Mylimy się sądząc, że będąc przy wejściu równo z jego otwarciem, będziemy jednymi z pierwszych i unikniemy tłumu. Tłum, tym razem widać, wstał wcześniej od nas i już stoi w kolejce. Chichen Itza to podobno najbardziej intrygujące i majestatyczne miasto Mayów na całym półwyspie Jukatan. Podobno – to dopiero się okaże. Co już widzimy, to na pewno to, że jest najdroższe i najbardziej zatłoczone. W dodatku przebrani za Indian Indianie i stragany z kolorowym byle czym, dodają lekkiej jarmarkowej atmosfery, co nie nastraja optymistycznie. Niestety wraz z przejściem przez bramę nie pozostawiamy jarmarku za sobą. Kilkaset metrów drogi prowadzącej do głównego placu miasta obstawione jest równo, z lewej i z prawej straganami z tym no wiecie … z pamiątkami.

Obraz zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po dojściu do centralnego placu. W płaskim, trawiastym krajobrazie wyłaniają się dziesiątki odrestaurowanych starożytnych budowli. Dookoła mury, kolumny, pałace, a pośrodku majestatyczny Castillo Kukulkana (Piramida Węża). Chyba najbardziej znana i najczęściej fotografowana pamiątka, którą pozostawili po sobie Mayowie. Nazwę Kukulkana zawdzięcza wizerunkowi upierzonego węża, najważniejszego motywu piramidy, piramidy, na której szczyt prowadzi 365 stopni, odpowiadających 365-ciu dniom w roku. Próbujemy się ich doliczyć. Mimo wysiłków i wielu prób ani Asi, ani mnie się to nie udaje. Musimy wierzyć słowu pisanemu w przewodniku. A propos przewodnika – to jeszcze jedna pisana, nie sprawdzona przez nas informacja: w dniach równonocy czyli około 23 września i 21 marca (w zależności od roku) słońce oświetla piramidę w taki sposób, że na schodach powstaje cień, wijącego się po nich węża. To i te 365 schodów, świadczą o niewątpliwej, a zarazem niebywałej wiedzy astrologiczno-matematycznej ówczesnych mieszkańców. Nie muszę dodawać, że we wspomniane dni liczba turystów przed wejściem rośnie, zamieniając się w prawdziwy tłum.

Zanim oderwiemy wzrok od otaczających nas cudowności, próbuję to wszystko uwiecznić na cyfrowej karcie mojego aparatu. Zastanawiam się, jak robili to ci, którzy odwiedzali to miejsce powiedzmy 30 lat temu, kiedy nie znano jeszcze cyfrówek? Młodszym czytelnikom przypominam, że robiło się wtedy zdjęcia na 24 albo 36 klatkowym filmie. Taki film wywoływano, po czym odbijano z niego za pomocą powiększalnika (np. Krokus, który posiadałem) na papierze fotograficznym zdjęcia. Te z kolei trzeba było nie tylko wywołać w wywoływaczu, ale i utrwalić w utrwalaczu. Żmudna, droga procedura (nie mówiąc o problemach ze zdobyciem papieru i potrzebnych odczynników. W latach 80-tych nie było to łatwą sprawą, wtedy wiele rzeczy się nie kupowało, a kombinowało dlatego przed każdym naciśnięciem migawki trzeba się było głęboko zastanowić. Nie pojmując, jak było to możliwe, odsłaniam swój obiektyw i fotografuję wszystko, co widzę obracając się wokół własnej osi.
Cały teren niegdysiejszego miasta, a obecnie stanowiska archeologicznego Chichen Itza, podzielony jest na dwa obszary: południowy i północny. Znajdujemy się obecnie w części północnej, tej starszej, której równo poukładane budowle z III do X wieku (w odróżnieniu od porozrzucanej Coby czy malowniczego Tulum), nadają całości wygląd niemal wojskowych koszar. Oprócz wspomnianej, centralnie usytuowanej Piramidy Węża, są tu pałace ozdobione kolumnami, ogromne boisko do rytualnej peloty i kilkanaście pomniejszych domostw, których ściany, jak i okalające je mury ozdobione są batalistycznymi płaskorzeźbami lub głowami wojowników. Takie dekoracje z pewnością przeczą teorii jakoby Mayowie w odróżnieniu od Azteków byli narodem pacyfistycznym. A już dobitnie przeczy temu słabo widoczna, umiejscowiona na wysokim stropie pałacu, ale uchwycona okiem mojego obiektywu, figura Chak(a) Mool(a). Chac Mool (nie mylić z obecnym w naszej kulturze wszystkomogącym Chuckiem Norrisem), to pół-bóg, pół-człowiek, pełniący rolę posłańca między jednym, a drugim światem. Przedstawiany najczęściej z tacą, na której składano Bogom ofiary w postaci ludzkich serc, jest chyba drugim po piramidzie najczęściej przedstawianym symbolem Chichen Itzy.

Wąską ścieżką przez oliwny gaj przechodzimy do nowszej części z XI – XIII w. Wsród tutejszych budowli dominuje ogromne obserwatorium z kopulastym dachem. Kopuła nie była, jak to jest dzisiaj obrotowa. Rząd okien w stropie pozwalał jednak na obserwację nieba – obserwujący przechodził po prostu od okna do okna. Robił to na tyle sprawnie, że jego obserwacje pozwoliły na stworzenie bardzo dokładnego kalendarza zwanego kalendarzem Mayów.
W tej części grodu odkrywamy znacznie mnie ozdób, pokazujących krwawe oblicze Mayów, a więcej misternych rycin i wzorów, ukazujących ich jako niezrównanych architektów i artystów. Chwila relaksu pozwala nam na rozłożenie się na zielonej, pachnącej łące i podziwianie wspaniałości sprzed wieków z pozycji horyzontalnej. Wpatrzeni w żółtawo-szare gzymsy, w błękit nieba, zmącony sporadycznie białym obłokiem, ani przez chwilę nie przypuszczamy, że wśród traw może czaić się śmiertelne niebezpieczeństwo w postaci kilkumetrowego węża. Czczone przez Mayów węże boa pozostały do dziś i to raczej nie tylko w formie wykopaliskowej. Sebastian, który wraz z oprowadzaną grupą (tą spotkaną w Ikkil i Meridzie), był tu wczoraj i uwiecznił na krótkim filmie ogromnego węża, pełzającego po murach obserwatorium. Filmik ten można pewnie zobaczyć na jego stronie internetowej „Kocham Meksyk” lub na facebooku, gdzie ja go widziałem i włos mi się zjeżył. Szczęściem wylegując się na łące wśród majańskich ruin ani my nie widzimy węża, ani wąż nie widzi nas. Cali i zdrowi przeciskając się po raz wtóry wśród gęsto zastawionych straganów z byle czym, dochodzimy do ostatniego punktu zwiedzania Chichen Itzy, do wodnego oczka, czyli cenoty. Kiedyś pewnie główny i jedyny dostawca wody dla miasta, dziś jest jedynie turystyczną, nie najciekawszą atrakcją. Kąpać się tu nie można. Pstrykamy pamiątkowe zdjęcia i tą samą drogą, pośród straganów, które psują mi pozytywny odbiór Chichen Itzy, wracamy na parking. Stąd droga, z której na chwilę zjechaliśmy, prowadzi już prosto do stolicy stanu Jukatan, do Meridy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł