Kathmandu nie obdarowuje mnie najpiękniejszym pierwszym wrażeniem. Po stolicy kraju, leżącego w sercu najwyższych gór świata, spodziewałem się zupełnie czegoś innego. Spodziewałem się innej architektury, lokalnej społeczności w egzotycznych strojach, dzikiej przyrody, a nade wszystko wspaniałych widoków na leżące w zasięgu wzroku, wysokie, zaśnieżone szczyty Himalajów. Nic z tych rzeczy. Mimo, że Kathmandu nie jest najwyżej na świecie położoną stolicą, tu palma pierwszeństwa należy się La Paz w Boliwii, to myślałem, że będzie tu znacznie bardziej górzyście, znacznie bardziej śnieżnie, jednym słowem znacznie bardziej inaczej niż jest. Ale może to tylko pierwsze wrażenie? Może jutro bez bagażu, bez zmęczenia, bez niepewności, która zawsze towarzyszy mi po przybyciu do nowego miejsca, bez oczekiwań, które już nie zostały spełnione, spojrzę na wszystko dokoła, bardziej przyjaznym okiem?

Tak też się dzieje. Z tym, że nie od razu. Od razu, znaczy się od rana, gdy w poszukiwaniu śniadania, przemierzam turystyczne centrum, pełne kolorowych butików, sklepów z wypasionym wysokogórskim sprzętem, gift-shopów, sieciowych restauracji i niezliczonych biur podróży, moje rozczarowanie jeszcze trochę wzrasta. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy wiedziony nabytą w ciągu kilkuletniej podróży intuicją, opuszczam turystyczne centrum i zanurzam się w gwarne, wąskie, pełne lokalsów uliczki. Mimo, że w dalszym ciągu nie widzę ośnieżonych szczytów ośmiotysięczników, dalej nie czuję na plecach oddechu Yeti, ani wzroku jaka, to już powoli zaczynam odczuwać nepalską atmosferę. Zwłaszcza w małym przydrożny ni to sklepie, ni to barze, atmosfera jest tak pyszna, jak z trudem otrzymane tu śniadanie. Od tej pory nie mam już wątpliwości, że jestem w zupełnie nowym zakątku świata, który coraz bardziej mi się podoba. Do sklepu pewnie w ogóle bym nie zajrzał, gdyby nie wystawiona przed drzwiami ławka sugerująca, że nie tylko można na niej usiąść, ale i coś tu zjeść. Zza otwartych drzwi wydostaje się zapach pieczonego w oleju placka, miło łechcząc moje nozdrza. Taaak , to jest to – myślę, spoglądając chciwie na świeżo wypieczony, nepalski chleb sel roti z ryżowej mąki i unoszącą się nad czajnikiem parę. Namaste, kłaniam się z szerokim uśmiechem, a zachęcony równie radosnym – namaste, skierowanym w moją stronę z ust stojącej za ladą czarnowłosej kobiety, wchodzę głębiej, przyglądając się zaciekawionym twarzom siedzących za szerokim stołem ludzi. W momencie robi się ciszej. Czuję na sobie wszystkie wpatrzone we mnie oczy. Oczy czekające, na to co powiem lub co zrobię. Ja oprócz namaste (dzień dobry), nie mogę w ich języku powiedzieć nic więcej. Oni zresztą, w jakimkolwiek zrozumiałym przeze mnie też nie, więc zostają tylko uśmiechy, kiwanie głową no i ręce. Z kupnem chleba w kształcie obwarzanka nie mam problemu. Pokazuję w jego kierunku i dwoma palcami określam ilość. Jest dobrze. Dwie okrągłe, ciepłe sztuki lądują przede mną na serwetce. Dalej jest trudniej. Wprawdzie dosyć szybko dogadujemy się, że nie chcę herbaty tylko kawę, ale to, że ta ma być bez mleka i bez cukru już znacznie bardziej komplikuje naszą i tak słabą nić porozumienia. Przy stole wybucha dyskusja. Ktoś coś tłumaczy, ktoś kiwa głową, ktoś gestykuluje i ponownie robi się wrzawa. Kobieta za ladą słucha, patrzy to na mnie, to na ludzi i w końcu też kiwa głową, na znak, że rozumie. Znowu jest dobrze. Chleb i kawę mam i na tym mogłoby się skończyć. Jednak teraz pani zza lady przejmuje inicjatywę i rozmowa toczy się dalej. Wskazując miseczkę z czarną fasolą i leżącą obok cebulę, pani wysyła szeroko otwartymi oczami tak znaczące znaki zapytania, że nie sposób ich nie zrozumieć. Tak! Kiwam głową. Chętnie, ale….i właśnie to, „ale” robi znowu zamieszanie. Znowu jest trudno. Wymyśliłem sobie, że skoro jest cebula, to przydałby się i pokrojony pomidor, a skorą pomidorowa sałatka, to może jeszcze omlet z dwóch jajek? Byłoby królewskie śniadanie – myślę i rękami zaczynam obrazować swoje życzenia. W rozmowę angażuje się ponownie cała sala. Ja gdaczę, oni zgadują, co mam na myśli. Pani za ladą kręci lub potakuje głową. W końcu mam com chciał, a śniadanie w postaci ciepłego omleta, pomidorowej sałatki z fasolką, wypieczonego obwarzanka i pachnącej kawy sprawia, że od tej pory Nepal zaczyna kojarzyć mi się nie z wysokimi szczytami, nie z jakami i Szerpami, ale z pachnącym sel roti i czarną fasolą.

Odnalazłszy się nieco w nowym miejscu, zaspokoiwszy wszystkie najpotrzebniejsze poranne potrzeby i co najważniejsze, znacznie poprawiwszy humor mogę się zabrać za planowanie najbliższych dni. Do przyjazdu Jenny zostaje mi ponad tydzień, a więc mnóstwo czasu, by: a) wyleczyć się z ciągle jeszcze dokuczającego mi kaszlu i ogólnej słabości, b) odwiedzić przynajmniej kilka miejsc z tzw. listy obowiązkowej i c) zrobić coś nadobowiązkowego, ale jeszcze nie wiem co. Listę najciekawszych miejsc w Katmandu znajduję oczywiście w Internecie i po dłuższym namyśle i nieco krótszej selekcji wychodzi mi coś takiego:

Moja lista obowiązkowych do odwiedzenia miejsc w Kathmandu wygląda tak:

  • Buddha Stupa
  • Durbar Square
  • Patan Darbar Square
  • Świątynia Pashupatinath
  • Swayambhunath – wzgórze małp
  • Narayanhiti Palace
  • Asan bazaar
  • Muzeum narodowe
  • Patan muzeum
  • Hanuman Dhoka – królewski kompleks pałacowy

Czy muszę być wszędzie? Raczej nie. Nigdy nie zakładam, że muszę. Od samego początku, czyli od bez mała 10 lat, staram się zwiedzać świat powoli i bez musu i jak do tej pory nieźle mi to wychodzi. Co zobaczyłem i zobaczę to moje i z tego się cieszę, a co przeoczyłem, dokąd nie dotarłem lub czego nie zwiedzę, tym się nie przejmuję i tego nie żałuję. Przeważnie i tak to, co najdłużej zostaje w pamięci i wywołuje najwięcej emocji dzieje się nie w trakcie, a pomiędzy tzw. obowiązkowymi miejscami.

Zwiedzanie zaczynam, nie wiem dlaczego od nr 3 z mojej listy. Może, dlatego że to najdalej od centrum wyznaczony punkt, a dzisiaj mam jeszcze i dosyć siły i dosyć czasu? A może, dlatego, że zdjęcia z googla widniejące przy Darbar Squer najbardziej przyciągają mój wzrok? Nie wiem. Pewnie oba te czynniki wpływają na to, że raźnym krokiem kieruję się na południowy zachód, gdzie za rzeką Bagmati, zostawiając z boku Swayambhunath – wzgórze małp, około 11 km stąd, jest dzielnica Lalitpur, a w niej królewski kompleks pałacowy z jak mniemam mnóstwem świątyń, ogrodów i sekretnych zakamarków.

Jeszcze przed Darbar Squer, ale już w Lalitpur, urozmaicając sobie drogę i spacerując różnymi mało uczęszczanymi uliczkami, zupełnie przypadkiem, zaglądam do wejścia, które ku mojemu zdziwieniu okazuje się wejściem do jednego z najdziwniejszych miejsc w Kathmandu, czyli do jednego z kilku pałaców Kumari. Jeżeli wspomnę, że Kumari to dziewczynka, która nie weszła jeszcze w okres dojrzewania, pochodząca z kasty śaków, nepalskiego ludu Newarów, specjalnie wybierana i uznawana za inkarnację bogini Taledźu, to stanie się jasne, że przekraczam właśnie progi świątyni pełniącej bardzo ważną rolę w tutejszej kulturze. 

By jeszcze lepiej poznać tutejszą kulturę i styl życia ludu Newarii, wystarczy z pałacu Kumari zrobić kilka następnych kroków, w kierunku placu Darbar. Cały teren łącznie z placem garncarskim i placem Dattatrayaz, to ogromny obszar z niewyobrażalną ilością zabytków, wśród których wyróżnia się złota brama, pałac 55 okien, kamienna świątynia, a także ogromne drewniane rzeźby i sięgające nieba drewniano-kamienne wieże. Szkoda, że i tego miejsca, mimo, że wpisanego na listę UNESCO, nie oszczędziło trzęsienie ziemi z 2015 roku, pozostawiając do dzisiaj widoczne ślady. Jednak dosyć drogie bilety i mnogość turystów pozwalają wierzyć, że wkrótce wszystko zostanie odbudowane i ponownie zaświeci starym, niezmąconym blaskiem. Aczkolwiek i dzisiaj, mimo leżącego jeszcze tu i ówdzie gruzu, mimo pozasłanianych domów i zakazów wstępu do kilku świątyń, mam się czym cieszyć, a kilka spędzonych tu godzin na pewno na zawsze zostanie w mej pamięci. 

Punkt pierwszy z mej listy, Budda Stupa, Stupa Boudhanath położony mniej więcej 5 kilometrów na północny-wschód od centrum Katmandu, to jak dla mnie najpiękniejsze miejsce w stolicy Nepalu.  Ogromna stupa z  35 metrowa średnicą białej kopuły, czyniącą ją największą w Nepalu i jedną z największych na świecie, oczy spoglądające z wysokości kilkudziesięciu metrów na cztery strony świata, religijna symbolika z mnóstwem świec, kadzidlane dymy unoszące  w powietrzu słodką woń, kolorowa uliczka wokół stupy z dziesiątkami pielgrzymów z całego świata, sprawiają, że czuję się tu bardzo, ale to bardzo magicznie.

Natomiast bezsprzecznie najciekawszym, miejscem w Kathmandu jest Świątynia Pashupatinath. Śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest to najświętsze miejsce dla wyznawców hinduizmu w Nepalu i jedno z najświętszych miejsc hinduizmu na świecie. Ten wielki kompleks religijnych budowli, rozpostartych wzdłuż koryta świętej rzeki Bagmati, poświęcony jest Panu Zwierząt, czyli Pashupati, który jest jednym z wcieleń boga Śiwy. Całość trochę przypomina równie święte, acz znacznie większe Varanasi nad Gangesem w Indiach, w którym tak niedawno temu byłem. Świątynia Pashupatinath, podobnie jak te w Varanasi, słynie przede wszystkim z ceremonii kremacji. Te odbywają się tutaj codzienne na betonowych platformach, wzdłuż świętej rzeki Bagmati, której wody zabierają prochy zmarłych i wraz z nurtem przenoszą do świętego Gangesu. Hindusi wierzą, że ci, których prochy zatopią się w Gangesie, odrodzą się w postaci ludzkiej w przyszłym wcieleniu, niezależnie od zła, jakie popełnili w obecnym życiu.

Jestem w Kathmandu już kilka dni. Codziennie zwiedzam kilka mniej lub bardziej ciekawych miejsc. Jest ich mnóstwo. Tak wiele, że o wszystkich nie dam rady wspomnieć, ale o jednym jeszcze muszę. O Swayambhunath znanym także, jako Swayambu, Swayambhu lub wzgórzu małp. Swayambhunath, to starożytny kompleks religijny położony na szczycie wzgórza Kotliny Katmandu, na zachód od miasta. Nie dojść, że muszę się trochę zmęczyć, by w ogóle do niego dojść, pokonując pieszo kilka kilometrów, to, jeszcze spory zapas sił muszę zostawić na pokonanie długich, stromych schodów pnących wydawałoby się do nieba. Małpy skaczące po balustradzie, i okolicznych krzakach, czyhając na moment nieuwagi by skraść plecak, torbę lub cokolwiek innego, albo po prostu skoczyć na głowę i napędzić stracha, wcale nie ułatwiają wspinaczki. Natomiast na szczycie, oprócz, jak to zwykle na szczycie, wspaniałych widoków na rozciągające się w dole krajobrazy, czeka jeszcze kilka innych nagród . Przede wszystkim pokaźnych rozmiarów kompleks klasztorny składający się z kilku pokaźnych stup, różnych sanktuariów i świątyń, z których niektóre pamiętają nawet okres Licchavi z V-VIII wieku i są bez wątpienia największym skarbem wzgórza. Nowszym budowlą, jak tybetański klasztor, muzeum czy biblioteka, tak na moje oko, też nic nie ujmuje ani urody, ani znaczenia. Skoro o oku mowa, to warto też nim rzucić na rosnące tu drzewa. To właśnie różnorodność ich odmian i ich niewątpliwa uroda nadały wzgórzu tybetańską nazwę „Wzniosłe drzewa”. Trochę śmieszniejsze, a może nie śmieszniejsze, tylko ciekawsze jest tłumaczenie nazwy „Wzgórze małp”. Tak, tak – wiadomo, że od żyjących tu małp (królewskie makaki), ale skąd się tu i tylko tu wzięły małpy? Otóż wiąże się z tym mit o Mandziuśri, bodhisattwie mądrości i nauki, który miał wznieść owo wzgórze, na którym dziś stoi Stupa. W trakcie wznoszenia wzgórza, tak długo pracował, aż urosły mu długie włosy, w których pojawiły się wszy. Te po czasie przekształciły się w święte małpy i w takiej postaci żyją tu do dziś. Nic dziwnego, że są takie wredne.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł