w pobliżu nie widzę kierowcy, lub kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Nie szkodzi. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie chodzi o to, kogo ja widzę, ale o to, kto widzi mnie. Z dużym plecakiem na plecach i nietypowym czarnym kapeluszem na głowie nie sposób mnie nie zauważyć i właśnie na to liczę. Sprawdza się i tym razem. Zanim wyciągam nogę by zrobić krok w kierunku auta, już zjawia się przy mnie śniady, liczący nie więcej niż dwadzieścia kilka lat, chłopak w mokrej od potu koszuli (moja nie wygląda lepiej) i ni to pytaniem, ni to stwierdzeniem zwraca się do mnie jednym słowem: – Kathmandu?! Kathmandu – ni to odpowiadam, ni stwierdzam i od tej pory rozmowa nabiera już standardowego tempa i kierunku. Z pytań: kiedy? jak długo? za ile? i czy można trochę taniej? od razu wyjaśnią się tylko dwa i tylko te dwa są pewne – cena i taniej nie można. Reszta zawiera się gdzieś między skinieniem głowy i niewyraźnym ruchem ramion, czyli między zapewnieniem, że zaraz odjedziemy i szybko będziemy na miejscu, a tym, co będzie się działo rzeczywiście. Rzeczywistość jest zawsze inna. Wiem to od czasu, kiedy po raz pierwszy skorzystałem z podobnego transportu (chyba jeszcze gdzieś w Ameryce Południowej), lecz mimo wszystko zawsze się pytam i zawsze wierzę, że tym razem będzie inaczej. Nie jest!
Plecak raz dwa ląduje przywiązany na dachu. Ja siadam w wąskiej szoferce i czekam. Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że samochód odjedzie dopiero wtedy, gdy zapełni się kompletem pasażerów – cóż z tego, kiedy nic nie wskazuje na to by miało nastąpić to szybko. Wprawdzie od pewnego czasu ruch po obu stronach granicy jakby nieco wzrósł, ale niestety nie wpływa to w żaden sposób na zwiększenie zainteresowania przejazdem do Katmandu. Za to bezsprzecznie wzrasta popyt na bryczki, skutery, ryksze i coraz bardziej na moją cierpliwość. Już coś zjadłem w barze naprzeciwko, już pospacerowałem po okolicy nie spuszczając wzroku z plecaka, już ze dwa razy duża wskazówka zegarka okrążyła tarczę, a ja wciąż tkwię w miejscu i zastanawiam się, co robić. Wybór mam taki: albo siedzę tu i może w każdej chwili ktoś się znajdzie i ruszymy, albo (o czym się właśnie dowiedziałem), biorę moto-taxi, jadę do odległego o 2-3 km dworca autobusowego i staram się złapać jakiś autobus. O której odjeżdża jakikolwiek autobus tego oczywiście nikt nie wie. Wiadomo natomiast ogólnie, że autobus kosztuje mniej więcej tyle samo, co jeep, ale jedzie dwa razy dłużej. Dlaczego? Tego też nie wiem. No i co teraz? Jechać na dworzec, nie wiedząc czy w ogóle tam coś znajdę i ryzykując dobre, bo z przodu miejsce w jeepie? Czy czekać ryzykując, że może to jeszcze długo, długo trwać? Następna rzecz której nie wiem, ale tej na szczęście wiedzieć nie muszę. Obok prawa Marfiego mówiącego, że „jeżeli coś może pójść źle to na pewno pójdzie źle”, jest jeszcze i takie, które mówi, że „jeżeli nie ma potrzeby podejmowania decyzji, to jest potrzeba niepodejmowania decyzji” i w tej właśnie chwili, gdy sobie o nim przypominam – ciach i sprawdza się i przestaje mnie boleć głowa. Ni stąd ni zowąd do jeepa pakuje się pięciu gości (trzech na tylne siedzenie i dwóch na wąską ławkę w bagażniku) i nagle jest nas komplet i nagle wszystko przyspiesza i nagle ruszam w stronę od dawna wymarzonego Kathmandu.
Tak samo nagle, mój stan znużenia spowodowany kilkugodzinnym siedzeniem w promieniach coraz bardziej doskwierającego słońca, zamienia się w stan podwyższonej egzaltacji, wywołanej nie tylko długo wyczekiwaną drogą, ale i tym, co właśnie zaczyna się na niej dziać. Tuż za miastem, w miejscu gdzie koślawy, dziurawy asfalt przechodzi, w szutrową wąską, zakurzoną drogę, łapię się mocno siedzenia i nie puszczam go przez następne godziny. Okna, przez które do wnętrza samochodu wkrada się tuman kurzu, są otwarte. Lepiej wąchać kurz i przecierać oczy niż topić się w rozgrzanej słońcem do 50 stopni Celsjusza puszce, nierówno podskakującej po coraz większych kamieniach. Już wiem, dlaczego autobusem jedzie się ponad dwa razy dłużej. Autobus jedzie dookoła wijąc się w górę i w dół serpentynami, my natomiast tniemy na przełaj: korytami wyschniętych rzek, urwiskami okalających nas zewsząd gór, starymi mostami, zielonymi dolinami i lesistymi wąwozami. Jedno szczęście, że sporo tu kapliczek, czerwonych wstążek i kolorowych flag, odganiających złe duchy – jest szansa, że pomogą i dojedziemy.
Czasem trafia się też mała wioska, jakiś sklepik czy parking, przy którym albo już stoi jakiś jeepy, albo zaraz jakiś podjedzie. Ruch odkąd wyjechaliśmy z granicy zdecydowanie wzrósł. Widać, ja po prostu zbyt wcześniej się na niej znalazłem i stąd tak długie moje czekanie. Przy jednym z takich parkingów robimy i my dłuższą przerwę. Chwała Bogu! Ręce dawno mi już osłabły od mocnego ściskania siedzenia, tyłek i plecy są pewnie pełne siniaków od ciągłego podskakiwania, a nogi zdrętwiały tak, że ledwo wychodzę. Nic to. Łyk zimnej wody, kilka kroków spaceru i cudowne, rozciągające się wkoło widoki rekompensują wszystko i szybko przywracają mnie do formy, a adrenalina płynąca w żyłach z prędkością wodospadu Salto Angel, nie pozwala długo czekać. Po około 45 minutach ruszamy. Znowu siedzę za zakurzoną szybą rozgrzanego jeszcze jeepa, znowu mocno łapię się rękami metalowych rurek przy siedzeniu i znowu niczym na rollercoaster, ruszamy ostro w górę, mocno w dół, gwałtownie w lewo i w prawo, po dziurach i kamieniach kontynuując podróż do serca Himalajów. Dojeżdżamy cali i zdrowi, krótko przed zachodem słońca.
Cudownie!