Z ostatniego pobytu w Indiach, tego przed trzema laty, nie zapamiętałem chyba żadnego miasta tak dokładnie, jak Agry. Dlaczego? Może dlatego, że to właśnie tutaj spędziłem ostatnich kilka beztroskich, przedpandemicznych dni? Może dlatego, że jeszcze nie spiesząc się zwiedziłem prawie wszystkie jej zakątki, a wszystkie są tak piękne, że mocno zapadają w pamięć? A może, dlatego że przydarzyło mi się tutaj coś nieprawdopodobnego? Coś, o czym jeszcze długo będę wszystkim opowiadał, uśmiechając się, chociaż wtedy zupełnie nie było mi do śmiechu. To właśnie tutaj, trzy lata temu, dosłownie i w przenośni zamknął mi się świat. Opisywałem to wydarzenie w artykułach z tamtych czasów, więc nie będę się teraz powtarzał, przypomnę jedynie, że wówczas, gdy przyjechałem do Agry, myśląc, że mam sporo czasu, najpierw zwiedziłem sobie powoli wszystkie znakomite, znajdujące się w mieście zabytki: Czerwony Fort, Grobowiec Etemada ad-Douli, Mauzoleum Akbara i Piątkowy Meczet, zostawiając sobie największy skarb, czyli grobowiec Taj Mahal, niczym wisienkę na torcie, na sam koniec, na ostatni dzień. To był błąd. Właśnie ostatniego dnia, gdy o 6:30 rano stanąłem przy wejściu, pod kasą biletową, okazało się że mój ostatni dzień w Agrze był również pierwszym dniem wprowadzania w Indiach lockdawnu, a że zaczęto od zamykania wszystkich obiektów publicznych: parków, muzeów, wystaw, itd., przeto jedyne co mogłem zrobić to zasalutować stojącym przy bramie żołnierzom, pocałować klamkę i wrócić do hostelu. Taj Mahal, jeden z siedmiu cudów świata, stał się dla mnie niedostępny. Zamknięto mi go dosłownie przed nosem.

Dzisiaj, by nie popełnić podobnego błędu, od razu po zameldowaniu się w hostelu, zrzuceniu plecaka i rzuceniu okiem na wspaniale widoczny z hotelowego tarasu Taj Mahal, obiekt mojego pożądania i sprawcę powrotu do Agry, nie czekam na nic więcej, tylko od razu ruszam w jego kierunku. Tym razem bramy otwarte są na oścież i jedynie krótka kontrola, niczym na lotnisku, torebek i plecaków, nieco mnie spowalnia. Wykryto u mnie w torbie przedmiot, z którym nie mogę wejść. Selfie stick! Zupełnie o nim zapomniałem, bo prawie w ogóle go nie używam. Muszę zostawić go w depozycie i dopiero potem, lżejszy o kilkaset gram, mogę przekroczyć ogromną wykonaną z czerwonego piaskowca bramę Saraceńską. To jedyne wejście do ogrodu, na terenie, którego około 300 metrów dalej, stoi wspaniałe, białe mauzoleum. Od bramy prowadzą do niego dwie równoległe, wyłożone marmurami drogi, biegnące wzdłuż szerokiego, wypełnionego wodą i udekorowanego fontannami, kanału. Przeźroczysta woda w kanale i odbijające się w niej niczym w zwierciadle, oblicze dostojnego grobowca to efekt, który każdy, kto wchodzi do ogrodu chce uwiecznić na swoim aparacie fotograficznym. Robi się ciasno. Cóż taki to już urok miejsc ze światowymi atrakcjami turystycznymi. Ja również ustawiam się w kolejce by trzasnąć jedno i drugie zdjęcie, a korzystając z czyjejś uprzejmości zostaję nawet sam sfotografowany na tle bajecznego widoku. Pamiątka jest.

A ciut dalej jest też nieco luźniej. Chociaż ludzi nie ubywa, to jednak przestrzeń jest tak ogromna, że poza kilkoma miejscami nie mogę narzekać na tłok. Nawet pod samym grobowcem można znaleźć odludne miejsce, usiąść, w spokoju się mu przyjrzeć, a i trochę pomedytować. To dobre miejsce na chwilkę zadumy. Mauzoleum Taj Mahal, zostało wzniesione, przez Szahdżahana dla upamiętnienia ukochanej Mumataz Mahal, która w roku 1631 zmarła przy porodzie 14 dziecka. Stojący na platformie grobowiec o wysokości 74 m, zwieńczony jest ogromną centralną kopułą w kształcie cebuli, otoczoną czteroma mniejszymi kopułami bocznymi. W jego narożach wznoszą się cztery wysmukłe okrągłe minarety połączone łukami, których sklepienia pokryte są mozaikami i wersetami z Koranu. Ściany mauzoleum, rozcięte podłużnymi niszami kryjącymi wejścia, ozdobione są cyzelowanymi w kamieniu ornamentami kwiatowymi o przewadze irysów oraz inkrustowane kością słoniową i półszlachetnymi kamieniami: jaspisem, turkusem i agatem. Trzeba przyznać, że robi to wrażenie. Budowa mauzoleum trwała 22 lata, co upamiętnia liczba kopułek wieńczących bramę wejściową. Pracowało przy niej około 20 tys. robotników, dla których wzniesiono w pobliżu dzielnicę mieszkalną. Do głównej budowli przylegają 2 pawilony: zachodni zajmuje meczet, a wschodni, sala zebrań. Obydwa dzisiaj zamknięte, więc do środka nie zajrzę. Meczet otwarty jest tylko w piątki.

Za dodatkową opłatą, mogę za to zajrzeć do środka głównego obiektu, czyli do grobowca Taj Mahal. Mogę? Chyba nawet muszę, skoro już tu jestem! Ponownie ustawiam się do kolejki. Wejście do mauzoleum to kolejne z tych nieco bardziej zatłoczonych miejsc i w sumie dłużej czekam na wejście do środka niż w środku przebywam. Wnętrze zwiedza się bardzo szybko, bo jedynie ruchem obrotowym, jeden za drugim, niczym woda oblewająca wyspę, obchodzimy ustawione pośrodku wielkiego holu, symboliczne sarkofagi (cenotafy) Mumtaz Mahal i Szahdżahana. Prawdziwe grobowce znajdują się w podziemiach, do których się nie schodzi.

Jeszcze chwilę spaceruję po ogrodach. Jeszcze chwilę przyglądam się Taj Mahal z każdej strony, bo mimo że z każdej wygląda podobnie, to jednak padające nań promienie słońca z prawej, lewej, z tyłu lub przodu, powodują, że z każdej prezentuje się jednak nieco inaczej. Jeszcze chwilę spaceruję tarasem, z którego podziwiać mogę płynącą w dole rzekę Yamun i wracając zacienionym, przez wysokie drzewa, ogrodem przechodzę ponownie do bramy Saracećskiej i dalej do wyjścia. Zwiedzanie siódmego cudu świata, nawet bardzo powoli i dokładnie, nie zajmuje więcej niż dwie do trzech godzin.

Tak się ze zwiedzaniem uwinąłem, że nagle ni stąd, ni zowąd wykroił mi się jeden wolny dzień. Na wszelki wypadek, nie wiedząc jak będzie z możliwością wejścia do Taj Mahal, zarezerwowałem sobie w hostelu dwie doby, a bilet na pociąg do Jaipur kupiłem dopiero na jutro. Takie przypadkowo wykrojone, niezaplanowane wolne dni, w których nie trzeba niczego zwiedzać, niczego szukać, nic nie planować, a wolno płynący czas można poświęcić jedynie sobie, zdarzają się w podróży na tyle rzadko, że nauczyłem się nimi cieszyć i bardzo je celebrować. Zwłaszcza, jeżeli mam ku temu tak znakomite warunki, jak te na tarasie hostelu Joey`s z widokiem na Taj Mahal, z kawą w ręku, książką na kolanie i spokojnymi myślami. Jeżeli w takim czasie i w takich okolicznościach spotykam dodatkowo bardzo sympatycznych, kolorowych, roześmianych rodaków, z którymi w ojczystym języku mogę wymienić się wrażeniami z przeżywanych ostatnio chwil, to celebrowanie wolnego dnia jest tym przyjemniejsze. Tym razem na tarasie wypijam wspólną kawę z bardzo sympatycznymi rodaczkami (taka żeńska grupa się trafiła), a kilkuminutowa znajomość owocuje jak zwykle wspólnym zdjęciem, miłymi wspomnieniami i oczywiście nowo zawartą znajomością na facebooku. Serdecznie Was Panie pozdrawiam J 

W ten oto sposób, po trzech latach oczekiwania, niepewności i w końcu powrotu i radości, kończy się moje spotkanie z ostatnim z siedmiu cudów świata, z Taj Mahal, który po pandemicznym zamknięciu, otwierając się ponownie dla turystów i dla mnie, symbolicznie otwiera mi również drzwi do dalszej drogi Into the World.

Nieco dalej na zachód od Agry, w Jaipur, stolicy Rajastanu, zwanym, ze względu na kolor większości budynków wyłożonych różowo-czerwonym piaskowcem, czerwonym lub różowym miastem, również byłem już trzy lata temu. Wtedy spędziłem w jego murach i okolicy kilka fantastycznych dni i zwiedzając nie tylko wszystkie ważniejsze zabytki: Pałac Wiatrów, Pałac Miejski, Jantar Mantar, Nahargarh, Fort Amber, ale i masę czasu poświęcając na włóczenie się bez celu zatłoczonymi ulicami starego miasta, wzdłuż długich, czerwonych budynków z niezliczoną ilością sklepików i warsztatów.

Dlaczego zatem dzisiaj, ponownie wysiadam na dużym dworcu w Jaipur? Z dwóch powodów. Po pierwsze jadąc na zachód w kierunku Pakistanu, nie chce mi się pokonywać kilkuset kilometrów do następnego miasta, do Jodhpur, na jeden raz. Wiąże się to z kilkunastoma godzinami siedzenia w pociągu (o podróżowaniu pociągami przez Indie napiszę jeszcze kiedyś przy innej okazji) i mimo, że jazda pociągiem nie jest zbyt uciążliwa i ma swoje uroki, to jednak wszystko musi być w odpowiednich proporcjach, a kilkanaście godzin stanowczo poza nie wykracza. Postanawiam, zatem w połowie drogi, właśnie w Jaipur, zorganizować sobie jednodniową przerwę i nieco rozprostować nogi.

Jako, że o Jaipur i jego zabytkach już sporo napisałem goszcząc tutaj ostatnio, przeto teraz jeno króciutko przypomnę, że nazwa miasta pochodzi od imienia radźpuckiego władcy Jai Singha II, który w roku 1727, kiedy państwo Mogołów przeżywało już kryzys, zdecydował o przeniesieniu stolicy z pobliskiego fortu Amber (leży kilkanaście kilometrów obok i zwiedzałem go ostatnio) do nowo wybudowanego miasta zwanego odtąd Jaipur. A jako, że nowo wybudowanego, dlatego w przeciwieństwie do wielu innych indyjskich miast, charakteryzującego się regularną, podzieloną na kwartały, nowoczesną, jak na tamte czasy, no i kolorową, bo ze wspomnianego czerwonego piaskowca, zabudową.

Po drugie, lubię zaglądać ponownie do miejsc, w których już byłem i chyba nieraz już to podkreślałem. Wiąże się, to z takim ciekawym, dosyć przyjemnym uczuciem. Ilekroć widzę znajome mi miejsca, mam wrażenie jakbym wracał gdzieś do siebie. Znam dworzec, znam ulice, wiem gdzie i co kupić, jak się poruszać, jednym słowem przez kilka chwil czuję się jak w domu. Poza tym fanie jest czasami, przypominać sobie dawno minione chwile, porównywać, co się zmieniło, a co zostało takie same i zastanawiając się nad upływającym czasem i wynikającym z tego zmianom popaść w lekką nostalgię. Może właśnie dla tej nostalgii, a może dla tych przyjemnych chwil dających wrażenie, że jest się u siebie, wysiadam w Jaipur, rozglądam się w koło, przypominam sobie czas sprzed 3 lat, a opuszczając dworzec, dokładnie wiem którędy i dokąd iść.

Jest jeszcze jedna przyczyna, z powodu, której cieszę się, że tutaj jestem. Niedawno dowiedziałem się, że w Jaipur mieszka mój kolega Piotrek poznany kilkanaście lat temu na hippisowskim festiwalu w Grecji na Krecie. Spotykamy się w nieco schowanej, nierzucającej się w oczy knajpie, którą wypatrzyć mogą jedynie wprawne oczy lokalsów, a że Piotrek, po dziesięciu latach mieszkania w Jaipur, już się do takich zalicza, przeto nie ma z tym problemu. Knajpka miła, lokalna, a najważniejsze, że podają tu naprawdę dobrą kawę. Chociaż nie jestem typowym kawoszem i potrafię się bez kawy obejść, to tutaj wypijam dwie. Mało, kto wie, że w Indiach dosyć trudno dostać dobrą czarną, parzoną kawę. Jedno z tego, co pozostało im tutaj w spadku po Anglikach to picie herbaty z mlekiem (czasami z dodatkiem imbiru, masali lub innych przypraw), aczkolwiek niekoniecznie o 5 pm. Hindusi piją herbatę z malutkich kubeczków praktycznie cały czas i wszędzie. Ale to tak na marginesie. Teraz ja piję kawę, Piotrek je śniadanie i w międzyczasie, między jednym łykiem, a drugim kęsem, szybko gadamy. Szybko, bo Piotrek zajmuje się, tak samo zresztą jak wówczas, gdy poznaliśmy się na Krecie, obróbką kamieni i wyrobami zdobniczo jubilerskimi, a że właśnie jest w pracy i wyskoczył tylko na przerwę, zatem nie mamy wiele czasu. Na dłuższą rozmowę umawiamy się na wieczór. O zachodzie słońca przy piwie, na wzgórzu za miastem, będzie pewnie w sam raz.

Wzgórze za wschodnią bramą miasta, to też takie sekretne miejsce nieznane turystom i zarezerwowane jedynie dla dobrze poinformowanych tubylców. Będąc tutaj ostatnio wydawało mi się, że zwiedziłem wszystko godne i godniejsze uwagi, a jednak nie. Na wzgórzu za miastem, z którego roztacza się dosyć atrakcyjny widok na miasto, nie byłem. To kolejny bardzo fajny powód, dla którego warto było tu wysiąść.

Piotrek zgodnie z umową przyjeżdża swoim ciężkim motocyklem, obciążonym dodatkowo dwoma butelkami piwa, tuż przed zachodem słońca. Ja w tym czasie przeszedłem kawał miasta, zwiedziłem ponownie hinduską świątynię z białego marmuru Birla Mandir, obszedłem całe “małpie wzgórze”, na szczycie zajrzałem do tzw. świątyni małp, gdzie kilka agresywniejszych musiałem przegonić, a te spokojniejsze mogłem sfotografować. Tak spacerując ani się obejrzałem i zrobił się wieczór i ponownie siedzę w towarzystwie Piotra. Teraz nie zostaje nam nic innego, jak tylko raczyć się zimnym piwem i napajać wielobarwnym spektaklem zachodzącego, słońca. Takie miejsca i takie sytuacje są niewątpliwie jednymi z najcudowniejszych chwil w podróży, więc przeżywam je tak długo i spokojnie jak tylko mogę, a że mamy czas, to mogę długo.

W ciemnościach zakończonego dnia, ale w łunie świetnie oświetlonych fasad czerwonego miasta, czyli w jasnościach budzącej się do życia nocy, Piotrek na swojej ciężkiej maszynie zawozi mnie do siebie. Wspólnie zajadamy się kolacją w wybornej hinduskiej knajpie, po czym nieubłagalnie nadchodzi czas pożegnania. Czas żegnać się nie tylko z moim sympatycznym druhem jaipurskiej przygody – z Piotrem, nie tylko z czerwonym, tak dobrze znanym mi miastem, ale i ostatecznie z wszystkimi miejscami, które już w Indiach poznałem. Od jutra wszystko będzie nowe, więc nieznane, więc obce, ale za to bardziej egzotyczne i ciekawsze – przynajmniej tak sądzę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł